Ameryka Połudn. 2007r.-Relacja

Tekst : Jacek Strojny

Wstęp

Po powrocie z podróży Polska – Australia – Polska  w październiku 2005r. moim gorącym pragnieniem było znowu i jak najszybciej ruszyć w świat. Kierunek skrystalizował się jeszcze w Australii gdzie poznałem wielu przesympatycznych i ciekawych ludzi z Kolumbii, Brazylii, Chile…. Niektórzy z nich wrócili w międzyczasie do swych krajów więc mogłem liczyć na gościnne przyjęcie w Brazylii lub w Kolumbii. Mimo szczerych chęci i zapału moja południowo amerykańska podróż rozpoczyna się dopiero dziś – z dwuletnim opóźnieniem. Czy straciłem ten czas? Na pewno nie! Przeszło rok pracy biurze projektów w Irlandii czy bez mała trzy miesiące w Turcji jako rezydent w hotelu zapewniły mi nie tylko odpowiednie fundusze ale także nowe wrażenia i nowych, niezapomnianych przyjaciół. 

Dziś wyruszam przez Madryt do Quito. Przez pierwsze trzy tygodnie będę podróżować po Ekwadorze wraz z Magdą Muchą, moją oddaną przyjaciółką – niezrównaną podróżniczką poznaną jeszcze w czasie wyprawy do Peru i Boliwii w 1998r. Jej doświadczenie z wejść na Kilimanżaro i Aconkaguę – najwyższe szczyty Afryki i Ameryki Pd przyda się nam niezmiernie gdy będziemy zdobywać wulkan Cotopaxi 5897m.n.p.m. Później zamierzamy dotrzeć na legendarne Wyspy Galapagos i powłóczyć się po kraju. Magda wróci do Polski po niespełna trzech tygodniach a ja ruszę dalej do Kolumbii, Wenezuelii, Brazyliii…. i dalej , dalej gdzie oczy poniosą. Ta podróż nie ma planu ani terminu powrotu. Może wrócę do kraju za kilka miesięcy lub za pół roku a może ruszę dalej, do Australii by odwiedzić przyjaciół i zwiedzić zachód tego przepięknego lądu. Jak Bóg da, to i podróż dokoła świata może mi się tym razem przytrafić ;-).

Na koniec tego krótkiego wstępu apel do tych wszystkich którzy „chcą i mogą”. Dołączcie do mnie gdzieś tam na szlaku. Razem zawsze raźniej i przyjemniej. Zapraszam

31.10.2007r. – Madryt

W Madrycie  wylądowałem raptem z dziesięciominutowym opóźnieniem czyli o osiemnastej więc sądziłem że w Ole International Hostel znajdę się po siódmej. Nie wziąłem pod uwagę że lotnisko Bajaras jest… olbrzymie. Z terminalu TS4 do TS4 trzeba jechać wewnętrzną kolejką. Podróż madryckim metrem też trwała znacznie dłużej niż się spodziewałem. Koniec końców około ósmej byłem na miejscu i po kilku minutach w pokoju, ruszyłem na wieczorny spacer. Madryt wywarł na mnie bardzo dobre wrażenie. Przechadzałem się uliczkami starego miasta kierując w stronę Pałacu Królewskiego. Miasto tętniło życiem, na ulicach pełno ludzi, gwar i ścisk. Szedłem wąskimi  uliczkami, pomiędzy odnowionymi i urokliwie podświetlonymi kamieniczkami myśląc o tym co czeka mnie następnego dnia. 

01.11.2007r. – Quito

Uzgadniając z Magdą gdzie się spotkamy w Quito, wybraliśmy trzy hostele w których będę szukać noclegu i tam ma mnie znaleźć gdybym z jakiegoś powodu nie czekał na nią na lotnisku. Tu wyjaśniam iż Magda, mając amerykańską wizę leciała przez Nowy Jork oraz Miami i miała dotrzeć do Quito następnego dnia po mnie. Powiedziałem wtedy że ustalmy te zasady awaryjnego spotkania ale i tak nie spodziewam się aby coś się szczególnego wydarzyło co uniemożliwi spotkanie na lotnisku. Gdy po dziesięciu godzinach  lotu Airbus A340 hiszpańskich linii IBERIA rozpoczął procedurę podchodzenia do lądowania byłem nawet zdziwiony że lot odbywa się zgodnie z rozkładem. Na ekranach monitorów w kabinie samolotu pasażerowie mogli oglądać obraz z kamery umieszczonej na ogonie maszyny. Airbus przebijał się przez gęste chmury obniżając lot a obraz z kamery przez większą cześć czasu przypominał szybę samochodu w czasie gęstej ulewy. Minęła siedemnasta czasu lokalnego gdy głośnikach usłyszeliśmy głos kapitana. Akurat koncentrowałem się na czytanej książce więc nie bardzo zrozumiałem co mówi ale poruszenie wśród pasażerów jasno sugerowało że powiedział coś istotnego. Mój pasażer z lewej strony łamaną angielszczyzną wyjaśnił mi że ze względu na złe warunki atmosferyczne samolot nie wyląduje w Quito lecz leci do Guayaquil. Zarówno on jak i pozostali moi współpasażerowie z lewa i prawa wyraźnie cieszyli się z tej wiadomości więc zapewne to był i ostateczny cel podróży. Pomyślałem o tym jak życie płata figle i  zacząłem się zastanawiać kiedy dojadę do Quito – przed czy po przylocie Magdy. 

Stojąc w kolejce do odprawy paszportowej w Guayaquil rozglądałem się wokół. Tłum Latynosów oraz amerykańskich i europejskich turystów wypełniał salę. Kto  skąd pochodzi można było łatwo rozpoznać i to nie po kolorze skóry ale po… wzroście. Z „morza” ludzkiego tłumu wyraźnie wystały głowy i ramiona tych którzy byli gośćmi w tym kraju. Odprawa odbyła się szybko, sprawnie i bez problemów w przeciwieństwie do odbioru bagażu. Już zacząłem tracić nadzieję że zobaczę mój nowiutki plecak gdy w końcu pojawił się na taśmie podajnika bagażu. Ruszyłem do wyjścia i tu mała niespodzianka – obsługa lotniska sprawdza kwity biletowo bagażowe porównując je z tymi na bagażu. Wniosek – bądź czujny bo kradną ;-). Bardzo byłem ciekaw kiedy i jak dostanę się do Quito, w końcu mogło się zdarzyć że pojadę tam autobusem a odległość do pokonanie jest spora – około 300km w górskim terenie. Na szczęście okazało się że zostaną podstawione dwa czarterowe samoloty dla gości udających się do Quito. Teraz pytanie brzmiało – kiedy? Była godzina mniej więcej dziewiętnasta gdy wylądowałem w Guayaquil a lotnisko w Quito wciąż nie przyjmowało samolotów ze względu na pogodę. Pasażerowie ustawili w „baaardzo” długiej, zawijanej kolejce do zamkniętych w tym momencie stanowisk odpraw i …. czekali. Początkowo poinformowano nas iż odlot będzie o 22:30, później o 23:30 a w końcu o 00:30. Pasażerowie cierpliwie czekali, bez emocji, bez nerwów. Pomyślałem że gdyby tu wpuścić kilku z moich turystów z Turcji gdzie byłem rezydentem to „rozruszaliby” to towarzystwo 😉 Byłyby protesty, żądania, groźby użycia TVN itd… Czas wolno płynął a na mnie spływało zmęczenie. Czekając cierpliwie w kolejce wyłożyłem się na podłodze oparty o plecak i zapadłem w drzemkę. Obudziło mnie delikatne szturchnięcie…. zaczęła się odprawa i kolejka ruszyła więc trzeba było się przesunąć dalej. Odprawa odbywała się bardzo wolno na tyle wolno że człowiek chciał sobie usiąść a gdy usiadłem… zasypiałem. Potem było szturchniecie …itd…itd… Skracając tą opowieść, samolot rzeczywiście wyleciał około pierwszej w nocy tak wiec zmęczony i niewyspany wylądowałem w Quito po drugiej w nocy zamiast o osiemnastej. Taksówką ruszyłem do pierwszego z hosteli które ustaliliśmy z Magdą i… klapa! Nie ma miejsc. Jadę do drugiego i …. to samo. Jednak po chwili, chłopak który otworzył ten zamknięty na cztery spusty przybytek, zmienia zdanie i zaprasza do środka. Kierowca taksówki już wcześniej mówił że będzie trudno o miejsce bo mamy święta (Wszystkich Świętych i Dzień zaduszny a później weekend). Pokój, mimo że ma własną łazienkę to jednak jest, delikatnie mówiąc, marny. Stęchlizna, odrapane ściany, ściany to właściwie ścianki działowe – wszystko słychać u sąsiadów. No cóż, jest środek nocy i nie ma co wybrzydzać. Robię sobie „Dzień Dziecka” i bez kąpieli wskakuję do łóżka by szybko zasnąć i ….. nie mogę zasnąć. W Guayaquil zasypiałem prawie na stojąco a tu…. Wyjaśnienie jest proste. Quito leży na wysokości 2850 m.n.p.m. Tlenu w powietrzu jest znacznie mniej niż w Guayaquil leżącym nad morzem. Moje serce bije szybciej aby tłoczyć szybciej krew niosącą tlen. Co raz łapię głęboki oddech a na piersi czuję jakby kamień. Przewracam się z boku na bok w nadziei że to pomoże zasnąć ale sen nie przychodzi. Dopiero bladym świtem zasypiam ale wtedy sen przerywa dzwonek do drzwi hostelu który słyszę przez cienkie ścianki pokoju. No nie! Trzeba sobie poszukać innego hostelu!

02.11.2007r. – Quito

Nie minęła ósma gdy ruszyłem w miasto w poszukiwaniu śniadania i nowej kwatery. To dość wcześnie jak na kogoś kto ma za sobą dwadzieścia godzin podróży i nieprzespaną noc. Zarówno ze śniadaniem jak i nowym hostelem nie było problemu. Albergue El Taxo leżący nie dalej niż dwieście metrów od mojego pierwszego noclegu jest czysty, schludny i przytulny a nawet tańszy. Żałuję że do niego nie trafiłem od razu. Po południu czeka na mnie niespodzianka. W hostelowym barze, w ogródku poznałem Wojtka. Starszy gość, o pociągłej twarzy przeoranej zmarszczkami ale jest w niej coś … dostojnego. Popija whiskey w towarzystwie kilku Ekwadorczyków. Na moje pytanie czy tu mieszka, odpowiada że owszem. Od trzydziestu lat! Ja, ma się rozumieć, miałem na myśli hostel a on Ekwador. Przyjechał tu w latach siedemdziesiątych jako operator filmowy z ekspedycją naukową i już został. Wiele lat pracował tu w swoim zawodzie i świetnie mu się powodziło ale kryzys gospodarczy zrobił swoje i teraz zajmuje się handlem nieruchomościami. Rozmawiamy o Polsce i o Ekwadorze, znajdujemy pewne podobieństwa. Z prawie czterdziestomilionowej Polski wyemigrowało ostatnio dwa miliony mieszkańców. Jaki jest to problem sami wszyscy wiemy. A jak się ma to do Ekwadoru? Populacja Ekwadoru to trzynaście milionów mieszkańców. Ze względu na kryzys gospodarczy ostatnich lat oni też emigrują. Do USA, do Hiszpanii, Włoch, do innych krajów. Z tych trzynastu milionów, w ostatnich latach wyemigrowało dwa miliony!!! I co na to powiedzieć w kontekście Polskich narzekań na „masową” emigrację?

03.11.2007r. – Otovalo

Dziś sobota, najlepszy dzień by pojechać do Otovalo na największy w Ekwadorze indiański jarmark. Pojechaliśmy autobusem z Głównego Terminalu Autobusowego „Cumanda”. Gdy autokar ruszał wydawało się że będziemy jedynymi pasażerami, jednak nim wyjechaliśmy z Quito autobus był pełny a pasażerowie siedzieli nawet na podłodze. Droga wiła się malowniczo  wśród zielono porośniętych gór. Kierowca nie spuszczał nogi z gazu jakby się do nieba śpieszył ale po dwóch godzinach dotarliśmy szczęśliwie do Otovalo. Pierwsze co rzuca się w oczy to kobiety, mężczyźni i dzieci w strojach ludowych. Jest ich naprawdę sporo chociaż głównie to kobiety noszą  tradycyjne stroje. Długie czarne spódnice, białe haftowane bluzki i naszyjniki z małych, złotych koralików. Targ rękodzieła zajmuje wielki plac w centrum miasta niedaleko dworca autobusowego. Trudno opisać cuda które można tam kupić! Ubrania, kapelusze, rękodzieło, biżuteria, pamiątki…. Dobre kilkanaście minut najpierw wybieraliśmy z Magdą śliczne naszyjniki a później targowali z nastoletnią „business girl”. Dziewczynka targowała się ostro i z wdziękiem więc w końcu zapłaciliśmy więcej niż planowaliśmy. Targ naprawdę warty jest odwiedzenia i gorąco go polecam.

 04.11.2007r. – Quito

 W niedziele czas na zwiedzanie Quito. Założone na ruinach inkaskiego miasta, zburzonego przez nich samych by nie dostało się w ręce Hiszpanów, Quito sięga swą nowożytna historią do 1534r, kiedy to hiszpański porucznik Sebastian de Benalkazar rozpoczął budowę miasta. Położenie stolicy Ekwadoru, rozciągając się z północy na południe, w długiej wąskiej dolinie otoczonej szczytami wulkanów, jest wręcz spektakularne. Jądrem z którego rozrosło się do 1.8 milionowej metropolii jest Stare Miasto ze swymi kolonialnymi  bielonymi budynkami z czerwoną dachówką, wąskimi, brukowanymi uliczkami, kościołami jakby żywcem przeniesionymi z hiszpańskiej prowincji. Urok i historyczną wartość doceniło w 1978r. UNESCO wpisując Starówkę Quito na Listę Światowego Dziedzictwa Kultury. W północnej części doliny rozciąga się Nowe Miasto z największą liczbą, firm, hoteli, restauracji a także z „Mariscal” – czymś na kształt getta dla turystów i zagranicznych studentów niezliczonych szkół języka hiszpańskiego.
Raczej z powodu bezsenności niż turystycznego zapału, ruszyliśmy z Magdą bardzo wcześnie rano z Nowego Miasta, gdzie mieszkamy, do starego Quito. Idąc Av Amazonas nie ma się wrażenia że Quito to górskie miasto. Spadek ulicy jest prawie niezauważalny i gdyby nie zbocza wulkanów otaczające dolinę, trudno byłoby wpaść na pomysł iż jesteśmy a wysokości 2850 m.n.p.m. Dopiero za Parkiem „El Ejidu” teren zaczyna się wznosić a wejście na Av 6 de Diciembre obok budynku Parlamentu to już niezła górka. Z lekką zadyszką dotarliśmy do Basilica del Voto Nacional – neogotyckiej budowli z 1926r. Można by rzec że budowla to jakich wiele na świecie ale nas, przybyszów ze „Starego Świata” bardzo zafrapowały gargulce czyli rzeźbione wyloty rynien dachowych w kształcie…. żółwi, iguan i aligatorów! O ile nietypowe gargulce odebrałem jako ciekawostkę to widok posągu Jana Pawła II pomiędzy frontowymi bramami do bazyliki poruszył strunę dumy narodowej. Nasz papież odwiedził Ekwador w 1985r. a 30-go stycznia tego roku gościł w Bazylice. Zmierzając dalej w stronę placu św. Franciszka wdrapaliśmy się Av Carchi pod klasztor San Juan. Podejście było naprawdę strome i można było mówić o poważnej zadyszce. Niech nie kpi ten, kto nie był w Quito i czyta takie opisy bo zapomina że my wciąż przechodziliśmy aklimatyzację. Idąc pod górkę oddycha się ciężko, z trudem łapiąc powietrze. Z pod klasztoru czekało nas zejście Av Benalcazar i to zejście dość strome ale zamiast schodzenia musiałem zbiec kilkanaście metrów w pogoni za osłoną z obiektywu upuszczoną przez Magdę, która staczała się środkiem ulicy w siną dal. Av Benalkazar a później Av Chile zawiodły nas do Kościoła La Merced. Kościół stary bo ukończony w 1742r. wyróżnia się 47 metrową wieżą, najwyższą w kolonialnym Quito. Jak głosi legenda, wieża jako jedyna wśród zabudowań kościoła, nie została poświęcona i stąd wziął ją we władanie diabeł. Jedyną osobą w mieście zdolną oprzeć się czartowi był czarnoskóry dzwonnik o imieniu Ceferino i tylko on śmiał wejść do wieży. Od jego śmierci w 1810r. zegar na wieży jest nie bije a dzwon nie dzwoni [LP]. Av Cuenca wiedzie z Plaza Grande wprost na Plaza de San Francisko. Plac św. Franciszka wraz z kościołem i klasztorem jego imienia są jednymi z największych atrakcji Quito. Jest przede wszystkim najstarszym kościołem w mieście, jego budowę rozpoczęto w kilka tygodniu po ufundowanego miasta. Największa atrakcją jest piękny ołtarz, obecnie niestety w renowacji więc niewiele zobaczyliśmy. Błądząc po uliczkach Starego Miasta dotarliśmy do Plaza Grande  zwanego też Plaza de La Independencia między innymi z Pałacem Prezydenckim. Pałac w porównaniu z siedzibami innych Prezydentów może nie jest niezwykły ale ma pewną szczególna cechę. Chyba jako jedyny na świecie łączy funkcję siedziby Głowy Państwa i ….. sklepu z pamiątkami na parterze [GW]. Zwiedziwszy co było do zwiedzenia, przyszedł czas na… filiżankę kawy. Skwapliwie przystałem na propozycję Magdy aby udać się do zachwalanej w przewodniku kawiarni „Mosaico” z tarasu której można podziwiać panoramę rozciągniętego w dolinie miasta. Czy to zmęczenie, czy to inne „zaćmienie umysłu” spowodowało iż jakoś nie przyszło mi do głowy że jeśli podziwianie panoramy – to widok z góry. A jeśli widok z góry – to a tą górę trzeba wejść! Kawa, owszem smakowała ale wdrapanie się po kilkuset schodach na Av Manuel Samaniego wyraźnie ten smak zaostrzyło. Na koniec dnia zafundowaliśmy sobie ostatnią atrakcję – wjazd kolejką linową Teleferico na wulkan Pichincha 4100 m.n.p.m.

06.11.2007r. – Cotopaxi National Park

 Jose prowadzi pewną ręką Land Rover’a po wybojach drogi. Brukowany bazaltowymi kamieniami odcinek skończył się jakieś dziesięć kilometrów temu, nie wspomnę o asfalcie który zniknął tuż za Machachi. Jose, nasz przewodnik, twierdzi że kilkadziesiąt lat temu wszystkie drogi w Ekwadorze były takie jak ta, nierówno brukowane kamieniem a o asfalcie nawet nikt nie marzył. W międzyczasie i bruk się skończył, droga stała się jeszcze bardziej wyboista a Jose musiał włączyć napęd na cztery koła. Chociaż nachylenie drogi nie jest zbyt strome, czuję że pniemy się wciąż wyżej i wyżej bo krajobraz wokół zmienił się niepostrzeżenie. Znikneły drzewa i zarośla, została tylko gęsta trawa i pojedyncze iglaste krzaki. Zatrzymujemy się przy małej, pomalowanej na ceglasty kolor, pokrytej strzechą chatce, przed opuszczonym szlabanem – to brama wjazdowa do Parku Narodowego Cotopaxi. Jose musi uiścić w naszym imieniu opłatę 10$ za wjazd do parku i ruszamy dalej. Gruntowa droga prowadzi przez dolinę. Pagórkowaty teren z wulkanicznego pyłu i żwiru porasta zielona trawa. Tu i ówdzie pojedynczy głaz z wulkanicznej skały urozmaica krajobraz a Magdzie daje możliwość skorzystania z zaimprowizowanej toalety. Po lewej masyw Sincholagua a po prawej Rominhui, jednak droga, wijąc się i gubiąc w plątaninie pagórków i skał, nieustannie zmierzała ku Cotopaxi 5897m.n.p.m. Patrząc na spowity w chmurach szczyt wulkanu miałem wrażenie jest jak podnóże wielkiego drzewa, którego pień widoczny jest tylko u ziemi a reszta skryta w obłokach. Na zboczach wulkanu, tam gdzie kiedyś spływały potoki lawy, pozostały głębokie wąwozy niczym wielkie blizny. Wszystko co nie przykryte białym śniegiem jest brunatne, obce i zdaje się być martwe. Wokół już nie rośnie trawa, nie uświadczysz ni jednego drzewa tylko pojedyncze kępki niskiej trawy na falach morza wulkanicznego popiołu. Jose parkuje samochód i wyładowujemy ekwipunek: plecaki, czekany, liny, raki, plastikowe buty… W takim sprzęcie jeszcze nie chodziłem po górach ale nie to mnie martwi. Już od jakiegoś czasu czuję ból i lekkie zawroty głowy. o typowe objawy choroby wysokościowej. Wczoraj i przedwczoraj wjechaliśmy z Magdą kolejką Teleferico na wulkan Pichincha na wysokość 4100m.n.p.m i jeszcze poszliśmy w górę ze dwieście metrów. Wszystko po to by poprawić aklimatyzację na dużych wysokościach ale jak widać wszystko to było za mało.
Ruszamy w górę, w stronę schroniska. Powoli, małymi krokami pniemy się w górę aby jak najlepiej aklimatyzować się. Ścieżka wiedzie wzdłuż jednego z głębokich na kilkanaście metrów wąwozów wyrzeźbionych przez lawę. Po kilkunastu minutach jesteśmy już w chmurach. Tumany białych oparów przewalają się przez ścieżkę, niewiele widać. Idzie mi się ciężko. Z trudnością łapię oddech i często przystaję. Marsz utrudnia osuwający się wulkaniczny żwir osuwający się spod nóg na co bardziej stromych podejściach. Jose już dawno zniknął nam z oczu. On nie ma problemów z aklimatyzacją. Wchodzi na Cotopaxi dwa – trzy razy w tygodniu, no i przede wszystkim to jego świat. Tu się urodził, wychował i od zawsze chodził po górach. Teraz studiuje Marketing i Zarządzanie ale zajęcia są tylko dwa razy w tygodniu więc bez problemu godzi naukę z pracą jako przewodnik. Teraz już pewnie jest w schronisku i szykuje nam lunch a my dopiero widzimy jego zabudowania. Schronisko wybudowano w 1971r. i przez cały rok jest użytkowane. Cotopaxi National Park to drugi co do popularności park narodowy Ekwadoru, oczywiści po Galapagos National Park. Bardzo malowniczy, położony blisko Quito, przyciąga bardzo wielu turystów.
Gdy w końcu dotarliśmy do schroniska rzeczywiście, czekał już na nas lunch. Później krótki odpoczynek i małe szkolenie jak używać czekan, jak chodzić w rakach. Dla mnie była to zupełna nowość w przeciwieństwie do Magdy która zarówno na Aconcagu’e i Mt. Kinley wspinała się w takim ekwipunku. Zasady w teorii wydają się być dość proste. Gdy idziemy bokiem do zbocza to czekan powinien być w dłoni od strony zbocza i służyć niczym laska do podpierania. Obowiązuje zasada… „raz, dwa, trzy” czyli na raz wbijasz czekan, na dwa pierwszy krok, na trzy drugi krok… i tak w kółko. Oczywiście to się miesza, na początku. Później szkolenie z wchodzenia i schodzenia krokiem „kaczki” i jeszcze podejście bokiem z przeplataniem nóg. Wiele czasu to szkolenie nie zajęło ale ja i tak myślałem o tym aby jak najszybciej wrócić do schroniska i pójść spać. Głowa wciąż bolała mimo wziętych proszków i miałem nadzieję że przed kolacją wyznaczoną na 17:30  prześpię się i poczuję się lepiej. W międzyczasie schronisko zapełniało się. Przybywało turystów i przewodników. Jose twierdził że dziś nie ma tłoku bo to nie weekend ale czasami to i kilkadziesiąt osób próbuje wejść na szczyt.
Gdy obudziłem się na kolację wcale nie czułem się lepiej. Apetyt też nie dopisał … zjadłem tylko zupę i wypiłem z pięć herbat. Uzupełnianie wody w organizmie jest bardzo ważne w przypadku chodzenia po wysokich górach. Magda jest w tym mistrzem, poje wodę jak smok. Ja piłem tylko z rozsądku. Po kolacji plan był prosty. Sen do 23:30 później pobudka i wymarsz. Jak Bóg da to na siódmą rano będziemy na szczycie. Taka była teoria, życie wprowadziło poprawki. Gdy obudziłem się w środku nocy wiedziałem że będzie bardzo ciężko. Ból głowy tylko się nasilił, nie pomagały amerykańskie tabletki serwowane przez Magdę. Co do tabletek to ubaw mieliśmy z Magdą straszny gdy zaaplikowała mi…. Viagrę. Wytrzasnęła ją od jakichś znajomych z zaleceniami aby wziąć ją przed wejściem na szczyt. Wedle teorii, Viagra zwiększa ukrwienie naczyń i tym samym dotlenienie organizmu. Powiedziałem jej że to tylko marnotrawstwo 😉 😉 😉 ale łyknąłem pół pastylki. Marnotrawstwo stało się faktem gdy już gotowy do wymarszu, w pełnym ekwipunku, zwymiotowałem wszystko łącznie z obiadem i tabletkami. A później to już poszliśmy w ciemną noc, z latarkami na głowach, w uprzężach, powiązani linami. Nie było zimno, Magda nawet zdjęła kurtkę aby się nie spocić. Szło mi się ciężko. O ile na niezbyt stromych podejściach jakoś to wyglądało to gdy doszliśmy do stromego podejścia szybko straciłem siły. Świeży śnieg obsuwał się z pod nóg mimo że mieliśmy na nogach raki. Kilka prób podejścia i wciąż jestem w tym samym miejscu. Nie mogę złapać oddechu i znaleźć sił by unieść ciężar ciała by wspiąć się wyżej. Jose i Magda muszą na mnie czekać bo jesteśmy ubezpieczeni jedną liną. Na Kilimanżaro szedłem bo mogłem iść chociaż dziwiło mnie że wciąż mogę. Na „Harpaganie” było bez porównania trudniej ale też mogłem iść chociaż racjonalnie rzecz oceniając, nie powinienem być w stanie iść. Tutaj po prostu nie mogłem i nie poszedłem. Jose sprowadził mnie do schroniska i wrócił do Magdy by razem kontynuować marsz na szczyt.
Spodziewałem się ich około dziewiątej – dziesiątej i rzeczywiście o tej porze wrócili. Niestety, nie dane było im się cieszyć z sukcesu zdobycia Cotopaxi. Ani oni, ani nikt inny tego dnia nie wszedł na szczyt. Około 200m przed wierzchołkiem warunki były tak trudne że wszyscy zawrócili. Tym razem Cotopaxi „było górą”.

8-15.11.2007r. – Galapagos National Park

Podniosłem roletę i otworzyłem okno kajuty.  Z okna jachtu rozciągał się widok na kotwicowisko przed San Cristobal i jak sięgnąć w lewo, w prawo czy na wprost, wszędzie bujały się zacumowane łódki, łodzie, jachty.  Mój wzrok spoczął na jednej z nich i dostrzegłem że na jej pokładzie leży sobie… foka. Spojrzałem na drugą łódź –  foka! Na trzeciej… też foka! Na czwartej też! Na piątej też! Na szóstej….!? Uff… na szóstej siedział pelikan.

Witajcie na Wyspach Galapagos!

Pierwsze Spotkanie III Stopnia. 

Wysy Galapagos leżą na Pacyfiku, na wysokości Równika, około 1000 km od wybrzeża Ekwadoru.  Archiperlag składa się z 13-tu większych wysp i kilkudziesięciu mniejszych. Będąc turystą, teoretycznie można popłynąć na wyspy statkiem z portu Guayaquill ale i tak wszyscy turyści latają samolotami. Zwiedzanie Galapagos to droga impreza i lecąc w samolocie linii „Tame” zastanawiałem się czy nie będę żałować że wydałem przeszło tysiąc czterysta dolarów na przelot, ośmiodniowy rejs oraz wstęp do Parku Narodowego. Muszę przyznać, że z rejsem dopisało nam szczęście, ponieważ mimo iż opłaciliśmy z Magdą rejs statkiem w klasie „Tourist” to popłyniemy w klasie „First”. Biuro podróży „Unforgettable Expeditions” z Quito, które organizowało nasz wypad, już po dokonaniu przez nas wpłaty zostało poinformowane przez właściciela statku iż przyjęło więcej rezerwacji niż jest miejsc na jachcie. Firma zachowała się nadzwyczaj profesjonalnie i ulokowała nas na statku o wyższym standardzie, z własnych funduszy pokrywając różnicę w cenie, różnicę niebagatelną bo prawie pięćset dolarów na głowę. To wszystko jednak nie zmieniało faktu, iż tak poważny wydatek stanowił sporą część mojego podróżniczego budżetu i zapewne spowoduje skrócenie całej południowo-amerykańskiej eskapady.
Wedle mojej wiedzy czy też raczej wyobrażeń, Wyspy Galapagos jawiły się jako przyrodniczy „Raj na Ziemi” – niezmieniony, nietknięty ludzką ręką przez miliony lat świat we władaniu roślin i zwierząt, z których większość to „endemity”  – to znaczy gatunki których nie sposób spotkać w innych częściach świata. Archipelag stał się sławny za sprawą Charles’a Darwin’a który w 1835r. przybył na wyspy na statku HMS „Beagle” i prowadząc badania geologiczno-przyrodnicze odkrył iż żółwie i ptaki z różnych wysp, choć zdają się należeć do tego samego gatunku, to jednak różnią się w zależności od tego z jakiej wyspy pochodzą. To odkrycie było kluczowe dla ogłoszonej przez naukowca, teorii doboru naturalnego i ewolucji.
Lądując na lotnisku na wyspie Baltra, stanowiącej owe 2.5% powierzchni archipelagu której nie obejmuje Park Narodowy, nie liczyłem na wielkie naukowe odkrycia lecz na to iż zobaczę owe niezwykłe zwierzęta – gigantyczne żółwie, lwy morskie, iguany…. Z doświadczenia wiedziałem iż z dziką zwierzyną kontraktu na oglądanie zawrzeć się nie da i miałem nadzieję iż historia taka jak z Zanzibaru w Afryce, gdy wybraliśmy się na wycieczkę aby zobaczyć delfiny i po trzech godzinach męczącej podróży samochodem i łodzią okazało się że tego dnia delfiny „mają wolne” – nie powtórzy się. Jednak tym razem takie obawy okazały się płonne. Ledwo podstawiony na lotnisko  autobus zawiózł nas na przystań aby zaokrętować się na statek a już doszło do – jak to w filmie S. Spielberg’a „Bliskie Spotkania III Stopnia” – „bezpośredniego kontaktu” ale w tym wypadku nie z UFO lecz z dziką zwierzyną.  Wszedłszy na przystań chciałem zrzucić mój plecak obok już leżących na przystani dwóch czarnych worów podróżnych kiedy nagle jeden z „worów” podniósł się i ryknął na mnie. Ze zdziwieniem ale jednak szybko, zorientowałem się że to nie „wór” tylko lew morski na mnie ryczy. Jak oparzony odskoczyłem wywołując śmiech inny turystów czekających na przystani. Całemu zdarzeniu przyglądała się w milczeniu, stojąc za słupkiem pół metrowej długości, czarna iguana. Pośpiesznie wyszukałem w plecaku aparat fotograficzny aby zrobić pierwsze na wyspach zdjęcie a w międzyczasie lew ułożył się wygodnie obok leżącej obok, jak sądzę lwicy ponieważ przytulił się do niej i pieszczotliwie objął ją płetwą. Ja i pozostali turyści czekający na przystani, nie byliśmy dla nich niczym więcej niże elementem krajobrazu.

„M/S Milennium”

„M/S Milenium” jest jednym z wielu jachtów wycieczkowych krążących pomiędzy wyspami archipelagu z turystami na pokładzie. W ośmiu komfortowych kajutach z osobnymi łazienkami przez osiem dni i siedem nocy podróżuje szesnastu turystów, dziewięciu członków załogi oraz przewodnik. Pierwszy i drugi pokład „Milenium” zajmowały kajuty pasażerskie oraz mostek kapitański, na trzecim pokładzie znajdował się taras widokowy z leżakami. Dolny pokład to maszynownia i kuchnia do których goście nie zaglądali. Jacht wyposażony był w dwa duże pontony na których dopływaliśmy do brzegu. Sprzęt do nurkowania – maski, rurki i płetwy, pyszne i obfite posiłki, co dzień sprzątane kajuty i mieniane ręczniki oraz… dobrze zaopatrzony barek – to wszystko składało się luksus który rzadko zaznaję w moich podróżach.
Turyści przybywają na Galapagos z całego świata, chociaż najwięcej z USA i Europy Zachodniej. Gdy po pierwszej kolacji nasz przewodnik Willy poprosił o przedstawienie się gości okazało się iż oprócz Magdy i mnie mamy na pokładzie dwoje Finów, czwórkę Niemców,  dwie Kanadyjki, po jednym gościu z Nowej Zelandii i USA, parę z Wielkiej Brytanii oraz…. Zbyszka i Anię. Nie tylko my byliśmy zaskoczeni spotykając Polaków na pokładzie. Willy ze zdziwieniem wyznał że ostatnio miał gości z Polski pięć lat temu a tu nagle od dwie pary i to wcale nie podróżujące razem. Trzeba dodać że nie dla wszystkich rej miał trwać osiem dni. Tylko my oraz Zbyszek i Ania wykupiliśmy rejs ośmiodniowy, pozostali czterodniowy tak wiec po kilku dniach na pokładzie pojawiła się ósemka gości ze Szwajcarii, para z Austrii oraz Amerykanie – Rudi i Lori. Po prezentacji załogi i gości, Willy przedstawił standardowy rozkład dnia na jachcie które sprowadzał się do: śniadania o siódmej rano, później lądowanie na wyspie i zwiedzanie, powrót na statek około wpół do dwunastej na lunch w południe, dwugodzinna drzemka zwykle do czternastej, następnie ponowne lądowanie na wyspie, powrót i kolacja o dziewiętnastej. W nocy płynęliśmy do następnej wyspy i schemat dnia powtarzał się. Po zapoznaniu się z programem, wydawało mi dwie godziny po lunch’u na odpoczynek to strata czasu. Jednak już po pierwszym dniu przekonałem się że program sprawdza się co do joty. Mimo że spacerowanie po wyspach, fotografowanie czy też nurkowanie nie jest specjalnie męczące, to jednak po posiłku z przyjemnością wskakiwałem do łóżka by zasnąć na co najmniej godzinę. Może nadmiar świeżego powietrza i wrażeń w ciągu dnia a może obfite posiłki sprawiały że nawet po kolacji rzadko ktokolwiek miał ochotę posiedzieć w mesie – wszyscy wcześnie chodzili spać. Bo wrażeń w ciągu dnia nie brakowało…

W Królestwie Lwa.

Lew Morski nie należy do endemicznych gatunków występujących na wyspach i nie jest gatunkiem specjalnie zagrożonym. Na Galapagos żyje kilka tysięcy lwów morskich dwóch gatunków i bez problemu można je spotkać na każdej plaży czy to piaszczystej czy to skalistej. Pomijając spotkanie na przystani na Baltrze, już na pierwszej plaży wyspy na której wylądowaliśmy – na wyspie Santa Cruz – wylegiwało się kilkanaście lwów morskich a raczej lwic morskich bowiem zwykle na jednego samca przypada kilkadziesiąt samic. Samce są znacznie większe od samic, z charakterystycznym wyniesionym „czołem” i bardzo zazdrośnie strzegą swego terytorium. Czy to w wodzie czy to na lądzie do samca lepiej nie zbliżać się zbyt blisko. Gdy tylko samiec skieruje swoją uwagę na intruza, unosi się i zaczyna wydawać z siebie groźne dźwięki które przypominają nie mniej ni więcej tylko głośne „beknięcia” po sutym posiłku. Będąc owym „intruzem” najlepiej pośpiesznie się wycofać i nie prowokować „władcy plaży”. Pozostawanie w bezruchu będzie odebrane jako rzucenie wyzwania i może skończyć się bolesnym pogryzieniem. Bliski kontakt z samicami i ich małymi jest również potencjalnie niebezpieczny ale nie w takim stopniu jak w przypadku samca. Wielu turystów ma ochotę pogłaskać lwice a szczególnie nich małe które są jak żywe, futrzane maskotki. Reguły pobytu w Parku Narodowym zabraniają dotykania zwierząt a w przypadku małych lwiątek pogłaskanie ich przez człowieka może skończyć się odrzuceniem małego przez matkę która wyczuje obcy zapach i przez to śmiercią głodową malucha. Reguły panujące wśród zwierząt są brutalne. Pewnego dnia byliśmy świadkami przejmującej sceny. Małe lwiątko niezdarnie wędrowało po plaży w poszukiwaniu może nie tyle matki co piersi z której mogło by się napić mleka. Wszystkie samice wokół odrzucały malucha a on piszcząc żałośnie wciąż bezradnie próbowało znaleźć pożywienie. Przewodnik Willy wyjaśnił nam iż czasami samica w sezonie godowym nie zachodzi w ciążę przez co mały lew, urodzony w poprzednim sezonie, wciąż może karmić się mlekiem nawet gdy ma dwa lata i jest dorosły. Dostęp do łatwego pożywienia czyni go leniwym i niezdolnym do samodzielnego życie. Gdy w końcu, w kolejnym sezonie godowym, pojawia się młodszy brat, staje się dla niego konkurentem do mleka matki. To starszy brat małego lwiątka nie dopuścił go do matki a później maluch był odrzucany przez wszystkie pozostałe samice stada. Czeka go śmierć głodowa.
Gdy patrzy się na lwy morskie na plaży, wydają się być nieruchawe i niezdarne lecz w wodzie przeistaczają się w piękne, zgrabne i pełne wdzięku stworzenia. Trzeciego dnia rejsu nurkowaliśmy przy plaży na wyspie San Cristobal. Plaża leży przy wąskiej cieśninie gdzie, wedle zapewnień Willi’ego, można łatwo trafić na żółwie i baraszkujące „foki” – bo tak potocznie nazywane są przez turystów i często też przewodników lwy morskie mimo iż foka to inny gatunek, nie występujący na Galapagos. Przyjmijmy więc że to właśnie foka a nie lew morski nagle śmignął w wodzie obok mnie, tak szybko iż nawet nie byłem pewien co to było. Pierwsza myśl – rekin! I od razu poziom adrenaliny skoczył w górę ale już po chwili zorientowałem się że to jednak foka. Później pojawiło się ich więcej, pływały blisko i dzięki temu mogłem podziwiać ten niezwykły wdzięk z jakim poruszają się w wodzie. Były niczym tancerki baletu na trójwymiarowej scenie. Kręciły piruety i w górę i w dół, wyginały ciało w tak niewiarygodny sposób. O ile człowiek może łatwo zgiąć ciało w jedną stronę, schylając tułów do przodu to próba zgięcia do tyłu może skończyć się uszkodzeniem kręgosłupa o ile ktoś nie jest gimnastykiem. Foki nie maja takich ograniczeń. W wodzie nie sposób zorientować się gdzie ich grzbiet a gdzie podbrzusze, wyginają się na wszystkie strony, wiją, kręcą… Woda to ich żywioł i trudno temu zaprzeczyć. Gdy po jakimś czasie wróciłem na plażę, okazało się że reszta grupy ma ubaw z małymi foczkami które podpłynęły pod sam brzeg zaciekawione dwunożnymi przybyszami. Bawiły się przednio a to uciekając przed turystami a to goniąc ich. Zyszek próbował je fotografować pod wodą gdy nagle zorientował się że został  bez rurki do oddychania! Jedna z foczek po prostu mu ją  porwała i nie chciała oddać. 

Samotny George.

Gigantyczne żółwie z Galapagos są symbolem archipelagu bowiem nazwa Galapagos wywodzi się od hiszpańskiego słowa „galapago”. Słuchając Willie’go opowiadającego historię największego zwierzęcia na wyspach, po raz kolejny okazało się że moje wyobrażenia rozminęły się z rzeczywistością. Przekonanie iż archipelag tp : „przyrodniczy „Raj na Ziemi” – niezmieniony, nietknięty ludzką ręką przez miliony lat świat we władaniu roślin i zwierząt” jest dalekie od prawdy. W XVIII i XIX w. Wyspy Galapagos doświadczyły destrukcyjnego wpływu człowieka i mimo że osadnictwo na wyspach nigdy nie było poważne jednak piraci, traktujący wyspy jako bazę zaopatrzeniowo-wypadową, łowcy fok oraz wielorybnicy przetrzebili populację żółwi i lwów morskich w sposób drastyczny. Żółw z Galapagos może żyć bez pokarmu prawie rok, dzięki czemu stanowił znakomite źródło świeżego mięsa dla załóg statków. Równowagę biologiczną zachwiało  również sprowadzenie na wyspy zwierząt domowych – świń, krów, psów, kotów a przede wszystkim niewybrednych kóz. Nowi mieszkańcy wysp albo też polowali na miejscowych jako koty i psy, zadeptywali gniazda jak krowy czy osły, wyjadali jaja jak świnie albo też pozbawiali ich pożywienia wyjadając rośliny i powodując erozję terenu jak świnie, krowy i kozy. Gigantyczne żółwie z Galapagos znalazły się na krawędzi wyginięcia a na niektórych rzeczywiście wyginęły i dopiero ustanowienie Parku Narodowego oraz program ochrony i  rozmnożenia pozwoliło na odrodzenie populacji.  Tragikomiczna jest historia „Samotnego Georg’a” który jest ostatnim żółwiem z wyspy Pinta. Znaleziony na prawie pozbawionej przez kozy roślinności wyspie, ostatni ocalały przedstawiciel gatunku na wyspie, został przetransportowany do Cetrum Hodowlanego na wyspie Santa Cruz w 1972r. Przez lata próbowano znaleźć dla „Samotnego Georga” partnerkę życiową wśród żółwi z Pinty wywiezionych do ogrodów zoologicznych po całym świecie by dzięki temu odbudować populację na wyspie, jednak bez rezultatu. W końcu zdecydowano mu się podsunąć partnerki z wyspy Wolf, najbardziej genetycznie zbliżone do żółwi z Pinty. Z jakiegoś jednak powodu George nie zainteresował się „dziewczynami”. Mimo wielu prób i trików, nie udało się nakłonić „Samotnego Georga” do zbliżenia. Gdy sezon godowy miał się ku końcowi a z jego końcem mijały nadzieje na młode żółwie z Pinty, któregoś dnia z wybiegu gdzie mieszkał George zaczęły dobiegać odgłosy jakie wydaje z siebie żółw w rui.  Ucieszeni pracownicy Centrum Hodowlanego pobieli do zagrody i zobaczyli George’a kopulującego z …. kaktusem! Trudno było wyjaśnić to zdarzenie ale naukowcy mieli nadzieję że w następnym sezonie godowym „Samotny George” w końcu zainteresuje się przedstawionymi mu samicami. Niestety, w następnym roku żółw nie był zainteresowany seksem. I trudno mu się dziwić….. Kto by był po doświadczeniach z kaktusem.

Sting Ray.

Zbyszek już nurkował jakieś dwadzieścia metrów od plaży, Ania z Magdą również były już w wodzie tylko ja wciąż zmagałem się z nowymi płetwami, stojąc nie dalej niż dwa metry od linii piasku. Rano zmieniłem sprzęt ponieważ poprzednia maska przeciekała a płetwy obcierały stopę. Nowe płetwy były wygodne, nie uwierały ale były dłuższe i sztywniejsze przez co trudniej je było założyć a maski jeszcze nie mogłem ocenić stojąc na płyciźnie. Plaża na wyspie Floreana bardzo łagodnie schodzi do morza i aby swobodnie zanurzyć się w wodzie trzeba oddalić się z dziesięć metrów. Gdy w końcu udało mi się założyć płetwy i  ruszyłem w stronę głębokiej wody okazało się że w długich i sztywny płetwach marsz do przodu jest prawie niemożliwy. Przy lekkim uniesieniu tej mojej „kaczej stopy” i kroku do przodu, opór wody sprawiał że najcieńszy i tym samym najbardziej elastyczny czub płetwy podwijał się pod spód a ja opierając na nim cały ciężar ciała traciłem równowagę i chwiałem się jak na połamanych szczudłach. Postanowiłem zmienić taktykę. Odwróciłem się plecami do morza i zacząłem iść do tyłu tak by zmniejszyć opór wody wobec płetw. Woda sięgała mi już do ud i właśnie zamierzałem zrobić jeszcze ze dwa kroki w tył i zanurzyć się w wodzie gdy usłyszałem z brzegu – „Sting Ray! Sting Ray!” – co znaczy ni mniej ni więcej niż – „Płaszczka! Płaszczka!” Stanąłem momentalnie i zacząłem się rozglądać wokół siebie. Płaszczki nie są z natury agresywne, nie atakują ludzi dla przyjemności, rzecz w tym aby im nie „nadepnąć na odcisk” a dosłownie to po prostu nie nadepnąć na nie. Jeśli ma się tego pecha by to zrobić to wtedy jak nic w górę śmiga ogon zakończony ostrym, trującym kolcem a „deptający” dostaje zastrzyk, zwykle z trucizną i chociaż nie zawsze kończy się to śmiercią to na na pewno poważnymi kłopotami. Woda wokół  mnie była zmącona, trudno było cokolwiek zobaczyć, postanowiłem więc poczekać aż wzburzony moimi niezgrabnymi krokami piasek opadnie na dno. Szukałem wzrokiem płaszczki raczej dalej od siebie niż bliżej bo w końcu oddaliłem się od brzegu nie dalej niż trzy, cztery metry. Piasek bardzo powoli opadał, woda robiła się coraz bardziej przejrzysta i w końcu zobaczyłem ją. Nie była duża, jakieś trzydzieści centymetrów średnicy, jasno-szara a kształt kojarzył się nieodparcie z „pikiem” z talii kart. Leżała na dnie w odległości około dwóch metrów ode mnie a wiec w odległości, jak się wydawało, bezpiecznej. Jednak po chwili zobaczyłem drugą i poczułem się trochę nieswojo. Gdy z każdą chwilą woda wokół mnie stawała się bardziej przejrzysta – ja stawałem się coraz bardziej…. sztywny. Woda już dawno stała się klarowna a ja wciąż stałem w bezruchu. Stałem tak, zastanawiając się co zrobić, bo teraz spoglądałem już nie na dwie ale na jakieś piętnaście płaszczek rozłożonych w zagłębieniu na dnie, jedna obok drugiej lub też jedna na drugiej, tworząc krąg o średnicy około dwóch metrów. Prawdę mówiąc to nie ilość płaszczek zrobiła na mnie takie wrażenie że aż zdrętwiałem ale to że krawędź owego „kręgu”, czyli najbliższa płaszczka, znajdowała się w odległości dwudziestu – trzydziestu centymetrów od mojej prawej nogi. Gdybym się nie zatrzymał, na pewno wszedłbym w to gniazdo, może nie w sam środek ale jednak wszedłbym. Sytuacją była patowa. Nie było ani źle, ani dobrze. Ja się nie ruszałem i płaszczki też się nie ruszały. No ale przecież nie będę tak stać i gapić się w nie do końca dnia! Ostrożnie i tylko na dwa, trzy centymetry, podniosłem w górę lewą stopę i trochę ją przesunąłem. Płaszczki nie zareagowały. Powtórzyłem manewr z prawą nogą i…. nic się nie wydarzyło. I jeszcze raz lewa… i jeszcze raz prawa…. Malutkimi kroczkami oddalałem się od gniazda płaszczek. W końcu byłem na tyle daleko aby zrobić kilka większych kroków i ruszyć na głęboką wodę.

 Jedno słowo.

W mesie panował gwar. Goście już rozluźnieni po głównym daniu, szykowali się do deseru w postaci tortu urodzinowego kapitana gdy do sali wszedł on sam i wypowiedział jedno słowo. Kapitan nie mówi po angielsku zbyt dobrze i jego wymowa często sprawia kłopoty słuchającym go. Mój mózg podjął więc odruchowy wysiłek przetłumaczenia „słowa” z angielskiego z hiszpańskim akcentem na polski. Gdy tylko przestał analizować i do mej świadomości dotarł wynik analizy, wstałem i ruszyłem do drzwi prowadzących z mesy na otwarty pokład dziobowy, a za mną inni. „Słowo” brzmiało: „Delfiny!”.
Dziób statku wznosi się ukośnie ponad wodę dobre cztery metry a stojąc przy jego krawędzi na pokładzie dziobowym można się wygodnie pochylić i spojrzeć w dół, w wodę wpadającą w przestrzeń pomiędzy dwoma kadłubami naszego katamaranu.  Na zewnątrz zapadła już gwiaździsta noc a wrażenie kompletnej ciemności potęgowało wejście z oświetlonego pomieszczenia. Wzrok jeszcze nie przyzwyczaił się do nowej sytuacji i gdy patrzyłem tam w dół, przed dziób, gdzie powinny być delfiny – nic nie widziałem. Słyszałem plusk rozcinanej wody i co pewien czas, jakby plaśnięcia czegoś wpadającego do wody. Stopniowo oczy oswajały się z sytuacją i zacząłem dostrzegać coś na kształt białych wrzecion prujących wodę pod jej powierzchnią. Jeszcze nie byłem pewien czy to delfiny czy też tzw. „gruszki” kadłuba – wyprofilowana do postaci popularnego owocu część kadłuba znajdująca się na linii stępki, ale widziałem już coraz lepiej. „Wrzecion” było pięć ale trzy z nich sunęły przed katamaranem jednocześnie przesuwając się to w lewo a to w prawo. Byłem prawie pewien że to właśnie są delfiny gdy nagle jedno z „wrzecion” podpłynęło do powierzchni a nad bielą spienionej fali przeleciał jasny kształt i z głośnym „Plusk!” – zamienił się znowu we „wrzeciono”. Już nie było wątpliwości! „Są! To one! Delfiny!” Śledziłem z zapartym tchem i podziwem jak pędzę przed statkiem a przecież płynęliśmy z prędkością co najmniej trzydziestu kilometrów na godzinę. Wydawało się że nie są w stanie utrzymać dłużej takiego tempa i znikną pod pokładem, wpadną w mielące wodę ramiona śrub okrętowych. A jednak nie! Wciąż płynęły na czele, jakby drwiąc sobie z goniącej je machiny. W międzyczasie ktoś z załogi przyniósł reflektory i dwa snopy światła przecięły ciemność przed dziobem katamaranu w poszukiwaniu kształtów delfinów. W pewnym momencie, gdy snop światła reflektora uchwycił wyskakującego nad wodę delfina, z ust zgromadzonych na dziobie pasażerów wyrwało się głośne  – „Wow!!” I tak, za każdym razem gdy delfin wzlatywał nad powierzchnię w świetle reflektora, zgromadzeni kwitowali to głośnym, gromkim okrzykiem. Były piękne! Smukłe! Wolne! Pełne gracji i jakiejś nadprzyrodzonej siły, gdy tak pędziły na fali wzbudzanej przez płynący katamaran. Trudno było od nich oderwać wzrok i z zapartym tchem czekałem na kolejny skok nad falą. Spędzilibyśmy pewnie tak pół nocy gdyby nie to że same nas zostawiły. Może przeszkadzały im reflektory, może znudziły się zabawą a może…. popłynęły spać ;-). 

 22.11.- 15.12. Kolumbia

Zapytaj samego siebie, co wiesz o Kolumbii. Stawiam w ciemno, iż najpierw zostanie wymieniona kokaina, później kartele narkotykowe, wojna domowa, partyzanci w dżungli…. To oczywiście prawda ale…. No właśnie, skoncentrujmy się na owym „ale”. W Kolumbii żyją 43 miliony ludzi i jakoś „żyją”. Ale jak? Nie powiem  że po trzech tygodniach pobytu w Kolumbii wiem jak wygląda to życie, niemniej coś tam zwróciło moją uwagę. 

Salsa i whisky.

 Obudziłem się. Sobota 24 grudzień 2007r. Czy to będzie szczególny dzień? Spojrzałem na mój śluby garnitur wiszący na drzwiach. Czysty i odpracowany podobnie jak nowiutka koszula w błękitne prążki a krawat równie elegancki jak koszula, leżał na oparciu krzesła. Ciekawe jak będzie wyglądać suknia Adriany? „Eh, jej to będzie do twarzy w każdej sukni” – pomyślałem. Ciekawe czy już wstała? Wczoraj spędziła dwie godziny u fryzjera a później jeszcze kosmetyczka…. Nie widziałem jej prawie cały dzień! No cóż, dzisiejszy dzień z całą pewnością spędzimy razem.
Poznałem Adrianę trzy lata temu w Australii na Flinders University w Adelajdzie. Tak jak i ja, przyjechała tam szlifować angielski. Przed moim powrotem do Polski obiecałem jej że spotkamy się w Kolumbii i słowa dotrzymałem, chociaż z dwuletnim opóźnieniem. Adriana zdarzyła w międzyczasie wyemigrować do Stanów Zjednoczonych ale z Miami do Bogoty to tylko trzy godziny samolotem. Teraz oboje jesteśmy gośćmi u jej babci chociaż właściwie to ona jest tu u siebie. Jeszcze raz spojrzałem na garnitur zastawiając się jak wygląda kolumbijskie wesele. „E tam…! Pewnie wesele jak wesele! Najważniejsze że nie moje!”
Tak się szczęśliwie złożyło dla Adriany iż mój pobyt w Kolumbii zbiegł się ze ślubem Mirasol – jej najbliższej przyjaciółki. To była miła niespodzianka dowiedzieć się że i ja zostałem zaproszony. Niech nikt nie myśli że w moim plecaku mam dyżurny garnitur i lakierki. To było pierwsze wesele jakie trafiło mi się w czasie moich podróży. Garnitur i krawat pożyczył jeden wujek, buty drugi wujek, koszulę dostałem w prezencie od Adriany i tylko skarpetki oraz majtki były moje.
Ceremonia miała się odbyć o dwunastej w południe, w domu weselnym kilkadziesiąt kilometrów od Bogoty. Pojechaliśmy samochodem (pożyczonym) z wraz jeszcze jedną przyjaciółką Adriany – Lucy. Chociaż dziewczyny chciały być punktualne, jednak jak to kobiety, nie zdążyły się zrobić na bóstwo na czas i wyjechaliśmy z domu za późno, chociaż muszę przyznać że obie wyglądały cudownie. Adriana za kierownicą okazała się damskim wcieleniem Juan’a Pabl’a Montoy’i – słynnego kolumbijskiego kierowcy Formuły 1. Raz czy dwa musiałem zamknąć oczy w oczekiwaniu na „bum” ale dotarliśmy na czas. A właściwie to przed czasem bo na miejscu okazało się iż ceremonia jest o 13-tej a nie o 12-tej. Chyba państwo młodzi nie wierzyli w punktualność niektórych gości 😉
Domem weselnym była śliczna hacjenda położona w górach, otoczona pięknie utrzymanym ogrodem. Na sali ustawiono piętnaście dziesięcioosobowych, okrągłych stołów, pięknie udekorowanych i zastawionych. Sama ceremonia zaślubin miała się odbyć pod gołym niebem ale pogoda nie dopisała i wszystko przeniesiono pod namiot pod którym przewidziano tańce. Zainscenizowano coś na kształt małej kapliczki – stół, przed nim dwa krzesła dla pary młodej a dalej krzesła dla gości. Pana młodego wprowadziła mama a pannę młodą dziadek. Oczywiście, panna młoda wyglądała prześlicznie a welon ślubny był długi na około trzy metry! W pierwszej części odbyła się ceremonia zaślubin cywilnych przeprowadzona przez urzędnika stanu cywilnego a w drugiej części ceremonia kościelna i tu zdębiałem! Patrząc na księdza nie mogłem oprzeć się wrażeniu że to Ojciec Dyrektor Radia „M” we własnej osobie na jakichś gościnnych występach! Podobieństwo było uderzające. Po ceremonii zaślubin i złożeniu życzeń wszyscy goście zostali przewiezieni do tzw. „Starego Domu” – naprawdę starej hacjendy z urokliwym dziedzińcem i tam oczekiwali na przybycie pary młodej. Młodzi pojawili się wkrótce na krużgankach hacjendy w towarzystwie najbliższej rodziny i wygłosili krótkie przemówienie  po czym wszyscy goście wznieśli toast za pomyślność młodej pary. Na lunch wszyscy wrócili do sali w ogrodzie a po lunchu zaczęły się tańce. Królowała Salsa oraz Merenge i spodziewałem się że zobaczę popisy a parkiecie. Ze zdziwieniem stwierdziłem że nikt tu nie „wywija” żadnych szczególnych figur i nie „kręci” partnerkami. Koniec końców okazało się że jestem „lwem parkietu” ;-). O ile do około osiemnastej przygrywała kapela jakby żywcem przeniesiona z „polskiego” wesela to to już o zmroku panna młoda wprowadziła na parkiet kapelę „ludową” w ludowych strojach i muszę przyznać że przy dźwiękach piszczałek i bębenków goście rozgrzali się do „czerwoności”. Około ósmej wieczór goście zaczęli się rozchodzić a ja miałem okazję porozmawiać po ….rosyjsku! Ramon, jeden z gości, pracował jakiś czas w Rosji i bardzo się ucieszył że znów może „pogawarit” ;-). Wspomnę też że przez cały czas kelnerzy czuwali aby moja szklanka była pełna whisky więc „gawariło” się bardzo łatwo. No i takie było to kolumbijskie wesele. Ja tam byłem, whisky piłem i dobrze się bawiłem ;-).

Kolumbijskie drogi.

Spędziłem w Kolumbii trzy tygodnie i trudno powiedzieć że widziałem wszystko i znam ten kraj. Byłem w górach, byłem nad morzem, spędziłem tydzień w Bogocie, przejeżdżałem małe wsie i miasteczka . Zastanawiałem się co napisać o Kolumbii aby ująć to w jedną całość i myślę że najlepiej napisać o… drodze i wszystkim tym co z drogą związane.

Autobus Ipiales, przy granicy z Ekwadorem, wyruszał o 17-tej więc do zachodu słońca pozostawała jeszcze godzina. Na pokładzie komfortowego autokaru raptem kilka osób więc nie dość że bez problemu mogę wyciągnąć nogi i rozłożyć się wygodnie to mam do dyspozycji siedzenie obok. Dalekobieżne autobusy w Kolumbii są wielkie i naprawdę wygodnie się podróżuje. Ni żadne takie „nepali size” gdzie człowiek siedzi z kolanami pod brodą. Klimatyzacja, toaleta, dwóch kierowców, czysto i schludnie a  i o bagaż też nie ma się co martwić. I takie powinny być w sytuacji gdy w Kolumbii „wszędzie jest daleko”. Miałem spędzić dwadzieścia dwie godziny w drodze do Bogoty a to dystans raptem ok. 800 km, co daje średnia prędkość około 40km/h ! Przyczyna była prozaiczna – przez osiemset kilometrów droga wiła się serpentynami w górach. Nim jeszcze słońce zaszło za horyzont, nie mogłem się napatrzeć na bajeczne widoki za oknem autokaru. Dobre sto kilometrów od Ipiales droga biegła wzdłuż kilkusetmetrowego kanionu a widoki aż zapierały dech w piersiach. Po prostu bajka! Autokar rzeczywiście jechał ze średnią prędkością około 40 km na godzinie a wiem to dlatego, iż w każdym z autobusów którymi podróżowałem w Kolumbii, miał wewnątrz kabiny pasażerskiej wyświetlacz prędkości tak aby pasażerowie miej kontrolę nad tym co wyrabia kierowca. Przy 80 km/h cyferki robiły się żółte a powyżej 80-ciu – czerwone. Jeśli owe osiemdziesiąt było granicą przy której należało dzwonić na policję to marna to pociecha bowiem nawet 60 km/ h na tych górskich serpentynach podnosiło poziom adrenaliny a gdy kierowca wyprzedzał dwie ciężarówki na raz jadąc pod górę i na zakręcie to nie pozostawało już nic innego jak tylko odwrócić wzrok i wmawiać sobie że to się nie dzieje naprawdę. Sama droga, mimo że kręta, była O.K. – szeroka, z poboczem i dobrą asfaltową nawierzchnią ale na pewno w europejskich realiach kierowca nie pozwoliłby sobie na takie wyczyny. 

Po przyjeździe do Bogoty okazało się że poruszanie się po tym mieście również dostarcza wielu atrakcji. Z racji tego że Adriana pożyczyła samochód od jednej ze swoich ciotek, ominęło mnie korzystanie z transportu publicznego, na przykład tzw. „TransMilenium”. Jest to coś w rodzaju tramwaju bez szyn bowiem podróżuje się autobusem ale trasa jest wydzielona – nie mogą nią jeździć inne pojazdy a do autobusu wsiada się z wyniesionego ponad chodnik peronu. Peron jest odseparowany ogrodzeniem a opłatę uiszcza się jakby wchodząc do metra. Jeśli już raz się zapłaci za wejście na peron to można się przesiadać do woli chociaż okazji nie ma wiele bo też nie ma wiele linii „TransMilenium” w Bogocie. Gdy drugiego dnia pobytu w stolicy Kolumbii, Adriana zabrała mnie do centrum aby zwiedzić najstarszą część miasta – „Candelarię” – naprawdę prześliczną starówkę, zwróciłem uwagę na dość oryginalny sposób zarabiania na życie, związany z postojem samochodu na światłach. To oczywiście nic nadzwyczajnego myć okna samochodów czy też sprzedawać gazety, słodycze lub inne towary gdy samochód czeka na zielone światło. Tym razem było inaczej. Gdy tylko zaświeciło czerwone na przejściu dla pieszych pojawiła się jegomość z dzbankiem i małą miską. Stanął frontem do samochodów i ostentacyjnie przelał wodę z dzbanka do miski. Kilka razy potrząsnął dzbankiem aby udowodnić że nie ma w nim wody – rzeczywiście nie było. Później pomachał dzbankiem, coś tam pomruczał i … wylał z  pustego dzbanka kolejną porcję wody. Powtórzył wszystko kilka razy, za każdym razem było widoczne że dzbanek jest pusty. Pokaz „czarów” bardzo kierowcom się podobał i „czarodziej” zarobił co nieco grosza. Później jeszcze kilka razy widziałem żonglerów, mimów i innych artystów zarabiających w ten sposób na skrzyżowaniach ale tylko w mieście. W drodze do Zapaquira, by zwiedzić zabytkową kopalnie soli i jedyną obok tej w Wieliczce, podziemnej, solnej katedry czy też do Guatavita – prześlicznego, kolonialnego miasteczka nad zalewem, żadnego „czarodzieja” nie widzieliśmy.

Bogotę opuściliśmy z Adrianą w poniedziałek aby odwiedzić jej rodzinę mieszkającą w Valledupar. Wymowa nazwy tego miasta może być dla Polaka nieco zabawna. Podwójne „l” w hiszpańskim wymawia się jako „dź” więc „wadziedupar” zawsze kojarzyło mi się z „dupą Władzia” 😉 I znowu podróż była długa, spędziliśmy w autokarze przeszło osiemnaście godzin. Samo miasto nie jest małe, jakieś kilkaset tysięcy mieszkańców, leży na północnym wschodzie Kolumbii, blisko granicy z Wenezuelą i jest stolicą muzyki „vagnato” – klasyczne latynoskie rytmy, mnie kojarzące się z przyśpiewkami z wiejskiego wesela. Warto wspomnieć iż Valledupar leży już w tropikach i normalna temperatura w ciągu dnia to około trzydziestu stopni Celcjusza. Jednak nikogo nie dziwi widok pasażerów wysiadających z autokarów ubranych w swetry, czapki i rękawiczki a w autokarach koce lub,  jak w moim przypadku, śpiwór na fotelu. Szczerze mówiąc to jest to dla mnie niezgłębioną zagadką dlaczego klimatyzacja w  autobusach w Ameryce łacińskiej jest zawsze ustawiona na maksymalne chłodzenie i zawsze (!) w nocy jest okropnie zimno. Tak było w 1998r. w Peru i Boliwii gdy pierwszy raz podróżowałem po kontynencie, tak jest i teraz. Nawet przewodnik „Lonely Planet” zaleca ciepłe ubrania dla podróżujących nocą a po „przygotowaniu” tubylców można wnosić iż jet to norma.
Bliskość granicy z Wenezuelą dostarczyła kolejnej ciekawostki związanej z drogą. W czasie wycieczki do Cerrejon – wielkiej kopalni węgla brunatnego zwróciłem uwagę, że często przy drodze stoją ludzie wymachujący plastikowymi rurkami. Jak się okazało, w ten sposób próbują zwrócić uwagę kierowców aby kupili tanią, nielegalnie sprowadzaną z Wenezueli benzynę (cena była o połowę (!) niższa niż w Bogocie). Pobocza drogi w każdej mijanej wsi były obstawione bańkami lub butelkami z benzyną. Tankowanie w takiej „stacji benzynowej” odbywało się szybko i sprawnie. Jeden koniec rurki wkładano do baku, drugi do baniaka z benzyną a ten podnoszono do góry powyżej poziomu wlewu. „Pracownik stacji” trzymający baniak brał potężny haust powietrza i dmuchał do wnętrza baniaka. Powstałe nadciśnienie wypychało benzynę przez rurkę do baku a siła grawitacji robiła resztę i paliwo spływało już samodzielnie do baku. Ten „benzynowy folklor” uzupełniał zwykle tlący się papieros w ustach tankującego. 

Valledupar przez tydzień było bazą wypadową dla trzech wycieczek. Poza wyjazdem do kopalni Cerrejon, ciekawym i trochę bolesnym doświadczeniem była wycieczka na półwysep de Guajira, najdalej wysunięty na północny wschód fragment Kolumbii. Tym razem nie mogliśmy liczyć na komfort. Część trasy prowadziła drogami gruntowymi i bezdrożami i dlatego ciocia Eduilla wynajęła „puerko” czyli pojazd z napędem na cztery koła a w tym konkretnie przypadku rozklekotaną Toyotę Land Cruser. Pojazd miał lata swojej świetności za sobą i to już baaardzo dawno temu. Pal sześć wygląd czy funkcjonowanie np. drzwi (tylne zamykane na… gumkę). Najgorzej było z resorami a właściwie z ich brakiem. W Kolumbii można spotkać samochody w różnym stanie – od bardzo nowych i nowoczesnych do rozlatujących się, poobijanych gratów. Nasze „puerko” należało do tej drugiej kategorii. Już pierwsza część drogi dała się we znaki a raczej w „d…”. Trasa z Valledupar do Maicao była asfaltowa ale z dziurami a przede wszystkim ze „śpiącymi policjantami” czyli progami zwalniającymi w każdej wsi czy miasteczku. Mario, nasz kierowca, chyba wierzył wciąż w swój samochód bo specjalnie się tymi przeszkodami nie przejmował. Chyba naprawdę nie zdawał sobie sprawy że jego wygodny, miękki fotel to nie to samo co ławeczka z tyłu. Każda większa, zaliczona dziura była jak rozbłysk pioruna pod czaszką połączona z grzmotem w tym samym momencie. Jeszcze gorzej było gdy wjechaliśmy a bezdroża. Gdy dotarliśmy do Cabo de la Vela – celu podróży czułem się jak po wyjściu z pralki z uczuciem że jeszcze jej nie wyłączono a pranie trwa. Na szczęście podróż warta była wysiłku. Ta część wybrzeża, trudno dostępna i nielicznie zamieszkana i zagospodarowana ma swój niezwykły urok i piękno.

Ostatni wypad z Valledupar, do Parku Narodowego Tayrona i Santa Marta dostarczył doświadczeń nie tylko turystycznych ale i „drogowych”. Park Tayrona to chyba najpiękniejsza część kolumbijskiego wybrzeża. Białe plaże, urokliwe zatoczki, fale bijące o klifowy brzeg porośnięty dżunglą to wszystko dostarczyło niezapomnianych wrażeń. W czasie tego wypadu odkryłem kolejny sposób zarabiania „na drodze”. Pewien odcinek drogi, mniej więcej między Maicao i Riohacha  był w naprawdę kiepskim stanie. Nie wdając się w techniczne szczegóły, co sto, dwieście metrów nawierzchnia asfaltowa była w szczątkach, rozjeżdżona i zapadnięta pod kołami wielkich ciężarówek. Od czasu do czasu te wyrwy były prowizorycznie zasypane i wyrównane a przy drodze stali „naprawiający”, przeważnie dzieci, rzadziej dorośli z wyciągniętymi dłońmi w oczekiwaniu na datek. Ta forma zarabiania nie jest chyba zbyt dochodowa ponieważ nie zauważyłem aby ktoś się zatrzymywał i dawał datki. Może dlatego iż drogi w Kolumbii są i tak płatne. Mimo iż nie ma tu autostrad, płaci się za przejazd zwykłymi drogami. Co kilkadziesiąt kilometrów ustawione są punkty płatności takie jak np. na polskich autostradach.

Opuszczając Valledupar w taksówce, w drodze do terminalu autobusowego, przeżyłem zabawną historię. Już w Bogocie, będąc pasażerem w samochodzie prowadzonym przez Adrianę, zauważałem że czasami nie zatrzymuje się na czerwonym świetle podobnie jak niektórzy inni kierowcy. Zwykle miało to miejsce w sytuacji gdy na skrzyżowaniu nie było innych pojazdów lub też gdy były ale kolizja z nimi nie wchodziła w rachubę nawet przy przejeździe na czerwonym świetle. Tak czy siak czułem się nieswojo w takiej sytuacji. Gdy wczesnym rankiem jechaliśmy na terminal w Valledupar, kierowca również nie zatrzymał się na czerwonym świetle na skrzyżowaniu. „To jest jednak niesamowite!” – powiedziałem na głos po angielsku na co Adriana zareagowała strofując kierowcę – „Ależ co pan robi!! Czy nie widzi pan że mamy tu zagranicznego turystę!?”

No tak, podróżnik jak ja to ma „klawe” życie! Często słyszę podobne stwierdzenia pod moim adresem i nie zaprzeczam bo to prawda. Lubię podróżować właśnie tak i nie narzekam ale… Chciałbym aby było jasne że istnieją małe „ale” jak na przykład jedna takich podróży jak ta z Bogoty do Mompos. Najpierw samochodem z domu babci Adriany na terminal autobusowy, później dziewięć godzin a autobusie do Bucaramanga, następnie po dziesięciu minutach na przesiadkę na autokar do El Burro o istnieniu którego dowiedziałem się pięć minut wcześniej bo nie było już biletów do El Banko gdzie chciałem pojechać. Kierowca coś tam mówił z czego wywnioskowałem (bo na pewno nie rozumiałem) że w mieście El Burro przesiądę się na autobus do El Banko. El Burro  okazało się wioską gdzie mnie przesadzono do rozwalającej się półciężarówki. Napęd na cztery koła sugerował co będzie dalej. Dalej była zakurzona droga gruntowa ale nie narzekam bo siedziałem w szoferce. Zakładałem że z tym pojazdem dotrę do El Banko ale myliłem się. Po półtorej godzinie jazdy po bezdrożach, bezdroża skończyły się i to nie dlatego że zaczęła się droga prawdziwa. Bezdroża się skończyły bo zaczęła się …woda a konkretnie Rio Magdalena. Wsadzono mnie do łodzi (na szczęście jak się okazało łódź była w cenie biletu na truck’a). W końcu, po półgodzinie rejsu wysiadłem w El Banko i zacząłem się rozglądać za, jak sugerował mój przewodnik „Lonely Planet”, jeepem lub łodzią do Mompos. Przewodnik trzeba uaktualnić. Łodzi nie było a jeep miał być ale nie wiadomo kiedy. Były motory. Pojechałem na dwa motory, jeden dla mojego plecaka a drugi dla mnie. Po drodze płynęliśmy też łodzią – dwa motory, pięciu ludzi i  plecak. Łódź miała cztery metry długości i pół metra szerokości (!). Po dwóch godzinach, w czasie których tylko przez około 20 minut jechaliśmy po asfalcie, mijając pięciu kowboi (tylko jeden był na koniu, trzech na mułach jeden na ośle). Drogę przebiegły dwie iguany, cztery świnie, niezliczona liczba psów oraz minęliśmy kilka „zapór” ustawionych przez tych pobierających opłaty za „naprawę”. Gdy dotarliśmy na miejsce mój kierowca próbował zasugerować abym mu jednak dał 30tys.pesos a nie jak się umówiliśmy , 25 tysięcy. Spojrzałem na niego a później na siebie i na migi wytłumaczyłem że te 5 tysięcy różnicy pójdzie na …pranie.
Czy ta dwudziesto dwu godzinna podróż była tego warta? Po dwóch dniach w Mompos i rozlewiskach Siena powiedziałbym że zrobiłbym tą trasę dwa razy aby tam dotrzeć. Mompos jest śliczne, jest ja z innego świata, jak z książek Gabriela Gracii Markez’a i musze tam wrócić.

Wrócić podobnie jak do Cartageny, ostatniego miejsca w Kolumbii w którym jestem. Cartagena jest taka jak wszyscy mi mówili – miasto z bajki, z  opowieści o piratach, z książek przygodowych. W starym mieście czas się zatrzymał i wystarczy odejść kilkaset metrów od miejsc uczęszczanych przez turystów by mieć wrażenie że żyje się w innej epoce. Ale to już zupełnie inna historia.

 18.12.2007r.-25.12.2007r. Z Manaus do Belem

Święty Mikołaj na Amazonce.

Jest południe, 24 grudzień…. W Polsce już świętują, Wigilia już się rozpoczęła. Może nawet prezenty już rozdane a ja… Sterczę przy burcie tej mojej łajby o niewiele mówiącej nazwie -„11 de Mayo”. Jedenasty Maja – może jakaś rewolucja? Może jakieś powstanie? Może ktoś umarł? Może kto się urodził? Szczerze mówiąc, nic mnie to nie obchodzi. Myślę o rodzinie i przyjaciołach w wolałbym się opierać o balustradę balkonu w Zabrzu niż o balustradę statku „11 de Mayo” płynącego Amazonką z Manaus do Belem nad Oceanem Atlantyckim.
Gdy w porcie Manaus zobaczyłem tą naszą łajbę, nie zrobiła na mnie wielkiego wrażenia. Szczerze mówiąc to nawet przeżyłem małe rozczarowanie na jej widok po tym jak przyglądałem się „Pingwin Voyager” – wielkiemu statkowi wycieczkowemu stojącemu akurat przy głównym nabrzeżu Dworca Żeglugi Rzecznej w Manaus. Spodziewałem się czegoś na kształt dużych statków którymi pływałem po wodach Indonezji niż tej „krypy” o długości około pięćdziesięciu metrów i szerokości około piętnastu. W końcu Amazonka to rzeka o największym dorzeczu na świecie i druga po Nilu najdłuższa rzeka globu, u ujścia tak szeroka iż prawie nie widać brzegów. Wraz z Andreją i Dejanem ze Słowenii, poznanych w autobusie który zawiózł nas z  dworca do odległego nabrzeża, wsiadłem na pokład statku który teoretycznie mógł zabrać stu kilkudziesięciu pasażerów ale gdy zacząłem szukać dla siebie miejsca na złożenie bagażu to trudno mi było uwierzyć iż jest tu „tylko” tylu podróżnych. Kupując bilet poprosiłem o I klasę na moje szczęście dowiedziałem się że nie ma już biletów na pierwszą. Piszę „na szczęście” bo kupiłem bilet na drugą a po dwóch dniach podróży doszedłem do wniosku że podróżuję w pierwszej klasie mimo iż przy wsiadaniu sprawdzono mój bilet i jeden człowiek z załogi pofatygował się aby wskazać miejsce dla mnie i moich nowych, słoweńskich znajomych. „11 de Mayo” ma trzy pokłady pasażerskie – dolny, prawie na poziomie wody to II klasa, środkowy to I klasa i górny pokład z tarasem i barem, mostkiem kapitańskim. Na każdym pokładzie jest kilka ciasnych kajut pasażerskich bez okien dla zamożniejszych pasażerów. Zresztą cała ta czterodniowa podróż do tanich nie należała. I klasa 234Rele, II klasa 217 Reali, kabiny….trudno mi powiedzieć ale Andreja i Dejan chcieli lecieć z Manaus do Belem samolotem i bilet miał kosztować około 260 Reali tyle że nie było już wolnych miejsc (1USD- ok 1.8R). Zbliżały się Święta i może stąd właśnie taki tłok na pokładzie że trudno znaleźć miejsce na własny… hamak. No właśnie! Najbliższe noce miałem spędzić w hamaku! O ile pamięć mnie nie myli to oczywiście bujałem się w tym symbolu lenistwa ale jeszcze nigdy nie spędziłem w nim całej nocy. Hamak jest niezwykle popularny w Ameryce Południowej, można go kupić prawie wszędzie a wiele z nich to małe arcydzieła sztuki tkackiej. Pamiętam że, brat Adriany miał w pokoju hamak i wolał w nim spać niż w zwykłym łóżku. Musiałem się zaopatrzyć w hamak przed rejsem a w Manaus nie ma z tym problemów. Można je kupić dosłownie na każdym kroku od ulicznych sprzedawców czy też w wyspecjalizowanych sklepach z półkami zawalonymi hamakami o różnych wzorach i kolorach. Można powiedzieć że byłaby to nawet świetna pamiątka ale ja nie miałem wątpliwości czego szukam. Mój plecak jest już i tak za ciężki a ponadto ledwo się dopina więc o żadnym „prawdziwym” hamaku nie mogło być mowy. Poza tym, porządny hamak to wydatek rzędu około kilkudziesięciu do przeszło stu reali.  Liczyłem się z tym że mój zakup będzie zakupem jednorazowego użytku więc kupiłem lekki, wręcz „kieszonkowy”, tani bo za 13 reali czyli innymi słowy ..tandetny, przeznaczony na straty ;-). Mój hamak wyglądał tak jakby mógł przetrzymać tą podróż ze mną w środku ale… nie musiał.
Czy w hamaku można się wyspać? Tak, pod warunkiem że jest odpowiednio dużo miejsca wokół i wie się jak się do tego zabrać. Na pokładzie „11 de Mayo” z miejscem było krucho. Ścisk był taki że hamak ocierał się o hamak i o żadnym „bujaniu się” nie mogło być mowy. Hamaki wisiały w trzech rzędach na zasadzie nakładających się w jednej trzeciej pól szachownicy. Innymi słowy jeśli pasażerowie z pierwszego i drugiego rzędu wisieli w przeciwnych kierunkach to stopy tego z drugiego rzędu wisiały tam gdzie kolana tego z pierwszego rzędu co ogólnie nie stanowiło problemu. Natomiast gdy na przykład pasażerowie z drugiego i trzeciego rzędu wisieli w tym samym kierunku to głowa tego z drugiego rzędu była na wysokości kolan tego z rzędu pierwszego. Jakakolwiek zmiana pozycji powodowała, powiedzmy… że stopy sąsiada z lewej znajdowały się przy nosie tego w środku a tyłek tego w środku był uwierany przez łokieć tego z prawej. Możliwości i kombinacji „kontaktu”  i „uwierania” było wiele ale nie warto się nad nimi rozwodzić o ile za sąsiadów nie ma się jakichś atrakcyjnych Brazylijek. Mnie oczywiście i tradycyjnie taka ewentualność się nie przytrafiła. Za sąsiada od strony rufy statku miałem zaczytanego świadka Jehowy a od strony dziobu …. nie było hamaka bo Dejan spał na podłodze. Teoretycznie powinienem się cieszyć z tej wolnej przestrzeni ale zawsze się znajdzie jakaś uwierająca szpila w tym przypadku była nią rurka podtrzymująca owe rurki do których przywiązano hamaki. Spanie w hamaku wydaje się proste i … niekoniecznie wygodne. No bo jak tu wygodnie spędzić całą noc wygięty jak banan? A jak zmienić pozycję? Przewrócić się na bok? Rozwiązania jest proste. Może już ktoś z czytających na to sam wpadł ale ja muszę przyznać że musiałem się pofatygować do Brazylii aby się dowiedzieć się że w hamaku nie śpi się „wzdłuż” tylko „w poprzek”. No… może nie zupełnie w poprzek ale „po skosie”. To właśnie dlatego prawdziwe hamaki są takie szerokie w środku a wąskie w miejscu zawieszenia ponieważ gdy ludzkie ciało spoczywa skośnie do kierunku zawieszenia hamaka to nie jest wygięte „w banan” i w całości leży poziomo a linki są równomiernie, promieniście naciągnięte.  Najlepiej spróbować aby się przekonać!
Pierwszy dzień rejsu był interesujący bo.. wszystko było nowe. Zwiedziłem statek zaglądając wszędzie tam gdzie dało się zajrzeć, od dziobu po rufę. Sprawdziłem jak wyglądają toalety oraz prysznice i stwierdziłem że…. niewiele dobrego można o nich powiedzieć poza tym że …są. Zajrzałem do baru na górnym pokładzie – mieli piwo więc nie jest źle tyle że cena była oczywiście ledwo akceptowalna. Bar to miejsce spotkań towarzyskich wszystkich pasażerów, tych z I i II klasy oraz „elity” z kajut. Szczerze mówiąc to po miesiącu pobytu w Brazylii odnoszę wrażenie że panuje tu …egalitaryzm. Ci zamożni po których to z tego czy innego względu widać, nie obnoszą się z tym i knajpie, sklepie, barze na ulicy rozmawiają, bawią się z tymi mniej zamożnymi bez żadnej rezerwy czy dystansu. Bardzo mi się to podoba. Bar żył swoim życiem i trzeba dodać że głośnym życiem, od rana do wieczora. Przewodnik „Lonely Planet” stwierdza we wskazówkach do podróży statkiem po Amazonce iż jeżeli ktoś lubi popularną brazylijską muzykę forro  (czyt. foho) to po rejsie przestanie. Ja lubię  forro 
przyznaję że tak stać się może ale na całe szczęście górny pokład był tak skonstruowany iż, stanowił również bardzo dobrą izolację akustyczną (dzięki rejsowi zapamiętałem nawet jedną nazwę grupy muzycznej: Calypso). O jedenastej w nocy bar zamykano a kapitan osobiście sprawdzał czy zamknięto go na cztery spusty (chyba nie lubi już forro :-). Górny pokład za barem a obok mostka kapitańskiego był chyba najlepszym miejscem do obserwowania co dzieje się na Amazonce. Widać było wszystko z trzech stron a muzyka docierała tu już nieco wyciszona. Pierwszego dnia było co oglądać bo Manaus z perspektywy rzeki robi wrażenie a poza tym nabrzeża tętnią życiem i jest na czym oko zawiesić i nacisnąć spust aparatu fotograficznego. Jest w pobliżu Manaus miejsce szczególne zwane Encontro des Aguas – „Spotkanie Wód” – gdzie czarne wody Rio Negro spotykają się wodami Rio Solimoes której wody są niczym „kawa z mlekiem”. Ze względu na różnice w prędkości, gęstości, temperaturze te dwa nurty płyną obok siebie bez mieszania się przez kilkanaście kilometrów by w końcu połączyć się tworząc Rio Amazonas [LP].
Następny dzień nie był już taki ciekawy jak pierwszy. „11 de Mayo” płynął środkiem rzeki, do brzegów było daleko więc niewiele było widać. Znałem już wszystkie zakamarki statku ale nie wiedziałem czym nas uraczy kucharz. Poprzedniego dnia wypłynęliśmy zbyt późno by liczyć na lunch a chyba ze względu na całe zamieszanie pierwszego dnia, obiadu też nie było tylko bułki i „tinto„. Miałem już kilka razy nieprzyjemność pić „tinto”  i zawsze poprzestawałem na jednym łyku. „Tinto” to ni mniej ni więcej jak mała czarna kawa, niestety posłodzona i problem w tym że jeśli gdzieś serwują „tinto” to już niesłodzonej kawy tam nie uświadczysz. „Tinto” słodzi się „globalnie” – cały dzbanek, termos, gar czy w czymkolwiek się je przygotowuje a zapewnienia że można zamówić gorzką kawę można włożyć między bajki. Zawsze dostawałem tę samą kawę tylko z podpowiedzią iż „ta jest trochę mniej posłodzona”. Tak więc obecność „tinto” nie wróżyła dobrze na przyszłość i niestety drugiego dnia obawy się potwierdziły. Na śniadanie bułki z masłem plus „tinto” wystawione przy kuchni na zasadzie „samoobsługi”, na lunch ryż, makaron, czerwony groch i smażona wołowina, na kolację ….ryż, makaron, czerwony groch i smażona wołowina. Jak już wspomniałem na statku nie było wiele miejsca więc jak tu nakarmić wszystkich pasażerów? Wszędzie wisiały hamaki oprócz przejścia przy burcie przy której stały ławki i właśnie tą przestrzeń wykorzystano. Ławki odstawiono od burty, podniesiono przymocowane do burty deski i podparto je i w tym momencie powstał stół. Ławki na powrót przybliżono i pasażerowie mogli zasiąść do prowizorycznego stołu. Oczywiście nie wszyscy bo nie było miejsc dla wszystkich – posiłki zjadło się na zmiany a cała operacja trwała około 2-3 godzin(!).
Brzeg rzeki przestał być atrakcją podobnie jak posiłki (o ile kiedykolwiek nią były). Pozostało przyglądanie się pasażerom i życiu na statku. Brazylijczycy to „czyścioszki”. Toalety i łazienki były oblegane cały dzień. Panie i panowie, dorośli i dzieci wędrowali po statku z ręcznikami, ciuchami na zmianę i przyborami toaletowymi cały dzień ze szczególnym nasileniem rano i wieczór. Panie noszą raczej długie włosy więc staranne długotrwałe ich rozczesywanie pewnie stanowiło jakąś formę zabicia czasu. Panowie też dbali o siebie – długo przyglądałem się jednemu z nich gdy bardzo długo przycinał sobie wąsa przy lustrze a później, z tymi wielkimi nożycami w dłoni, zabrał się za wycinanie włosów z nosa. Dzieci to osobny rozdział, im nigdy się nie nudziło. Zabawy, gry śpiewy i tańce – zawsze coś się działo w wykonaniu dzieci. Czas mijał wolno i dłużył się coraz bardziej. Całe szczęście że trafiłem na Andrję i Dejana a później dołączył do nas Markus z Niemiec i tak trzymaliśmy się razem rozmawiając, żartując, wspominając podróże a wieczorne piwko na górnym tarasie stało się tradycją.
Tak minęły trzy dni a dziś mija czwarty – Wigilia Bożego Narodzenia. Już nie liczę że spędzę ten dzień szczególnie, nie zanosi się na to. Nie widać by kucharz zamierzał przygotować coś szczególnego na wigilijny obiad bo lunch był taki jak zwykle – ryż, makaron, czerwony groch i smażona wołowina. Po pasażerach też nie widać by jakoś szczególnie celebrowali ten dzień. Eh! Co to za Święta?! – pytam sam siebie retorycznie.
Jest trochę pochmurno, czasami pada deszcz. Nie płyniemy już w głównym korycie Amazonki ale w jednej z węższych odnóg delty. Brzegi są blisko, kilkadziesiąt metrów od statku. Dżungla porasta brzegi ale ta dżungla jest …dziwna bo cicha. Nie słychać odgłosów zwierząt, nie słychać ich nawet w nocy. Czasami widać jakąś chatę na palach, przycumowaną wąską łódkę wydrążoną w pniu drzewa – pirogę. Nad jedną z takich odnóg leży Belem – będziemy tam jutro po pięciu dniach i czterech nocach podróży.
Zdjąłem z uszu słuchawki i wyjrzałem z hamaka.  Coś się dzieje…. Jest jakiś ruch przy burcie…. Zbieram się z hamaka by zobaczyć o co chodzi. Przy prawej burcie zebrali się ludzie, na jednej z ław stoi duże kartonowe pudło ale wszyscy spoglądają na wodę. Przepływamy obok jakiejś wioski – to już nie pojedyncze chaty ale całe ich skupisko. Od brzegu oderwało się kilka piróg, siedzą w nich indiańskie dzieci i płyną na spotkanie „11 de Mayo”. Zastanawiam się, o co tu chodzi? Nagle ktoś ze statku rzucił w stronę najbliższej z piróg jakiś pakunek owinięty w nylonowy worek a chwilę później następnych kilka pakunków ląduje w wodzie. Unoszą się wciąż na powierzchni gdy pierwsza z piróg dopływa do nich a dzieciaki zbierają pakunki do łódki. Roześmiane twarze zwracają się ku statkowi a dzieciaki machają rękoma. Jeśli jeszcze mam wątpliwości to kilka zabawek wyciągniętych z kartonowego pudła stojącego przy burcie rozwiewa je szybko. Zabawki również lądują w wodzie w pobliżu następnych piróg. Nie zastanawiając się wiele, biegnę do baru po jakieś ciastka. Wraz z nimi w nylonowej torbie ląduje jakiś t-shirt z plecaka, jabłka… i chwile później i moja paczka ląduje w wodzie. „Święty Mikołaj na Amazonce” – mruczę pod nosem… A jednak mam niezwykłe Święta.

P.S. Kucharz mimo wszystko uświetnił w szczególny sposób Wigilijny Obiad. Był ryż…,  był makaron…, była smażona wołowina…. Nie było czerwonego grochu.

26.12.2007r.-15.01.2008r. Z Belem do Barra Grande.

Mój Nowy Rok był… rzeczywiście trochę inny niż zwykle. Już drugi raz spędzałem noworoczne party na plaży, ale tym razem naprawdę mi się podobało. Zresztą z tym gdzie będę spędzać to cała historia. Jeszcze będąc w Kolumbii napisałem do Betanii, mojej brazylijskiej przyjaciółki, iż zamierzam ja odwiedzić w połowie stycznia. Odpisała, że się cieszy, ale zaprasza na New Year Party do Barra Grande w nadmorskim stanie Bahia. Aby nie skłamać, dzieliło mnie wtedy od tego miejsca chyba z kilkanaście tysięcy kilometrów a do Sylwestra pozostało raptem niecałe dwa tygodnie. Z drugiej strony perspektywa tej niezwykłej nocy akurat w Brazylii i w towarzystwie Betanii była pociągająca. Znamy się jeszcze z Australii, ze szkoły w Adelajdzie – o tym jak poznałem Betanię pisałem w moim tekście o Flinders University w 2004r. Podróż była długa, ale ciekawa i koniec końców …. nie zdążyłem na tą imprezę w Barra Grange. Ale po kolei…
Jeszcze na statku z Manaus do Belem poznałem Andreję i Dejana ze Słowenii. Bardzo dobrze nam się razem podróżowało a ponieważ oni zmierzali w tym samym kierunku więc trzymaliśmy się razem. W Sao Luis dołączył do nas Thomas z Francji – on też był na statku do Belem lecz wsiadł po drodze, w Santarem. We czwórkę podróżowaliśmy z Sao Luis do Barreirinhas które leży u wrót do Parku Narodowego dos Lencois Maranhenss. W autobusie poznaliśmy Brazylijkę Lizy i Fernando, również Brazylijczyka. Teraz już w piątkę podróżowaliśmy dalej.
Największą atrakcją Parku Narodowego dos Lencois Maranhenss są rozległe połacie wysokich, piaszczystych wydm ciągnących się kilometrami a pomiędzy nimi jeziorka krystalicznie czystej, błękitnej wody. Wybraliśmy się na wycieczkę do parku jeepem po piaszczystych drogach, zaliczyliśmy kąpiel w jednym z jeziorek, ale wieczory spędzone w Barreirinhas też niosły ze sobą atrakcje. Pierwszego, po kolacji, na którą wszyscy, jednogłośnie wybrali rybę w sosie mango (delicje!!) Lizy zaproponowała aby potańczyć Forro (czyt. foho). Szczerze mówiąc to przed przyjazdem do Brazylii nigdy nie słyszałem o Forro niemniej na statku nasłuchałem się jej do bólu jednak nie widziałem, aby ktoś tańczył na pokładzie. Wybraliśmy się, więc we czwórkę – Lizy, Thomas, Fernando i Ja – na miejscową potańcówkę nad brzegiem rzeki. Forro jest nieskomplikowane, tańczy się je w parze i mnie przypomina po prostu potańcowy na weselu. Kroku nie będę opisywać, ale może kiedyś zatańczę po kilku głębszych 😉 No właśnie! Przy kolacji okazało się, że tylko ja nie wiem, co to Capirinha. Teraz już wiem i żałuję, że dowiedziałem się o niej tak późno. Capirinha to drink z alkoholu na bazie trzciny cukrowej, pyszny, upaja niepostrzeżenie i nie powoduje kaca! Czy można chcieć czegoś więcej?! 😉 Wesoło było w ciekawym towarzystwie. Na przykład, taki Fernando to jest „gość”! W ubiegłym tygodniu obchodził czterdziestkę i jak do tej pory skończył studia inżynierskie z elektroniki, później były studia z literatury a następnie z filozofii, dodam, że ma otwarty przewód doktorski w tej dziedzinie a zarabia na życie…. śpiewając w operze w Sao Paulo!
Następnego ranka wstał nowy dzień i trzeba było ruszyć dalej w świat… Podróżując spędzam wiele czasu w autobusach, ale tym razem podróż była inna niż zwykle. W Barreirinhas zapakowaliśmy się nie do autobusu, ale do ciężarówki, co prawda przystosowanej do przewozu pasażerów, ale jednak ciężarówki. Z miasteczka do Tutoia, gdzie można się dostać by do autobusu do Paranaiba, nie prowadzą normalne, wyasfaltowane drogi, ale piaszczyste, wyboiste trakty do przebycia tylko samochodem z napędem na cztery koła lub… ciężarówką. Sceneria podróży jest zaiste przepiękna – podróżuje się wśród piaszczystych wydm, palmowych oaz, w zielonym, czasami ukwieconym buszu, mijając po drodze samotne osady, zagrody… Czasami trafi się po drodze osiołek, kilka kóz, zbłąkana krowa lub też kowboj na koniu… A poza tym wydmy po horyzont, koleiny rozjeżdżone w piasku lub też gałęzie smagające ramiona w tunelu wyżłobionym w gęstym buszu i ukrop słońca lejący się z wysoka nad głową, przeprawy rzeki i rozlewiska.
Cel podróży dla piątki z nas był jasny – kultowa wśród bacpacker’ów Jericoacoara, nadmorska wioska, co nieco odcięta od świata, ale jednak bardzo znana i popularna. Lizy, Thomas, Fernando oraz Andreja i Dejan właśnie tam zamierzali spędzić Noworoczną Noc a Ja… ja miałem dylemat. W Panaraiba musiałem się zdecydować czy jadę do Betanii czy zostaję z przyjaciółmi i spędzam Nowy Rok w Jericoacoara. Chciałem dotrzeć do Betanii a czas tak jak obiecałem, z drugiej strony prawdopodobieństwo, że nie zdążę do Barra Grande na czas i Nowy Rok spędzę w autobusie było spore a poza tym dobrze się bawiłem w tym słoweńsko – francusko – brazylijsko – holenderskim towarzystwie (holenderskim również, bo w Tutoia dołączyły do nas Frederick i Judith z Holandii).
I tak, drugiego dnia tej bajkowej eskapady przez wydmy, rzeki i plaże dotarliśmy do Jericoacoara. Nie nazwałbym tej wioski spokojnym miejscem, ale na Noworoczną imprezę wydawało się odpowiednie. Jerikoacoara to wieś, o piaszczystych ulicach, bardzo zatłoczonych w te przednoworoczne dni. Mnóstwo ludzi dookoła, prawie sami młodzi a większość to Brazylijczycy w drodze na plaże czy też wracający z niej a może nigdy tam nie byli a cały czas spędzają w jednym z wielu pubów i barów. A plaże piękne… wręcz widokówkowe z perełka w postaci wysokiej wydmy, z której można podziwiać zachód słońca lub spróbować piaskowej odmiany snowboardu, czyli sandboardu. Dla lubiących powędrować sobie po plaży też się coś znajdzie… Pedra Furada – skalny łuk kilka kilometrów dalej czy też Lagoa Do Paraiso – błękitna laguna do odwiedzenia na przykład samochodowe buggi. A wieczorem, adaptując do brazylijskich realiów znane powiedzenie – capirinha, kobiety i śpiew! Sylwester 2008 w Jericoacoara był jak wiele moich noworocznych imprez tyle, że różnił się detalami. Oglądaliśmy noworoczne, sztuczne ognie, owszem, ale siedząc na piasku a nie śniegu. Zamiast minus dwudziestu stopni było plus dwadzieścia kilka stopni a sztuczne ognie wybuchały nie nad dachami bloków, lecz nad palmami. Życzenia noworoczne usłyszałem i składałem po angielsku, ale były tak samo szczere i pozytywne jak zawsze.
W Jericoacoara nasz paczka rozsypała się – Frderick, Judith i Fernando zostali w Jerico, Dejan, Andrea, Lizy i Thomas pojechali do Fortalezy a ja, w końcu, do Betanii. Następnych kilka dni w Barra Grande wyglądały bardzo podobnie jak te w Jerico – wesoło i bardzo leniwie 😉

02.02.2008r. Sao Paulo – Parada Karnawałowa

Sambodrom wygląda jak nie z tego świata. Z miejsca gdzie patrzę wydaje się być niczym rozświetlona droga do Raju, którą ciągnie korowód roztańczonych kolorowych aniołów. Potężne reflektory zawieszone nad trasą przemarszu zmieniają noc w dzień, migoczą flesze kamer, błyszczy rozrzucone konfetti a rytmy samby unoszą nogi do tańca… Kilkadziesiąt tysięcy widzów na trybunach a miliony przed telewizorami śledzą to największe i najdroższe widowisko świata. Czy tej nocy będę oglądać je razem z nimi? Nie, nie będę …
Dziś w nocy nie będę widzem, dziś w nocy przejdę przez Sambodrom w brazylijskiej paradzie karnawałowej w Sao Paulo! 

Temat

Wziąć udział w paradzie karnawałowej w Brazylii? Zwykle raczej słyszałem iż ktoś marzy o tym by taką paradę zobaczyć na żywo lecz, jak sięgam pamięcią, nie pamiętam aby ktoś wspominał iż chce w niej wziąć udział, włączając w to mnie samego. Migawki z najbardziej znanej parady w Rio de Janeiro co roku rozbudzają wyobraźnię i rozpalają emocje. Fantazyjne, niezwykle zdobione, lśniące  w blasku reflektorów stroje, strusie pióra powiewające na wietrze, przepiękne tancerki, monstrualne konstrukcje na platformach, porywające rytmy samby … wszystko to składa się na niezwykłe i fascynujące zjawisko jakim jest karnawałowa parada w Brazylii. Zobaczyć to? Marzenie!! Wziąć w tym udział??!! Czy to w ogóle jest możliwe dla zwykłego śmiertelnika i to jeszcze z poza Brazylii? Owszem i co więcej… to bardzo  proste.
Co roku szkoły samby przygotowują paradę z myślą o jakimś temacie którym może być właściwie cokolwiek ale nie trudno zauważyć iż dobry, chwytliwy temat to spora część sukcesu czyli wygrania rywalizacji. W tym roku, wiele szkół samby w Rio celebrowało dwusetną rocznicę przybycia króla Portugalii Jana VI, uciekającego przed wojskami Napoleona maszerującymi na Lizbonę, do Brazylii i tym samym ustanowienia stolicy Zjednoczonego Królestwa Portugalii i Brazylii w  Rio de Janeiro. „Moja” szkoła samby Mocidade Alegre z Sao Paulo postanowiła uczcić w tym roku… Sao Paulo. Mimo iż Rio de Janeiro jest bardziej znanym i popularnym miastem Brazylii a już z całą pewnością bardziej malowniczym i chętniej odwiedzanym przez turystów to jednak Sao Paulo też ma bardzo wiele do zaoferowania. Bez żadnych wątpliwości, SP jest stolicą kulturalną i artystyczną kraju, potencjał ekonomiczny oceniany jest na 1/3 potencjału całej brazylijskiej gospodarki (!), życie nocne konkuruje pod względem atrakcyjności z Nowym Jorkiem [LP] a kosmopolityczna gastronomia oferuje kuchnię 52 narodów świata nie licząc kuchni różnych regionów Brazylii. 

Fantazja

Aby wziąć udział w paradzie wystarczy kupić „fantazję” – strój karnawałowy, jeden z wielu modeli przygotowanych przez szkołę dla uczestników. Ja byłem w tej dobrej sytuacji iż …poznałem Fernando. Nim jeszcze dotarłem do niego w Sao Paulo, zajął się sprawą i zamówił kostiumy. Wykupienie najtańszego stroju jest kilka razy droższe niż wykupienie najtańszego biletu wstępu. Należy liczyć się z wydatkiem minimum 250-300 Reali czyli około  300-420 złotych. No cóż, to nie mało ale… Raz się żyje !!
„Chcesz zobaczyć nasze fantasias” – rzucił do mnie Fernando gdy tylko znalazłem się w jego mieszkaniu. Fantasias to owe bogato zdobione, błyszczące cekinami i brokatem stroje tancerzy samby. „No jasne, że chcę! Całą drogę się zastanawiałem w co nas ubierzesz!” – odparłem ze śmiechem na ustach. Bez wątpienia byłem bardzo ciekaw i teraz podekscytowany wpatrywałem się w monitor komputera gdy Fernando surf’ował po stronach internetowych szkoły samby Mocidade Alegre. W końcu moim oczom ukazało się poszukiwane zdjęcie a ja zacząłem się zastanawiać co ta fantasia symbolizuje. Spoglądałem na postać w żółto białym stroju, z czymś w rodzaju pancerza z wyniesionymi naramiennikami, z wachlarzem jaskrawo żółtych piór wystających z za pleców, w czarnym hełmie i… No tak… Można by powiedzieć, że to rycerz tylko jeden detal nie pasował mi do stroju rycerza. „Fernando… Wygląda jak rycerz tylko ta kierownica i koło wystające z brzucha mi nie pasują…” – spojrzałem na niego pytającym wzrokiem. „Hahahaha… ” – roześmiał się i dodał – „Jesteśmy Dostawcami Pizzy Paulistana!” – wyjaśnił ubawiony.
Kawalkada szkoły Mocidade Alegre podzielono w tym roku na pięć sektorów tematycznych prezentujących to co oferuje miasto. Sektor 1: Sao Paulo Vanguardista – miasto innowacji szukające nowych trendów, sektor 2: Sao Paulo Szans – metropolia dająca możliwości rozwoju i sukcesu, sektor 3: Sao Paulo Kultury – Scena Sztuki i Rozrywki, sektor 4: Sao Paulo Gastronomii – podróż do krainy smaków, sektor 5: Sao Paulo Różnorodności – miasto wielu ras i narodowości. „Dostawcy Pizzy Paulistana”, podobnie jak „Kuchnia Wegetariańska”, „Dania Mięsne”, „Kuchnia Afrykańska”, „Kuchnia Niemiecka”, „… Włoska”, „… Grecka”, „…. Arabska”, „… Hiszpańska”, „… Portugalska”, „… Orientalna” a także „Kuchnia Brazylijska” składały się na sektor piąty – Gastronomia Sao Paulo. Przejrzeliśmy jeszcze zdjęcia strojów naszego sektora i w duchu przyznałem że wszystkich wyglądają świetnie a szczególnie „smakowicie” prezentowały się te na modelkach a nie modelach. Przy „Kuchni Wegetariańskiej” byłem nawet gotów przejść na wegetarianizm ale Fernando oderwał mnie od tych planów słowami – „A tu mam dla Ciebie zadanie domowe” – i wręczył mi do ręki jakąś ulotkę.

Samba

„Mam zamówić hamburgera?” – spytałem, przyglądałem się ulotce bez odrobiny zrozumienia bo, oczywiście wszystko było po portugalsku tyle że na zdjęciu prezentował się wielki hamburger. Fernando odwrócił ulotkę a drugą stronę i powiedział – „To tekst naszej Samby. Musisz się jej nauczyć do soboty. Cała szkoła będzie ją śpiewać w czasie naszej parady” – i ledwo skończył to mówić a już śpiewał. No tak, w końcu jest śpiewakiem operowym więc jemu w to graj a ja? Przyjrzałem się tekstowi, znalazłem kilka znajomych słów takich jak „amor”, „Sao Paulo”, „alergia” i…. zacząłem nucić, prawie bezgłośnie poruszając ustami. „Powtarzaj za mną!” – komenderował Fernando a ja coś tam mruczałem pod nosem. „Alegria, a nie alergia!” – poprawiał mnie ubawiony moimi błędami. „Fernando! Czy ja to muszę śpiewać?” – zapytałem zniechęcony. „Tak! To bardzo ważne. Sędziowie oceniają czy wszyscy śpiewają.
Powszechnie uważa się, że samba to najważniejszy taniec Brazylii. Nie jest to do końca prawda ponieważ, samba jest najpopularniejsza w centralnych i południowo-wschodnich regionach Brazylii. Wywodzi się ze stanu Bahia a najpopularniejsza jest przede wszystkim w Rio de Janeiro. Dla karnawałowej parady samba to sprawa kluczowa. Do tematu komponuje się sambę, układa słowa, choreografię, projektuje carros alegorijos – gigantyczne alegorie tematu parady prezentowane publiczności na platformach. Samba enredo to samba grana w karnawale, śpiewana przez tysiące pasistas – wystrojonych tancerzy parady przy akompaniamencie baterii – kilkuset osobowej grupy bębniarzy wybijających rytm. Samba grana  i śpiewana jest na okrągło i w kółko przez cały czas przemarszu szkoły, czyli przez godzinę. W rytm samby tańczą niosąca flagę szkoły – porta bandeira i tańczący razem z nią mestre sala– mistrz ceremonii. Spektakularnie tańczą sambę „Królowe samby” – niezwykle atrakcyjne a przy tym baaardzo roznegliżowane solistki którymi są najbardziej znane brazylijskie modelki i aktorki. To właśnie one przykuwają uwagę widzów nie tylko na Sambodromie ale na całym świecie przed ekranami telewizorów.
„No dobra… A kiedy dostaniemy nasze stroje i przymierzymy je?” – subtelnie odsunąłem sprawę nauki tekstu na bok. „Powiedzieli mi w szkole, że jutro” – Fernando najwyraźniej nie był przekonany co do pewności tego terminu. 

Szkoła

Rzeczywiście, zamiast we wtorek, pojechaliśmy po nasze stroje dopiero w czwartek. Szkoła samby Gremio Recreativo Cultural Escola de Samba Mocidade Alegre mieści się w północnej części Sao Paulo, przy Avenida Casa Verde, 3498 – Bairro do Limaao. Historia szkoły sięga lat pięćdziesiątych kiedy to założyciel: Juarez Da Cruz wraz z grupą przyjaciół, w krótkim czasie w istotny sposób wpłynął na rozwój karnawałowych parad w Sao Paulo. Mocidade Alegre należy do czołówki szkół samby w SP, wygrywała rywalizacje w latach 1971, 1972, 1973, 1980, 2000 i 2007 jest więc obrońcą trofeum.
Szczerze mówiąc to gdy podjechaliśmy pod budynek szkoły nie mogłem uwierzyć że to właśnie to miejsce. Gdy patrzy się na przepych karnawałowych parad, kosztujących miliony dolarów, trudno uwierzyć że jedna z czołowych szkół samby mieści się w budynkach, delikatnie mówiąc, skromnych. Niepozorny budynek jest pokryty blachą falistą a ścianę frontową zdobi graffiti symbolizujące drapacze chmur Sao Paulo oraz z godło i nazwa szkoły. O wnętrzu też można powiedzieć że jest co najwyżej schludne i skromne. Na wewnętrznych dziedzińcu panował spory ruch. Ludzie wchodzili i wychodzili, lecz ci wychodzący, przeważnie objuczeni elementami strojów tak fantazyjnych że trudno się było zorientować co symbolizują. Ktoś niósł w ramionach kłębowisko zieleni a na głowie naręcze czerwonej papryki z czosnkiem, cebulą, marchewką i jakimś innym warzywem. Jakaś pani pochylała się nad pióropuszem szpikulców do rożna z nadzianymi kiełbaskami a jej koleżanka trzymała w ramionach jakąś skomplikowaną konstrukcję z kręglami i wielką, czarno-białą kostką do gry w kości. Jakiś facet niósł obraz ale później okazało się że to nie obraz tylko sama rama bo to co wziąłem za modernistyczne malowidło wypadło z tej ramy i okazało się kolorowymi spodniami. Fernando stał w kolejce do pobrania stroju a ja myszkowałem. Wszedłem za wielką zasłonę oddzielającą dziedziniec od… wielkiej sali ze sceną, zapewne sali prób a teraz wypełnioną fantasia’mi. Stałem obok kupa srebrzystych obręczy z bębenkami, dalej leżał stos strusich piór o barwach tęczy a w rogu przy ekranie, niczym porzucone przez hazardzistów olbrzymów, kilkadziesiąt wielkich czarno-białych kostek do gry. W małym pomieszczeniu po przeciwległej stronie dziedzińca znalazłem „pokój chwały” pełen pucharów, statuetek i nagród, zdjęć z chwil triumfu i sukcesów szkoły.
„Jacek!” – wołanie oderwało mnie od przeszukiwania zakamarków. Fernando stał rozglądając się za mną trzymając w ramionach złoto-żółty, trójkątny „pancerz” z piórami znany mi ze zdjęcia. Jeśli mógłbym spojrzeć sam na siebie w tej chwili to na pewno zobaczył był dzikie ogniki ekscytacji w oczach. Czułem jak serce zaczyna bić szybciej gdy szybkim krokiem ruszyłem do niego. „Za chwilę będę go mieć! Nareszcie!” – cieszyłem się jak dziecko. Wręcz z nabożnym szacunkiem niosłem „pancerz” podobnie jak pozostałe części fantasii. Zanieśliśmy wszystko w jedno miejsce pod ścianę by się temu przyjrzeć i przymierzyć. Trochę opadły emocje i… wzrok się wyostrzył. Zacząłem dostrzegać różne niedoróbki i niestaranności w wykonaniu „pancerza” czy hełmu. To nierówno przycięte, tam niedokładnie zszyte, hełm „upiplany” w resztki silikonowego kleju… „Hm… Myślałem że…” – chciałem coś powiedzieć na temat stroju ale zrezygnowałem. „Przymierzmy spodnie i górę czy pasują” – zaproponowałem. Chwyciłem za nylonowy worek z ubraniem, przyniesiony przez Fernando i… naprawdę się zdziwiłem. „To jest takie ciężkie??” – nie mogłem ukryć rozczarowania. Ferando właśnie wyjmujący spodnie z worka mruczał niezadowolony -„Zamawiałem rozmiar G a dostaliśmy GG…” Spodnie i bluza wykonane były z grubego, „plastikowego” materiału jakiego używa się do szycia nieprzemakalnych strojów tzw. „sztormiaków” a ponadto było podbite dwoma warstwami materiału z tym że jedna z nich była jak gąbka przez co było w nim jeszcze bardziej gorąco. Jak się później okazało, gąbka była jak najbardziej na miejscu bo wchłaniała pot spływający ze mnie obficie. „Ależ to sztywne! W tym będzie strasznie gorąco” – marudziłem zakładając biało – żółte spodnie. Przynajmniej z rozmiarem GG wyszło na dobre bo rozmiar strojów był w porządku, poza szerokością strojów w pasie ale to nie był poważny problem. „Fernando, dlaczego to jest takie ciężkie i sztywne? OK, ładnie wygląda ale…” – dopytywałem się go jak wszystkowiedzącego. „Wiesz Jacek, to chyba przede wszystkim ma dobrze wyglądać” – odparł rozsądnie. No tak, nic dodać nic ująć. 

Zwycięstwo wzrasta z Walki…

Oprócz kostiumów, przywieźliśmy ze szkoły „Manual do Desfilante” – informacje o zasadach, regułach i warunkach uczestnictwa w paradzie. „OK, Ty tłumaczysz a ja robię notatki” – zakomenderowałem. Fernando zaczął tłumaczyć… „Koncentracja. Bądź punktualnie na miejscu spotkania zgodnie z harmonogramem. Nie zapomnij żadnego z elementów fantasii, tylko w kompletnym stroju możesz wziąć udział w paradzie. Strój musi wyglądać tak samo jak inne w sekcji. Nie pij żadnych napojów alkoholowych przed paradą. Respektuj nakazy Kierownika Harmonii i Kierowników Sekcji, oni wiedzą co robią, pracowali nad tym cały rok. Przemarsz. Po trzech sędziów w każdej kategorii, obserwuje przemarsz z wież o wysokości 8 metrów na całej długości przemarszu szkoły i ocenia paradę w jednej z 3 kategorii. Stroje: sędziowie sprawdzają czy fantasias są kompletne i  czy są identyczne w obrębie sekcji. Torby, telefony komórkowe, aparaty fotograficzne, butelki z napojami nie są częścią fantasii i ich zauważenie przez sędziego powoduje utratę punktów…” – Fernando chciał czytać dalej ale mu przerwałem. „Chwila! Czy ty chcesz powiedzieć że ja nie mogę zabrać aparatu fotograficznego??!!” – nie chciałem wierzyć w to nieszczęście jakie właśnie mnie spotyka. „Możesz ale nie możesz robić zdjęć w czasie parady i musisz go ukryć tak aby go nikt nie widział” – odpowiedź nie pozostawiała złudzeń ale ja wciąż nie mogłem uwierzyć własnym uszom. „Chcesz powiedzieć że, wezmę udział w brazylijskiej paradzie, najdroższym i największym widowisku świata i nie zrobię ani jednego zdjęcia??!!” –  dopytywałem się rozpaczliwie. Fernando najwyraźniej nie wiedział jak to jaśniej ująć przeszedł więc do pocieszania – „Ale…, możesz robić zdjęcia przed i po paradzie…” – bąknął. Głowa opadła mi na blat stołu przy którym akurat siedzieliśmy. „Niewiarygodne… Niewiarygodne… ” – powtarzałem w duchu. Wiedziałem że, jest gorzej niż wydaje się Fernando bo mojego dużego Nikona nie schowam pod fantazją a mały Kodak w nocy robi tak marne zdjęcia że trudno je nazwać fotografiami a dobre oświetlenie zapewne będzie tylko na Sambodromie gdzie… nie mogę robić zdjęć. Fernando w między czasie, zaczął dalej tłumaczyć. „Ewolucje: wykonujący ewolucje muszą tańczyć przez cały czas przemarszu, uśmiechać, zwracać się do publiczności. To jest Karnawał!. Harmonia: w tej kategorii sędziowie wyszukują – i zawsze znajdują – tancerzy którzy nie śpiewają. Sędziowie oceniają  też harmonię  przemarszu i koordynację układów tanecznych. Wyniki defilady: miej baczenie na wyniki parady. Pierwszych 5 szkół samby będzie miało okazję jeszcze raz przemaszerować Sambodrom w czasie parady w piątek 8 lutego. Zwycięstwo wzrasta z Walki… Walka wzrasta z Siły… Siła wzrasta z Jedności.” – zakończył patetycznie Fernando.

Sambodrom

Fernando od urodzenia czyli od czterdziestu lat mieszka w Sao Paulo, ale co ciekawe, nigdy wcześniej nie brał udziału w paradzie. Ba! On nigdy wcześniej nawet nie był na Sambodromie by ją zobaczyć. Nabijałem się z niego odrobinę, zapytując co z niego za Brazylijczyk skoro nigdy nie widział parady na żywo a mieszka w Sao Paulo ale on, jak zwykle przytomnie ripostował. „Sambodrom może pomieścić 30 tysięcy ludzi a w Sao Paulo żyje 11 milionów. Nie każdy się zmieści”. Sambodrom w SP jest częścią wielkiego kompleksu rozrywkowego – Anhembi Parque. Trasa przemarszu ma 530 metrów długości, 14 metrów szerokości a publiczność może podziwiać paradę z najtańszych miejsc stojących lub też najdroższych, prywatnych loży których wykupienie kosztuje kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Dotrzeć do Sambodromu w czasie parady nie jest łatwo. Mimo iż show odbywa się w środku nocy to ruch samochodowy wokół jest straszny. Fernando zdołał zaparkować samochód daleko od miejsca koncentracji. Przebraliśmy się na parkingu i ruszyliśmy w stronę Sambodromu mijając po drodze tłumy ludzi… widzów, kolorowo przebranych uczestników, policjantów, ulicznych sprzedawców…. Noc była pogodna i ciepła, wręcz wymarzona dla parady. Z za drzew i budynków przebijała się świetlista łuna znad Alei Samby i patrząc na nią z każdym krokiem byłem coraz bardziej podekscytowany. By dotrzeć do miejsca koncentracji musieliśmy przejść wzdłuż całego Sambodromu. Nie widziałem tego to co działo się na trasie przemarszu ale słyszałem rytmy samby, okrzyki widowni i to jeszcze bardziej mnie podniecało. Idąc wzdłuż wysokich trybun, za ogrodzeniem okalającym cały teren miałem wrażenie że jestem obok jakiegoś gigantycznego kotła niesamowitości a ta niezwykła świetlista łuna była niczym światłość zapalona czarodziejską różdżką. Atmosferę niesamowitości spotęgowała się gdy przechodziliśmy obok carros alegorijos – gigantycznych alegorii które już miały lub dopiero będą mieć swoje pięć minut na Sambodromie a teraz stały zaparkowane wyglądając jak nie z tego świata. Na miejscu koncentracji dotarliśmy nim jeszcze nasza szkoła już rozpoczęła przemarsz. Wszędzie dookoła pasistas! Gdziekolwiek bym nie spojrzał widziałem wystrojonych tancerzy w bajecznych, kolorowych i błyszczących strojach… Rozbawieni, roztańczeni, uśmiechnięci… Kierownicy sekcji biegali wokół starając się zapanować nad tym żywiołem i zaprowadzić porządek. Gdy tak rozglądałem się wokół parada naszej szkoły ruszyła. Powoli przesuwaliśmy się w stronę Sambodromu śpiewając sambę enerdo  naszej szkoły i powtarzając przygotowany układ taneczny. Napięcie i ciśnienie rosło. Zauważyłem że, jeden z kierowników sekcji niesie czyjś „pancerz”. „Czyżby ktoś zrezygnował?” – przeleciało mi przez głowę. Ale nie! Właśnie przechodzimy obok toalet i ktoś postanowił sobie ulżyć a w pełnym kostiumie to po prostu niewykonalne. Ostatnie kilkadziesiąt metrów…. jeszcze kilka minut i wejdę na Sambodrom. Salwa sztucznych ogni z ogromnym hukiem rozrywa się tuż nad naszymi głowami zagłuszając rytmy samby…. Odruchowo wciskam głowę w ramiona ale też patrzę zafascynowany na ogromną, zieloną, ognistą kulę która zdaje się spadać na głowy tancerzy. Już obejmują nas światła reflektorów rampy… Mijamy carros alegorijos czekające na swoją kolej, obsadzone roztańczonymi, półnagimi tancerkami… Jeszcze chwila… Ostatnie metry.. I w końcu ten moment! Światła rampy… Roztańczeni widzowie… Kamery…. Błyski fleszów… É festa amor…. Sorria! A mocidade é pura emoçăo…. Samba! Samba! Samba! Wszędzie słychać sambę! Słychać?! Nie! Jej nie słychać! Ją się czuje! Szalony rytm dudni gdzieś tam głęboko… Gdzieś tam gdzie zaczyna się twoje „Ja”…

Epilog

Sambodrom już za moimi plecami. Hełm zawiesiłem na reflektorze mojego „motocykla” a teraz ocieram czoło czując jak z rękawów mojej fantasii spływa pot niczym z kranu a w butach też mokro. Nie zważam na to. Stoję zapatrzony w twarze ludzi wokół mnie… Zmęczeni ale szczęśliwi. Juliana i Fernando wyglądają jakby duchem byli wciąż na Sambodromie…
Właściwie to chciałem zakończyć relacje na poprzednim akapicie bo nie wiem jak opisać samo przejście Aleją Samby ale… spróbuję. Znany polski żeglarz – samotnik, Andrzej Urbańczyk napisał kiedyś iż „… południowy Atlantyk jest jak oczy całowanej kobiety”. Parada też.

 11-12.02. Wodospady Iguazu – NOWE!!

Z brazylijskiej perspektywy

Jadąc do Foz do Iguasu miałem oczywiście w pamięci afrykańskie Wodospady Wiktorii i z całą pewnością kilka razy przeleciało mi przez głowę pytanie, czy katarakty Iguazu okażą się bardziej  spektakularne i zrobią większe wrażenie. Szczerze mówiąc to nie sądziłem iż tak się stanie ponieważ Victoria Falls są wyższe i to, jak mi się wydawało, przesądzało sprawę. Jednak z drugiej strony, Dejan oglądał zarówno Wodospady Iguazu jak i Wodospad Angel – najwyższą, prawie tysiąc metrową kataraktę świata i bez wahania  stwierdził iż Iguazu robi większe wrażenie. Wodospady Iguazu znajdują się na rzece Iguazu, będącej granicą brazylijsko-argentyńską. Większa część katarakt znajduje się po stronie argentyńskiej i można spotkać się ze sprzecznymi opiniami z której strony granicy widoki są bardziej atrakcyjne chociaż raczej przeważa przekonanie iż Argentyna ma więcej do zaoferowania pod tym względem. Warto dodać iż kilkanaście kilometrów na wschód od wodospadów, gdzie rzeka Iguazu wpada do rzeki Parana, znajduje się miejsce zwane Tres Fronteiras – punkt gdzie spotykają się granice Brazylii, Argentyny i Paragwaju.
Brama główna do Park Nacionale i centrum turystyczne znajduje się kilkanaście kilometrów od miasta ale można wygodnie i tanio dojechać tam autobusem miejskim. To nie ostatnia przejażdżka autokarem w drodze, bowiem w cenie biletu wstępu wliczony jest przejazd do oddalonych o jedenaście kilometrów wodospadów. Po drodze można wysiąść na jednym z kilku przystanków i odbyć krótką wycieczkę pieszą przez las do brzegu rzeki Iguazu a tam np. popływać kajakiem. Przejazd trwa około dwudziestu minut a po opuszczeniu autokaru wodospadów jeszcze nie widać ale już je słychać. Dudnienie spadającej wody wyraźnie dociera do uszu mimo że do katarakt prowadzi ścieżka kilkuset metrowej długości. Nim jeszcze wyszedłem z gęstwiny tropikalnego lasu na pierwszy punkt widokowy z którego mogłem zobaczyć katarakty, miałem wrażenie że słyszę nie tylko grzmot wodospadu ale również krzyki i piski ludzi. Pierwsze spotkanie „oko w oko” z wodospadami Iguazu nie zrobiło na mnie wielkiego wrażenia, prawdopodobnie dlatego iż wodospady były jeszcze naprawdę daleko. Warto wspomnieć iż na pojęcie „wodospady” składa się 275 katarakt rozrzuconych na długości około dwóch kilometrów.  Powoli zbliżałem się do kaskad, przystając od czasu do czasu by zrobić zdjęcia lecz chociaż wodospady z trudnością mieściły się w kadrze ja wciąż nie mogłem znaleźć odpowiedzi na pytanie, dlaczego wodospady Iguazu wzbudzają tyle zachwytów. Po około godzinnym, bardzo wolnym spacerze, znalazłem się na punkcie widokowym nad wodospadem Santa Maria i jednocześnie najbliżej tzw. Kanionu Diabła – głębokiego na około 80-100m wąwozu, z trzech stron zalewanego wodą rzeki Iguazu. To najbardziej spektakularna ze wszystkich katarakt i naprawdę zrobiła na mnie wrażenie ale …. gdzieś w duszy ciągle czułem mały niedosyt. Wróciłem do hostelu, w sumie zadowolony, niemniej nie obiecywałem sobie za wiele po nadchodzącym dniu który miałem spędzić po argentyńskiej stronie rzeki Iguazu.

Kropelki szczęścia

Przekroczenie granicy brazylijsko-argentyńskiej zajęło trochę czasu lecz nie z powodu tłumów podróżnych czekających na odprawę ale raczej z powodu odległości między posterunkami granicznymi. Przyzwyczajeni do jednej kontroli lub też jej braku na europejskich granicach, mogą być zaskoczeni procedurami w Ameryce Południowej. Nie dość iż zawsze odbywają się dwie odprawy graniczne, oddzielnie dla każdego kraju, to posterunki graniczne oddzielone są bardzo szerokim pasem tzw. „ziemi niczyjej” który nie zawsze da się szybko pokonać np. pieszo. Pomiędzy Foz do Iguasu w Brazylii a Puerto Iguazu w Argentynie, kursują regularnie autobusy komunikacji miejskiej. Niestety nie kursują za często a odległość  pomiędzy posterunkami jest tak wielka iż nie warto pokonywać jej na piechotę i trzeba czekać na następny autobus. Bilet nie jest drogi i co więcej wsiadając do następnego autobusu po odprawie nie musimy płacić za kolejny bilet o ile okażemy ten zakupiony pierwotnie. Tkwi w tym pewien haczyk, niewygodny dla śpieszących się. Pomiędzy granicami kursują autobusy zarówno brazylijskie jak i argentyńskie i aby oszczędzić sobie wydatku na kolejny bilet, trzeba czekać na tą firmę z którą podróżowało się wcześniej. Jako mądry Polak po szkodzie wiem że trzeba było zapłacić kolejne ok. 2zł niż stracić przeszło godzinę na czekanie. Na komfortowe i pełne zwiedzenie wodospadów Iguazu potrzeba całego dnia w przeciwieństwie do 2-3 godzin po stronie brazylijskiej. Niemniej z całego tego zamieszania i tak był pożytek bowiem na przystanku poznałem Natalie z Francji a jak mnie życie uczy, przez kobiety spotkane na drodze robię rzeczy których sam bym nie zrobił i dobrze na tym wychodzę (przeważnie;-) ale o tym później.
Argentyńska strona rzeki Iguazu ma znacznie więcej do zaoferowania turystom. Nie będę się wdawać w szczegóły związane z infrastrukturą, transportem itd. najważniejsze jest to iż jest tu więcej tras spacerowych, bardziej urozmaiconych a przede wszystkim można bliżej podejść do wodospadów. Czasu nie było wiele – wszystko przez oczekiwanie na granicy – ruszyliśmy więc z Natalie, żwawym krokiem tzw. górną ścieżką w kierunku wodospadu Bossetti. Dla Natalie był to pierwszy dzień zwiedzania -przyjechała do Puerto Iguazu z Buenos Aires więc widziałem w niej wiele tego zapału i optymizmu który jeszcze wczoraj i mnie towarzyszył. Kręta ścieżka prowadząca przez tropikalny las wywiodła nas w końcu na pierwszy punkt widokowy. Nie wiem czy to dobrze czy źle że zacząłem zwiedzanie od strony brazylijskiej ale co tu dużo mówić, „od pierwszego wyjścia z lasu” wiedziałem że argentyńska strona to zupełnie inna bajka niż to co widziałem wczoraj. Gdy się nad tym teraz zastanawiam to myślę że wodospady widziane „na dzień dobry” ze strony brazylijskiej są płaskie, jednowymiarowe. Przez długi czas zbliżając się do kaskad nie zmieniamy, w gruncie rzeczy, punktu widzenia ale tylko zbliżamy się do nich. Ścieżka po stronie argentyńskiej daje inną perspektywę, za każdym razem gdy wychodzi się na następny punkt widokowy, krajobraz zmienia się, wodospady są trójwymiarowe, raz koncentrujemy się na jednym z nich, innym razem na drugim. Można się nad tym rozwodzić i analizować dłuższą chwilę ale to nie zmieni faktu iż najważniejsze w tym wszystkim jest to że koniec końców stajemy oko w oko z potęgą Wodospadów Iguazu.
„Górna Ścieżka” zaprowadziła nas do Salto Bossetti i gdy tak stałem oddalony od głównej kaskady około dwudziestu metrów to już wtedy serce mi biło szybciej. Próbowałem zrobić jakieś ciekawe ujęcie Natalie na tle katarakty ale nie mogłem się skupić. Te ogromne masy wody przewalające się nieopodal z ogromnym hukiem były jak magnez. Przyciągały, kusiły, obiecywały coś niestworzonego. Niespełna dwadzieścia metrów dalej, na końcu ścieżki, kłębił się tłum turystów a odgłosy dochodzące stamtąd tylko podsycały moje pragnienie by tam pójść jak najszybciej. Poszedłem powoli, nie śpiesząc, krok po kroku, jak gdybym chciał ostentacyjnie pokazać naturze że mnie nie zaskoczy. Ale jednak zaskoczyła ;-).
Jest w przewodniku Lonely Planete takie zdanie: „Ludzie którzy wątpią w teorię, iż ujemne jony generowane przez wodospady czynią ludzi szczęśliwszymi, być może będą musieli zmienić zdanie po wizycie nad Iguazu Falls”. Szczerze mówiąc, to ja nie miałem wątpliwości bo nic nie wiedziałem o tej teorii ale teraz gorąco ją popieram.
Wodospad był jak burza, jak sztorm jak ….koniec świata. Stojąc zaledwie tak blisko, prawie na wyciągnięcie ręki, od tysięcy ton spienionej wody z hukiem przewalającej się obok ciebie, wszystkie te porównania wydają się odpowiednie. Energia wodospadu jest namacalna. Każda cząstka twego ciała czuje ją i chłonie. Ludzie wokół tłoczą się, wszyscy chcą być jak najbliżej a ty chcesz tam stać i stać, chłonąć i chłonąć. Wodny pył otacza Cię, otula  i pieści… Z każdą chwilą jesteś coraz bardziej mokry ale nie myślisz o tym. Z wytrzeszczonymi oczyma , z rozdziawioną w uśmiechu gębą, wciąż kręcącą z niedowierzaniem  głową – chcesz jeszcze… i jeszcze… i jeszcze…. „Wow!! – to była jedyna mądra rzecz jaką byłem zdolny powiedzieć do Natalie gdy w końcu wyrwałem się ze szponów wodospadu. To naprawdę było przeżycie i ona też była pod wrażeniem. Teraz czekała nas kolejna atrakcja. Nie planowałem wycieczki łódką pod wodospady, mój budżet tego nie przewidywał ale dałem się namówić Natalie na tą atrakcję i…. warto było.
Około dwudziestu osób w sporej łódce z dwoma potężnymi silnikami siedzi w kapokach, z rzeczami osobistymi schowanymi w wodoszczelnych workach. Będzie kiwać i będzie mokro – wszyscy to wiedzą. Ja jeszcze pstrykam ostatnie ujęcia, gorączkowo oglądając się na sternika w nadziei że z jego gestów wywnioskuję czy już mam ją schować czy jeszcze mam chwilę czasu. Obsługa oczywiście filmuje i robi zdjęcia aparatem w wodoszczelnej obudowie. Zdjęcia są drogie – po 5$ od sztuki – oto cena monopolu. W końcu łódka podrywa dziób gwałtownie napierając prędkości aż chwytam się odruchowo za oparcie siedzenia. Nie wiem z jaką prędkością płyniemy, ale wiatr targa włosy, wyciska łzy z oczu a kadłub raz po raz gwałtownie wpija się w fale rzeki i przy akompaniamencie wrzasku pasażerów, stacza się dół. Nagle sternik gwałtownie kładzie łódkę w ciasnym zakręcie tak że siedzący przy wysokiej, w końcu, burcie mogą dotknąć wody. Teraz krzyk pasażerów trwa nieprzerwanie aż wychodzimy z zakrętu. „Podobało się?” – krzyczy kamerzysta. „Taaak!!” – chórem odpowiadają pasażerowie. „To jeszcze raz” – odpowiada operator kamery. Łódka znowu nabiera prędkości i w ciasnych „ósemkach” wije się po wzburzonych falach. „To teraz niespodzianka” – zapowiada obsługa. Zbliżamy się do jednego z wodospadów. Jesteśmy naprawdę blisko! Już otula nas wodny pył, już krople wody spływają po twarzach… Sternik zwalnia ale nie zatrzymuje się i…. wpływamy w wodospad! Nie w główną ścianę wody bo to zatopiło by nas ale i tak jesteśmy w wodzie! Spryskani, zmoczeni, wydzieramy się ile pary w płucach! „To jest najdroższy prysznic w moim życiu” – przemyka mi przez głowę myśl. Wszyscy są mokrzy! Kompletnie! Oczywiście z wyjątkiem obsługi łodzi, ubranej w nieprzemakalne kombinezony. Łódź rusza w stronę przystani a ja spoglądam na spowity w wodnym pyle Kanion Diabła a po twarzy spływają mi kropelki szczęścia.

Jacek Strojny – październik 2007r. / luty 2008r.