Wstęp
W 445 dni z Polski do Australii i z powrotem. Oto listy które przysłałem z podróży.
10.08.2004r. – Cos tam z podrozy…
9 dni w pociagu (a 10-ty w autobusie sypialnym)
Gdy przed wyjazdem wspominalem znajomym o trasie mojej podrozy i padlo stwierdzenie – „9 dni w pociagu..” slyszalem „Oh…!” slyszalem „Ah..!„. Co wlasciwie napisac o tych dziewieciu dniach. Pierwszy dzien, a wlasciwie noc, przespana. Spalem jak zabity po ostatnich, przed wyjazdem, nerwowych godzinach. Wreszcie chwila spokoju, ulgi, oddechu… Pozniej Ukraina, Rosja, Chiny. Slynna Kolej Transsyberyjska i non–stop 6 dni w pociagu. Zmienial sie krajobraz, zmieniali sie pasazerowie. Czas mijal na rozmowach przy wodce, kawie a Tomek rozwiazal wszystkie krzyzowki swiata. Zycie w pociagu toczy sie od jednego postoju do nastepnego. To przystanki wyznaczaja rytm zycia. Czekasz by kupic cos do jedzenia, do picia, zobaczyc jaki bedzie dworzec, masz nadzieje ze cos sie wydarzy. A to przysiadzie sie ukrainiec – Iwan, w drodze do pracy w Moskwie i wciaz wtraca czeskie..”Samozrewnie..” bo 6 lat pracowal w Czechach. Jego kumpel Slawik zagadnal aby pochwalic sie polskim pochodzeniem. Roman wracal z delegacji w Moskwie. Wysiadl w Noworosyjsku i byl juz, jak sam powiedzial, „blisko domu„. Jeszcze tylko 500 km do Tomska a potem 750km do rodzinnej miejscowosci. Synek ucieszy sie z nowego karabinu-zabawki ktory dostanie od taty. Helena byla zgrabna brunetka. Jedna z niewielu opalonych rosjanek ktore widzialem. Ale czy byla rosjanka? Matka litwinka, ojciec biolorusin, babka polka, dziadek rosjanin. Czas. Czas platal figle w tej podrozy. Podrozowalismy na wschod. W pewnym momencie zorientowalem sie ze zegarki podrozujacych w naszym wagonie wskazujaco rozne czasy a zegar na mijanym, dworcu pokazywal jeszcze inny. Kolej trannssyberyjska przecina kilka stref czasowych. Podrozni wsiadaja w „swoim” – lokalnym czasie a zegar na mijanych dworcach pokazywal zawsze czas moskiewski. To racjonalne rozwiazanie bo mogloby dojsc do absurdalnej sytuacji gdy pociag jadacy na zachod moglyby przyjechac na nastepna stacje wczesniej niz na poprzednia. 10 dzien spedzilismy w chinskim wynalazku czyli w autobusie sypialnym. Wymiary miejsc lezacych byly „chinskie” wiec troche nogi mi wystawaly poza lozko ale i tak bylo komfortowo.
Moskwa
Na Dworzec Kijowski w Moskwie dotarlismy bladym switem. W porannej mgle Moskwa robila posepne wrazenie. Ruszylismy pieszo przez uspione miasto w strone Dworca Jaroslawskiego skad odjezdzaja pociagi Kolei Transsyberyjskiej. Im wyzej swiecilo slonce tym wieksze czulem rozczarowanie. Dookola wielkie, socrealistyczne gmaszyska, z zachodnimi reklamami niczym kwiatek w butonierce niemodnego garnituru. Zblizalismy sie do murow Kremla kierujac na Plac Czerwony. Gdy tam dotarlismy, slowa Tomka: „To tu? Nie… to musi byc za rogiem”, byly kwintesecja naszysch wrazen. To nie bylo za rogiem. Plac Czerwony nie jest monumentalny, olbrzymi, przytlaczajacy.. To poprostu plac. Z nierowna nawierzchnia z grubo ciosanej kostki bazaltowej. Zrobilismy kilka zdjec Cerkwi sw. Michala z piecioma kopulami, wygladajacymi niczym wloskie lody i poszlismy dalej.
Pekin
Pekin zdumiewa. Pekin jest wielki i nowoczesny. To co rzuca sie w oczy to potezne drapacze chmur, wiezowce czy to biurowe czy mieszkalne. Ogromne dworce kolejowe i autobusowe. Architektura jest na wskros nowoczesna. Szklo, stal i beton. Drogi, ulice – szerokie, kilku-pasowe a wszystkie glowne arterie maja jeszcze sciezki rowerowe i chodniki. Tysiace jak nie miliony nowoczesnych samochodow – marki z calego swiata. Pekin to jeden wielki plac budowy. Prace trwaja 24 godziny na dobe. Znikaja stare dzielnice. Nowe bloki mieszkalne – chociaz to bloki – maja zawsze jakis.. rys, jakas specyficzna linie ktora nadaje im wyjatkowosc. Jakze to rozne od socjalistycznych blokowisk w Rosji. Parterowa zabudowa starych dzielnic, czasami nawet kilkusetletnich „hutongow” – znika. To druga, ciemniejsza strona zycia w tej wielkiej metropolii. Dopiero „od drugiego wejrzenia” widzi sie stary i biedny Pekin. Bo to miasto to nie tylko nowobogaccy z nowej klasy sredniej ale i Ci ktorym sie nie poszczescilo. Ci ktorzy przybyli ze wsi w nadziei na lepsze zycie a mieszkaja w podziemnych przejsciach i na chodnikach. Kontrasty dostrzega sie z kazda godzina pobytu. Obok nowoczesnych autobusow miejskich – stare zdezelowane, ledwozipiace graty a w nich… nowoczesne, plazmowe monitory serwujace reklamy pasazerom.
Chinska kuchnia
Kuchnia chinska jest naprawde pyszna pod warunkiem ze ma sie szczescie w tej ruletce ktora jest wybieranie potraw w restauracji. Jak narazie szczescie nam, generalnie, dopisuje i nie trafilismy na osmiornice w occie – jak przytrafilo sie to poznanej tu polce. Porcje w restauracjach i barach sa ogromne. Jadamy je po polowie. Zjadlem tu juz cos szczegoleego ale nie pisze co bo kilka osob moze mi nie podac reki po powrocie 😉 (dzis juz i tak wszyscy wiedza ze to byl pies)
Zakazane Miasto
Naslynniejszy, po Wilekim Chinskim Murze, zabytek – rozczarowuje. Wiele palacow podobnych do siebie. Wiekszosc zaslonietych rusztowaniami. Niewiele eksponatow i baaaaaaaaardzo wielu chiczykow dookola.
Chinski Wielki Mur
Mur jest niesamowity. Trudno w to uwierzyc ale on czasami biegie po tak niewyobrazalnie stromych zboczach. I jest calkiem dobrze zachowany. Przynajmniej ten ktory widzielismy – 60km od Pekinu w Huangha. Juz trwaja prace restauracyjne ale fragmenty wygladaja jak przed setkami lat. Noc byla bezgwiezdna ale bardzo ciepla. Przytulalem glowe co jescze cieplych kamieni i .. zdawalo sie ze slysze tupot kroczacych strazy.. A moze to byly tylko cykady.
Chinczycy
Chinczycy pluja. Nie. Chninczycy charkaja! Wyobrazcie sobie taka oto scene. Jedziecie w autobusie, za wami siedzi chinczyk i nagle, w tumulcie i zgielku i warkocie silnika auobusu slyszycie nad swoja glowa: ” Chrrr, chrrrr. chrrrr..” Gosc wstaje. Kieruje usta to okienka i …. „Tfuuu”. Koszmar. I tak jest podobno poprawa bo wczesniej pluli na podloge. Teraz tez sie zdarza ale po rzadowych akcjach uswiadamiajacych cos sie zmienia. Wszyscy chinczycy, obu plci, starzy, mlodzi, dzieci – jedza. Jedza to malo powiedziane. Pochlaniaja jedzenie. Jedza w domu w pracy, w podrozy, na wakacjach. Jedza i jedza. Chinczycy sa zyczliwi turystom. Czesto slyszymy bezinteresowne „Hello!!” Chociaz czesciej interesowne zaproszenie na ryksze lub do baru. Czasami kantuja przy wydawaniu reszty. Czasami oddaja gdy zaplacilo sie za duzo. Chinczycy sa dobrze ubrani. Czysto schludnie i gustownie. Oczywiscie Ci sredniozamozni i zamozni. Z chinczykami trudno sie dogadac. Gdyby nie odpowiednie napisy w jezyku chinskim w przewodniku byloby z nami krucho. Oczywiscie trafiaja sie tacy ktorzy mowia po angielsku. Ale i trafiaja sie z taka oto znajomoscia. Przykladowa rozmowa z Ja Ho – chopakiem poznanym w pociagu do Harbinu. „Are You a student?” On rozdziawia usta i podnosi brwi. „Student? Do You study?” – probujemy inna skladnie. Dalej marszczy brwi, kreci glowa ze nie rozumie. No to moze ..”What do You do?” Rozjasnia mu sie twarz, na ustach zagoscil usmiech.. „I’m student” – oswiadcza. Dzis szukalem kafejki internetowej. Zobaczylem pomieszczenie z okolo dziesiecioma komputerami, wylaczonymi. A takze pania – spiaca na biurku. Wchodze. Budze pania. Pytam: „How much is Internet?”. Pani odpowiada: „How much”. Ja znowu swoje: „How much is one hour?” Pani: „How much”. Po trzecim podejsciu skapitulowalem. Chinki sa krotko mowiac zgrabne. Szczuple, smukkle i wcale nie takie niskie. Ale turystki z rozmiarem biustonosza „B” to wielkich zakupow tu nie zrobia. Chinki ubieraja sie gustownie i modnie – w przeciwienstwie do rosjanek. Poranki naleza do wiekowych chinczykow i chinek. Staruszkowie tlumnie wylegaja do parkow i na zielone skwery. Cwicza Tai Chi, wschodnie sztuki walki z mieczami, tancza tance klasyczne i nowoczesne, aerobik tez ma wziecie. Niektorzy czytaja poezje sluchja spiewu ptakow przyniesionych w klatkach lub kaligrafuja chinskie znaki. Piekna starosc.
Upal
Tu jest jak w piecu. Nawet gdy nie ma slonca a w czasie nasze pobytu w Pekinie swiecilo przez jeden dzien, jest niewiarygodnie goraco i parno. Szczegolnie ciezko jest gdy podrozujemy. Wczoraj jechalismy pociagiem – wagony z kuszetkami. Klimatyzacji brak. W naszym otwartym przedziale szesc lozek. Wiatrak pod sufitem byl na wage zlota. Slabe powiewy dawaly namiastke chlodu. Wiatrak rytmicznie omiatal cale pomieszczenie a kazdy chyba mial nadzieje ze w koncu znieruchomieje w takiej pozycji ze bedzie dmuchac tylko w jego kierunku. Tomek nie poprzestal na marzeniach i zaczal majstrowac przy mechnizmie. „Jesli go zepsujesz i przestanie dmuchac – zostaniesz zlinczowany” – popatrzaylem na niego wrogo 😉 „A jesli sie zepsuje przypadkowo?” – spytal. „Zostaniesz zlinczowany przypadkowo”.
20.08.2004r. – Opowiesci z Chin ciag dalszy…
Lijiang jest niezwyklym miastem, jakze innym od nowczesnych molochow Pekinu, Chengdu, Leshan. U podnoza Lwiej Gory rozciaga sie labirynt Starego Miasta. Stare domki z drewna , gliny, kryte dachowka. Waskie uliczki, szczegolnie urokliwe wieczoremgdy tona w blasku ulicznych latarni i czerwonych lampionow. Tak wlasnie wyobrazalem sobie stare Chiny. Lijiang zamieszkuje lud Naxi. Kobiety wciaz chodza w ludowych strojach – dominuje blekit. Turystow tu mrowie , szczegolnie na glownych traktach ale wystarczy oddalic sie od centrum i trafiamy „100 lat w przeszlosc”. Uliczki tworza zawily labirynt. Jak trudno sie polapac w topografii miasta , przynajmniej na poczatku, puentuje moja rozmowa z Tomkiem, gdy szukalismyrestauracji w ktorej poprzedniego dnia jedlismy kolacje. „Gdzie ta knajpa!!?? Przechodzilem obok niej dzis rano..” – stwierdza z irytacja Tomek. „Ja tez obok niej dzis przechodzilem. I zdziwilo mnie to. Myslalem ze jestem po drugiej stronie miasta” – odpowiadam. W Chinach mozna poczuc sie jak w bajce juz tylko dzieki niezwyklym nazwom miejsc i budowli dookola.Zakazane Miasto czy Plac Niebianskiego Spokoju w Pekinie, Park Stawu Czarnego Smoka w Lijiang to jedne z wielu. Jedna z wiekszych atrakcji okolic miasta jest treking Wawozem Skaczacego Smoka u stop Snieznej Gory Nefrytowego Smoka wzdluz przelomow rzeki Chang Jiang – jak lokalnie zwie sie potezna Jangcy. Widok ze sciezki wijacej sie zboczami gory Haba zapieraja dech w piersiach i przyprawiaja o dreszcze. Spacerujemy na wysokosci ok. 2500m.n.p.m. Po przeciwleglej stronie Gora Nefrytowego Smoka spowita chmurami. Ta trasemozna przebyc na grzbiecie kolorowo ubranego konika, oczywiscie za odpowiednia oplata. Caly wawoz ma 16km dl a roznica wysokosci pomiedzy rzeka a szczytami siega 3900m. Wedrowka bywa niebezpieczna szczegolnie gdy pada. Wtedy lepiej wracac by zycia nie stracic, co przytrafilo sie kilku turystom. Bardzo niebezpieczne sa osuwiska. Nowowybudowana droga na dnie kaniuonu jest z tego powodu zamknieta. Zbocza „zyja”. Wedrujac slyszelismy kilka razy potezne, dlugotrwaly grzmoty. Spotkany chinczyk, w czasie prowadzonej na migi rozmowy, wyjasnil ze lomot spowodowaly osuwiska. Czulem sie bardzo niepewnie przechodzac pod skalnymi nawisami, jakby czekajacymi aby sie oberwac. Warto jednak bylo wedrowac dwa dni. Widoki byly przecudowne.
Dzis jestesmy w Kumingu. Przezylismy chwile trwogi bo wydawalo sie ze stad nie wyjedziemy. Nie mozna bylo dostac biletow ani na pociag ani na autobus. Na dworcu kolejowym mialem wrazenie ze miasto sie ewakuuje i wszscy chinczycy chca gdzies wyjechac. To na dzis tyle. Do nastepnego…..Jacek
30.08.2004r. – Chinskie cuda, dziwy i zdziwienia
Wodka
Nigdy nie pilem gorszej wodki niz chinska. Wciaz nie jestem pewien czy to nie byl zmywacz do paznokci. Jednak czego sie spodziewac za cene 2zl za 0.5l? Zreszta… Po co biadolic? Jak powiedzial Mirek: „I tak dobrze ze wciaz widzimy..”.
Makaron
I o czym tu pisac? Moze komus przyszlo do glowy to pytanie po przeczytaniu naglowka. Odpowiadam: o cudzie stworzenia! W pewnej przydworcowej jadlodajni, jakich na peczki w Chinach, widzialem jak tworzy sie makaron. Slowo „tworzy” jest jak najbardziej odekwatne. Kucharz wyrabial ciasto, wyrabial…w pewnej chwili, trzymajac je w dloniach, kilka razy zlozyl i rozlozyl ramiona i nagle w dloniach mial gruba wstege cieniutkich nitek makaronu. Cud okazal sie, oczywiscie, pozorny ale widowisko bylo.
Na spacerze…
Spacerowalem sobie, razu pewnego, po targu w Guiyangu gdy moja uwage przykul intrygujacy korowod. Podobnie jak i ja, po targu przechadzala sie matka z niemowleciem na rekach a za nia kroczyla jeszcze jedna dziewczyna z dlugim stojakiem w dloniach. Ze stojaka zwisal cienki wezyk kroplowki podlaczonej do… niemowlecia.
Na zdrowie
Ten sam targ dostarczyl jescze jednego , ciekawego przezycia zwiazanego ze „sluzba zdrowia”. W pewnym momencie trafilem do zakatka gdzie mozna bylo sobie zaordynowac „banki”. Niezorientowanym wyjasniam ze nasze babcie czesto stosowaly ten srodek na goraczke, polegajacy na przyklejaniu szklanych banieczek do ciala. To dzial na zasadzie podcisnienia. I tutaj na targu w Guiyangu zobaczylem kilka osob oblepionych bankami, niekoniecznie szklanymi. Moja uwage najbardziej przykuja staruszka na wozku inwalidzkim „obklejona” puszkami po piwie i coli.
Popularne sklepy
Sklepy bywaja rozne, spozywcze, sportowe, RTV itd. Jakich sklepow jest nawiecej w Chinach? Sklepow z telefonami komorkowymi. Czasami mialem wrazenie ze tu nic innego nie sprzedaja. Takie sklepy sa chyba srednio co 100m a niczym niezwyklym jest dom towarowy, kilkupietrowy, sprzedajacy tylko komorki.
Towarzysko do fryzjera
Gdy ktos w Polsce potrzebuje „towarzystwa” to idzie do agencji towarzyskiej. Gdy ktos w Chinach chce obciac sobie wlosy to idzie do fryzjera. Gdy ktos w Chinach potrzebuje „towarzystwa” to tez idzie do fryzjera. Trzeba tylko uwazac aby nie dac sobie za duzo obciac bo potem nie ma pozytku z towarzystwa.
Bawoly
W czasie splywu rzeka Li niedaleko Yangshuo, przygladalem sie bawolom. Bawoly plawily sie w wodzie. „Najwyrazniej przeprawiaja sie przez rzeke” – pomyslalem. W pewnym momencie bawol ktorego obserwowalem – zniknal pod woda! „Utopil sie!” – pomyslalem. Lecz po chwili nad powierzchnia wody pojawil sie wielki leb z pekiem trawy w pysku. „To one nurkuja?!” – oswiecilo mnie. Woda w rzece byla czysta, w odcieniu zielonym. „Podwodne pastwiska! One nurkuja na podwodne pastwiska!„- w koncu znalazlem pelne wyjasnienie. Rzeka Li wila sie wsrod krasowych wzgorz porosnietych krzkami i drzewami o zielonych, soczystych lisciach. „A moze… ?!” – z niepokojem spojrzalem w gore ku pobliskim, pokrytym zielona trawa, szczytom. W koncu tam tez mozna przekasic cos zielonego a bawoly maja uszy wielkie jak skrzydla. Ale nie, zaden bawol nie krazyl wokol wzgorza.
Toalety
Pierwszy kontakt z publiczna, chinska toaleta byl przezyciem, delikatnie mowiac, traumatycznym. Na postoju, w trakcie podrozy autobusem do Pekinu, rozgladalem sie za tym przybytkiem. Moje intencje najwyrazniej zrozumial chinczyk – wspolpasazer. Byl kilka krokow przede mna i zmierzal w tym samym kierunku. Zachecajaco pomachal dlonia wskazujac kierunek. Ruszylem za nim a on juz zniknal juz we wnetrzu toalety. Gdy stanalem w drzwiach – zdebialem. Bywalem juz w toaletach w ktorych poszczegolne kabiny oddzielone byly niskimi sciankami. Tu scianek nie bylo wcale. W podlodze po lewej stronie bylo szesc dziur nad ktorymi przycupneli „goscie”. Ruszylem do przodu w strone sciany przed ktora stalo kilku chinczykow. Odruchowo odwrocilem glowe w prawa strone aby nie patrzec na kucajacych. Akurat gdy przechodzilem obok chinczyka ktory wskazal mi droge rozreglo sie doniosle „Srrruu…” a potem „Plum..” Zamknalem oczy. „Na wydechu” zalatwilem swoja potrzebe i gwaltownie ruszylem do wyjscia gdzie omal zdezylem sie z wchodzacym chinczykiem ktory juz trzymal swoj interes w doni.
22.10.2004r. – W raju dzieja sie dziwne rzeczy…
Malezja, wyspa Perhentian Kecil na wschodnim wybrzezu. Piaszczyste, biale plaze. Lazurowa woda. Dzungla w glebi wyspy, na plazach palmy. Nad woda raj i pod woda rowniez. Niewyobrazalnie kolorowy swiat podwodnej rafy. Tysiace mieniacych sie kolorami teczy rebek, ryb, ukwialow i innych nieznanych mi roslin. Ale ja szukam czegos jeszcze…. Podobno sa na zachoniej palazy… Trzeba wczesnie wstac. Szwajcar – Ivo i Niemka – Lena rowniez sie wybieraja. Ide sciezka przez dzungle i spotykam Lene. Wyszla jakies 10 min przede mna a juz wraca. Dziwne. „Widzialas je?” – pytam niepewnie. „Tak, jest ich tam naprawde sporo” – odpowiada. Zakladam maske i rurke do oddychania. Jest przyplyw, woda siega daleko w piaszczysta plaze ale po kilku krokach zanurzam sie i jak za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki jestem w podwodnej basniowej krainie. Lecz teraz nie wypatruje kolorowych rybek, nie podziam barwncy ukwialow i korali. Nic, ciagle nic. Nagle katem oka dostrzegam z lewej strony szybko poruszajacy sie cien. Ale to nie cien. Jest! Jakies 10 metrow ode mnie przeplywa rekin. Jest calkiem spory, ma okolo 1,5m dlugosci. Ale mialo byc ich wiecej. Wciaz rozgladam sie na wszystkie strony. Nagle krew tezeje mi w zylach. 5 metrow przede mna suna cztery rekiny, jeden za drugim, jak na defiladzie. Nieruchomieje i w zachwycie przygladam sie tej paradzie. Pojawily sie szybko i szybko zniknely. Wpatruje nastepnych. W pewnej chwili postanawiam zmienic kierunek i odwracam sie za siebie. Oh! Prawie dwumetrowy rekin sunie prosto na mnie! Adrenalina buzuje w mozgu. Juz wiem dlaczego Lena wrocila tak szybko. Rekin skreca w odleglosci niespelna dwoch metrow. Rzeczywiscie jest ich sporo. Krece sie wkolo i wszedzie widze rekiny. Blizej, dalej, wieksze i mniejsze… „Tanczacy z…rekinami” he.. he..he... Nigdy nie myslalem ze bede nurkowac z rekinami. Oh! Gdyby wszyscy wiedzieli jakie to proste! Pora wracac. Dzis opuszczam rajska wyspe a lodz nie bedzie czekac. Plyne do plazy, jestem coraz blizej. Stop. Czerwone swiatlo dla plynacych do plazy. Zielone ma stado pieciu prawie dwumetrowych rekinow , sunacych wzdluz wybrzeza
12.10.2004r. – Ladowanie…
Bum! Wyladowalem 😉 77 dni, 11 krajow itd…. Za piec dziesiata wieczor, 9.10 wylozylem sie w lozku Shakespeare Backpackers International Hostel w Adelajdzie. To moj dom na najblizsze dni. Gdy pisalem wiadomosc do rodzicow to scisnelo mnie w gardle… wzruszylem sie 😉 Podroz okazala sie duzo latwiejsza niz sie spodziewalem. To wlasciwie zawsze tak jest ze z daleka wszystko wydaje sie trudniejsze, niebezpieczne niz z bliska.
Jesli mam czegos zalowac to tylko tego ze to tylko 77 dni. Przez Tajlandie, Wietnam czy Indonezje wrecz przelecialem a to piekne i ciekawe kraje. Ludzie mili, jest co ogladac, jest czym sie zachwycac. Sczegolnie Indonezja przypadla mi do gustu. Glowne wyspy – Sumatra, Jawa, Bali to prawie odmienne kraje a z cala pewnoscia odmienne kultury. Mowi sie ze gdy javajczyk przewroci sie to sie cieszy ze nie zlamal nogi, balijczyk machnie reka a czlowiek z Sumatry klnie 😉 Nie powiem ze nie czulem niepokoju na wspomnienie zamachow na Bali i w Jakarcie ale jak sie mozna bylo spodziewac ten najwiekszy na swiecie kraj muzulmanski jest przyjazny turystom i momentami czulem sie tak dobrze jak w Iranie. Na pewno przyjade tu raz jescze i to na duzo dluzej.
Drobiazgowa kontrola na lotnisku w Darwin w Australii nie zaskoczyla mnie. Spodziewalem sie ze sluzbe graniczna zainteresuja dwie wizy do Iranu i kilka do Turcji. Takie czasy … Islam wywoluje nieufnosc. Usmiechalem sie pod nosem gdy okazalo sie ze nie dociera do nich ze przejechalem ladem i morzem 11 krajow w drodze do Australii. Koniec koncow pieczatka zostala wbita i… moglem rozejrzec sie za transportem do Adelajdy. I tu zdziwilem sie setnie bo okazalo sie ze samolot kosztuje mniej niz autobus.
Przez ostatnie dwa tygodnie od ostatniego maila o rekinach wydarzylo sie co nieco ale temo podrozy i brak dostepu do Internetu nie pozwalal na pisanie. Nadrobie to teraz bo w szkole mam internet a pozniej bedzie .. dzien jak co dzien – nauka i praca (musze ja najpierw znalezc)
Dzieki za wszystkie maile z podrowieniami i wsparciem duchowym 😉 Piszcie do mnie , please.
Pozdrawim.
16.10.2004r. – Jeszcze z podrozy…
Mimo ze jestem juz w Australii przesylam wspomnienie wypadu na Mt.Bromo w Indonezji o ktorym nie pisalem. Drugi tekst jest troche inny. Wiaze sie z tematem ktory dosc czesto poruszaja znajomi i rodzina.
Bromo
Jestem podekscytowany! Tego jeszcze nie robilem. Wdrapywalem sie juz na rozne gory ale zadna z nich nie byla aktywnym (!) wulkanem. Mt. Bromo jest czescia wulkanicznego masywu Tengger. Dawno temu, stozek wielkiego wulkanu Tengger zapadl sie tworzac, rozciagajace sie na 10km, morze wulkanicznego piasku. Caly ten obszar nazywa sie potocznie – „Mt.Bromo”, jednak Bromo to jeden z trzech stozkow ktore wynurzyly sie z „morza Tengger”. lde w kierunku stozka Bromo. Kazdy krok wznieca tumany wulkanicznego pylu. Krajobraz jest … ksiezycowy. Dookola morze popielato – szarego pialsku a w oddali, przeorane bruzdami zastyglej czarno-szarej lawy, strome zbocza Mt.Bromo. Po wymarlym morzu Tengger wlocza sie tylko turysci jak ja i … traby powietrzne. Wysoki na 20m komin targanego wiatrem wulkanicznego pylu wlasnie przemyka nieopodal. Wspinam sie po schodach zamontowanych na zboczu stozka. Jeszcze kilkadziesiat metrow i staje na krawedzi krateru. Rozmiary „wielkiej dziury” robia wrazenie. Dno krateru ma srednice okolo 100m. Srednica qornej krawedzi jest 5 razy wieksza. W kraterze zmiescilyby sie 3 wiezowce, takie jak ten w ktorym mieszkam a wiec to jakies 100m glebokosci. W dnie krateru, po lewej stronie – szczelina. Jak wielka? Trudno powiedziec, jest wciaz zaslonieta klebami bialego dymu czy tez pary wodnej. A moze to trujace opary siarki? Nawet z miejsca gdzie stoje wiadc ze skaly w poblizu szczeliny pokryte sa zoltawym nalotem. W glowie swita mysl… A moze by tak zejsc na dol? Bije sie z myslami. Zwycieza ciekawosc. Zejscie jest bardzo strome i musze pomagac sobie rekoma. Grunt wciaz obsuwa sie z pod nog, z trudem utrzymuje rownowage. Wszystko idzie gladko do momentu gdy… przestaje isc gladko. Przewracam sie w najmniej oczekiwanym momencie. Na moje szczescie bylo sie czego chwycic i nie zjezdzam na dol. Po 20 minutach jestem na dnie. Cisza. Nie slychac swistu wiatru, ani przesypujacego sie piasku. Cisza, przejmujaca cisza. Robie zdjecia, podchodze do szczeliny lecz niezbyt blisko. Biale wyziewy z wulkanicznej szczeliny omiataja zbocze. Nagle wiatr zmienia kierunek i biale obloki zaczynaja pedzic w moim kierunku. Uciekam w bezpieczne miejsce. Moze to tylko para wodna ale nie chce tego sprwdzac organoleptycznie. Podobno ostatnia erupcja Mt.Bromo miala miejsce 4 lata temu. Kiedy bedzie nastepna? Wulkan w kazdej chwili moze „puscic baka”, lepiej wiec nie kusic losu. Pora wracac.
Kiedy ?
Ostatnie bathy do wydania. Za niespelna 2 godziny bede w Malezji a wciaz mam tajlandzka walute. Mydlo, szampon… tego mi wlasnie trzeba ale gazeta..? Od dwoch miesiecy nie czytalem gazety i nie brakowalo mi tego ale wczoraj grala pilkarska Liga Mistrzow… Biore „Bangkok Post”. 20 bathow za prawie pol kilograma papieru. Kilka dodatkow tematycznych, dwa kolorowe magazyny – wszystko za okolo 1.7zl. Real Madryt przegral z Bayerem Leverkusen a Jacek Krzyhowek strzelil pierwsza bramke! Swietnie! Mecz Romy z Dynamem Kijow przerwano bo sedzia dostal w glowe zapalniczka. To ci dopiero sensacja!
Potem nieopatrznie zajrzalem na pierwsza strone. „Krolowa odwiedzila poszkodowanych w zamachu”; „W Yala islamscy terorysci postrzelili szefa lokalnej policji”; „Aresztowano podejrzanych o ubieglotygodniowy zamach na ambasade Australii w Jakarcie” – krzycza naglowki!. Jestem dwie godziny jazdy od Yala. Za okolo 10 dni bede w Jakarcie. Co robic? Zawrocic? Zmienic trase? Zastanawiam sie czy kiedys pojechalem inna trasa, po tym jak dowiedzialem sie ze na wczesniej obranej zdazyl sie wypadek. Pewnie tak, ale tylko dlatego by uniknac korkow.
To bylo w czerwcu ubieglego roku. Cztery dni przed moim drugim wyjazdem do Iranu. Wracalem z Krakowa. Z za zakretu wyskoczyl samochod. Kierowca moze nie jechal bardzo szybko ale mogl jechac wolniej. Padal deszcz, jezdnia byla mokra, wyplukany z pobocza zwir lezal na asfalcie. Tyl wozu zatanczyl na jezdni. Kierowca usilowal wyprowadzic samochod z poslizgu. Bezskutecznie. Woz stoczyl sie do rowu, przekoziolkowal i po chwili trajacej wiecznosc, znieruchomial. Kola skierowane ku niebu byly niczym ramiona wyciagniete w niemym gescie do Boga. Gescie, nie zalu czy pretensji za to co sie stalo, lecz raczej dziekczynienia za to co sie nie stalo. Najpierw z samochodu wyczolgala sie dziewczyna a za nia kierowca.
To nie byla bomba w tajlandzkim Yala. To nie byl aligator w wodach Amazonii. To nie byla przepasc w peruwianskich Andach. To nie byla zardzewiala mina w Kambodzy. To nie byla anonimowa kula w zaukach Phnom Phen. To byl zwykly wypadek samochodowy. Bo nie wazne „Jak?” Bo nie wazne „Gdzie?” Wazne „Kiedy?”
Stalem brudny i oszolomiony. Z pomiedzy palcow dloni, obejmujacej skaleczony lokiec, saczyla sie cieniutka struzka krwi.Gdy patrzylem na moj rozbity samochod, gdzies w glebi duszy kolatalo sie pytanie – „Kiedy?” a usta bezglosnie szeptaly „Jeszcze nie teraz…” „Jeszcze nie teraz…” „Jeszcze nie …”
P.S.
Wyspy Perhentian w Malezji. Yve i ja bujamy sie w hamakach zawieszonych pomiedzy palmami kokosowymi nad brzegiem turkusowego morza. Cudowna plaza, spokoj, relaks.. Rozprawiamy o podrozach, przygodach, o niebezpieczenstwach rowniez. Mowie mu o gazecie i o tym ze nie zmieniam trasy… Zgadza sie ze mna puentujac cala dyskusje stwierdzeniem – „To co teraz robimy tez jest niebezpieczne”. Unosze brwi okazujac zdziwienie. Ive wymownie spoglada w gore. Podazam za jego wzrokiem i widze kilka dorodnych kokosow wiszacych nad naszymi glowami.
Jacek Strojny lipiec – październik 2004r.
20.12.2004r. – Adelajda
Osiem tygodni mija odkad przyjechelem do Australii i to chyba dobry czas na dluzszy list. Zadomowilem sie juz tutaj a jedna z oznak tego „zadomowienia” jest to ze tak malo pisze. Jak siegam pamiecia, pisanie zawsze najlatwiej przychodzilo mi w podrozy. Teraz dzien wyglada jak kazdy inny a o podrozniczych ekscytajach narazie zapomnialem.
Adelajda jest miastem i wsia jednoczesnie. W calej aglomeracji zyje 1.3 milona ludzi ale tylko w scislym centrum tzn. w dzielnicy zwanej City mozna miec wrazenie ze jest sie w wielekim miescie. Wiezowce i wysokie budynki zajmuja powierzchnie ktora mozna przejsc w poprzek w ciagu pol godziny. Dalej juz tylko jedno-dwukndygnacyjne budynki i domki, domki, az do granic miasta. Jest jeden wyjatek od tej reguly a mianowicie Glenelg – najbardziej prestizowa, nadmorska dzielnica. Tutaj jest kilka wielopietrowych hoteli i wyzszych budynkow. Glenelg lezy kilkanascie kilometrow od City ale to nie problem by tam dotrzec. Komunikacja miejska jest bardzo dobrze rozwinieta i nie ma zadnego problemu aby gdziekolwiek dojechac. Za 3 dolary mozna kupic dwugodzinny bilet i z dowolna liczba pzrzesiadek dojechac gdziekolwiek w nowoczesnym klimatyzowanym autobusieJest tez kilka pociagow miejskich i zabytkowy tramwaj na trasie City – Glenelg – City. Wszystko to tworzy Adelaide Metro – bardzo dobrze funkcjonujacy system komunikacji zbiororej. W nocy kursuja autobusy na zasadzie… taksowki, co bylo dla mnie zupelna nowoscia. Z pewnych, scisle okreslonych przestankow odjezdzaja autobusy na trasy okreslone tylko ogolnikwo. Trzeba kierowcy podac gdzie sie chce jechac. On wpisuje to do dziennika podrozy i za 6 dolarow zawiezie nas pod drzwi. Dla kontrastu dodam ze z tego co dowiedzialem sie z TV i od kolegi ktory byl w Sydney ze tam komunikacja miejska to koszmar a tabor to zlom. W ciagu jednego miesiaca zepsulo sie 5 tys. autobusow. Adelajda to spokojne troche senne miasto. Mieszkancy mowia ze niewiele sie tu dzieje. To zalezy od punktu widzenia, oczywiscie. Niedawno byla parada w centrum miasta z okazji poczatku okresu swiatecznego zwana Christmas Parade. Glowna ulica King Wiliam’s Street przemaszerowal korowod przebierancow – mniejszosci narodowe, policja itd. Cos takiego widzialem wczesniej tylo w relacjach ze Stanow Zjednoczonych. Poludniowa Australia jest znana jako „Festiwal State” – Stan Festiwali. Z rozna czestotliwoscia odbywa sie to okolo 500-set festiwali roznej masci, o zasiegu lokalnym jak i miedzynarodowym. Mialem tez zabawna przygode z inna impreza. Akurat bylem w City szukajac pewnego klubu w ktorym chcialem zapytac o prace. Z miejscowego „deptaka” z mnostwem sklepow wyszedlem na King Wiliam’s Street ktora wlasnie maszerowal jakis korowod w barwach teczy. Starzy, mlodzi, poprzebierani lub nie, jakies transparenty, kwiaty, wstazki … Aby dotrzec chcialem do klubu ktorego szukalem powinienem przejsc na druga strone i isc wzduz King Wiliam’s jakies 200 metrow i skrecic w lewo. Czekalem i czekalem az korowod sie przewali az w koncu sie przylaczylem. Ostanio nie demonstrowalem w zadnej zboznej sprawie a ci ludzie wygladali sympatycznie wiec poszedlem z nimi zwlaszcza ze szli w tym samym kierunku co i ja. Kroczylem obok grupki starszych panow spiewajacych cos czego tresci nie bylem w stanie zrozumiec. Ze spiewnikami w dloniach wygladali jak Armia Zbawienia. Zblizalismy sie do przecznicy w ktora chcialem skrecic i czulem nawet lekkie rozczarowanie ze juz sie musze odlaczyc. Pomyslalem ze moze warto dowiedziec sie w jakiej sprawie demonstruje. Przystojny pan lat okolo 50-ciu, zagadniety w tej sprawie odparl iz ten korowod otwiera coroczny festiwal gejow i lesbijek w Adelajdzie. To nie byl koniec zabawnych zdazen tego dnia. Klub, ktory w koncu znalazlem, okazal sie klubem „dla panow”, zatrudniajacym tylko „dziewczynki”. Przy ulicy gdzie znalazlem „moj” klub jest jeszcze kilka tego typu lokali ale to nie one sa namietnoscia australijczykow. Casino „Sky City” po drugiej stronie ulicy, to mekka hazardzistow Adelajdzie bo wlasnie hazard jest nieprzecietnie popularny nie tylko w tym miescie ale i w calej Australii. Klubow z automatami do gry jest bez liku. Graja wszyscy powyszej 18-tego roku zycia. Troche dziwilem sie widzac 60-cioletnie panie namietnie wzucajace monety do „jednorekiego bandyty” ale tylko na poczatku mego tu pobytu. Hazard wciaga nie tylko miejscowych ale i przyjezdnych. Kilka dni temu glosno bylo o chinskim, nastolatnim studencie ktory w ciagu 6 – ciu miesiacy przegral 40 tys. AUD – pieniadze przeznaczone na studia i utrzymanie. Automaty do gry sa doslownie wszedzie, w kazdym pubie, knajpie restauracji. Ponadto grac mozna w klubach w ktorych nie ma nic wiecej niz bar i automaty do gry. Tak…, ulubione rozrywki Australijczykow roznia sie od polskich czy tez europejskich. Dobry przyklad to sport. Pierwsza zakupiona gazete zaczalem przegladac od ostatniej strony w poszukiwaniu stron z pilka nozna. Jednak na ostatniej stronie znalazlem ..krykiet. Na przedostaniej tez znalazlem krykiet. Na przed-przed ostatniej byl krykiet a na dwoch nastepnych … nie zgadniecie. Krykiet! Pozniej australijski football , tenis i…Oh! Pilka nozna, pol strony. Krykiet to sport numer jeden w Australii, przynajmniej w telewizji i innych mediach. Dyscyplina to wielce skomplikowana, dla mnie wciaz niezrozumiala i zadziwiajaca. Jedyne co wiem z cala pewnoscia jest to ze jesli ten pan z szerokim kijem, w kasku i ochraniaczach na nagach przywali w pilke tak skutecznie ze zlapie ja ktos z siedzacych na trybunach to szal ogarnia statecznych autralijczykow. Dwa tygodnie temu Australia grala “Test” z Nowa Zelandia. Slowo test sugeruje ze to gra kontrolna przed czym ..wazniejszm. Nic bardziej blednego. “Test” to poprostu mecz i tyle. Niedawno Australia grala z Nowa Zelandia. Mecz rozpocza sie w deszczowa sobote. Kolejne zdziwienie przyszlo w niedziele. Okazalo sie ze onie wciaz graja. W poniedzialek sytuacja sie nie zmienila, dalej grali. Streszczajac ten “dreszczowiec” wyjasnie ze standardowy “test” trwa kilka dni, bywa ze i szesc. Raptem 10 lat temu wprowadzono innowacje zgodnie z ktora bywaja “testy” jedno dniowe. Dzis niedziela – od piatku machaja kijami z Pakistanem. Jakby na to nie spojzec, krykiet jest popularny na swiecie, glownie wsrod krajow Brytyjskiej Wspolnoty Narodow zrzeszajacej dawne kolonie brytyjskie ale nie tylko. Grywa sie na wszystkich kontynentach. Najlepsi sa australijczycy, Indie i Pakistan to scisla swiatowa czolowka. Anglia, Nowazelandia, Stany Zjednoczone a nawet Norwegia braly udzial w ostatnich mistrzostwach swiata. O ile supremacji australijczykow w krykiecie moze zagrozic Pakistan czy Indie o tyle w “Footy” jest to niemozliwe. Football australijski jest gra wymyslona w Australii i tylko tutaj sie w to gra chociaz podejmowane sa proby przeszczepienia tej gry na grunt europejski lub amerykanski. Na pierwszy rzut oka “footy” to rugby ale ze sporymi roznicami np. czasami gra sie na jednoczesnie na bramki typowo pilkarskie jak i bramki jak do rugby. Wielu miejscowych twierdzi ze to jest sport numer jeden w Australii. Prawdziwy szal ogarnal Adelajde na poczatku tego roku gdy miejscowy zespol zdobyl mistrzostwo kraju. Cale miasto bylo na ulicach. Istotna atrakcja kazdego meczu sa niezliczone bijatyki. Sedziowie z reguly nie interweniuja a kary wymiezane sa przez specjalna komisje po meczu. Jedni to lubia inni nie bardzo. Jedyna rzecz ktorej ja nie lubie w Australii to… muchy. W przeciwienstwie do Polski czy innych krajow gdzie muchy sa utrapieniem raczej poza miastami, australijski “bzyk” jest wszedzie. Caly z nim problem w tym ze najchetniej przesiadywalby w twoim nosie. Niewiedziec czemu, muchy staraja sie byc jak najblizej nosa, oczu i generalnie twarzy. Niedawno uslyszalem dowcip dobrze oddajacy ten klopot. “Czy wiesz jak witaja sie australijczycy?” – zagadnal mnie znajomy , od 13 lat mieszkajacy w Australii. “Jakos szczegolnie?” – odparlem zaciekawiony. Oni nie nie witaja sie tak…” – uniosl dlon do gory, w okolice prawego ucha i pomachal jak najbardziej zwyczajnie dodajac – “Hello!”. “Oni witaja sie tak” – tym razem dlon zamachala przed nosem i znowu uslayszalem: – “Hello!”. Z tego co wiem to prawdziwa rozpacz ogarnia czlowieka w “outback’u” czyli wewnatrz kraju gdzie much jest bez porownania wiecej. Aby nie zwariowac trzeba nosic nakrycia glowy takie jak nosza pszczelarze. Muchy nie sa specjanie szczegolnymi zwierzetami zyjacymi w Australii w przeciwienstwie do wiellu innych ktorych nie uswiadczysz w zadnym innym miejscu na swiecie. Jest na przyklad Platopus wygldajacy jak skrzyzowanie bobra z kaczka bo wyglada jak bobr ale ma plaski szeroki, dziob kaczki. Jest i Echidna – jez z futerkiem i dlugimi kolcami. Te zwierzaki sa nietypowe bo o ssaki, ktorych mlode wykluwaja sie z jajek. Najbardziej znani sa jednak kangur i mis koala. Kangurow jest okolo 60 gatonkow w tym jeden zyjacy na drzewach oraz inny , przypominajacy wyrosnietego szczura tyle ze skacze jak na kangura przystalo. Moja wiedza o zwierzetach Australii jest niestety teoretyczna. Jak dotad widzialem tylko koale w parku na obrzezach miasta i jednego kangura na talerzu. Tylko niech nikt sobie nie mysli ze ja, jak zobacze jakies zwierze… to odrazu na talerz. To nie prawda. Koala siedzial za wysoko i nawet z widelcem nie siegalem. Poza tym…. “Zjadac czy byc zjedzonym?”- oto jest pytanie. W czwartek Great White Shark czyli Wielki Bialy Zarlacz zjadl osiemnastolatka plywajacego na desce. Znaleziono tylko ramie. Czytajac w pracy gazete przechodzily mnie ciarki a po pracy pojechalem sie wykapac. Akt odwagi czy glupoty? Ani jedno ani drugie. Poprzedni smiertelny wypadek z rekinem w roli glownej mial miejsce w Adelajdzie w 1991 roku. Rekiny atakuja ludzi przez pomylke. Wiadomo ze surferzy na deskach i narciarze wodni sa dla rekinow delfinami slizgajacymi sie po falach a nurkowie przypominaja im foki. W sobotniej gazecia znalazlo sie nawet sformulowanie iz chlopak zginal na wlasne zyczenie. Trzej jego koledzy byli w odleglosci 300m od brzegu w lodce ciagnacej deske a na niej pechowy nastolatek. Idealny przyklad jak przyciagnac uwage rekina. Jest w Adelajdzie miejsce zwane “Rodne Fox Experience” – muzeum poswiecone rekinom. 40 lat temu, Rodnie Fox bral udzial w mistrzostwach swiata w polowaniu z harpunem gdy zostal zaatakowany przez Zarlacza. Gdy ogladalem zdjecia ran zadanych zebami rekina nie moglem uwierzyc ze czlowiek to przezyl. A jednak. Zemsta byla tym o czym pomyslal po powrocie do zdrowia. Upolowal wiele rekinow nim przyszla refleksa iz niwiele wie o o tym zwierzeciu. Okazalo sie ze wiedza ludzi o rekinach jest bardzo niewielka. Rodne rozpoczala badania i teraz jest goracym zwolennikiem ochrony rekinow. Paradoksalnie, pracujac przy kreceniu slynnego filmu Stevena Spilberga “Szczeki”, przyczynil sie to falszywego obrazu rekina jako bestii polujacej na ludzi. Rekiny zyja aby zdobywac energie. We wspomnianym muzeum stoi waga ktorej wskazowka wskazuje nie liczby okreslajace mase ciala wazonej osoby lecz pokazuje na ile jestesmy otrakcyjnym posilkim dla rekina. Jak sie okazalo, jestem “daniem glownym” chociaz chcialbym byc “zakaska”. Tak czy inaczej to trudne zginac z powodu rekina. Z posrod okolo 450 gatunkow, 10 rozpoznawanych jest jako niebezpieczne a 3 jako zagrazajace zyciu czlowieka. A skad ja to wszystko wiem? W szkole sie nauczylem 😉 O szkole napisze w nastepnym odcinku…. A teraz chcialbym wszystkim zyczyc Swiat wspanialych jak nigdy, sniegu, niezwyklych prezentow, trafionych zyczen, radosci w oczach, milosci w sercu.
28.03.2005r. – Adelajda
“A teraz prosze opuszczajacych nas o podejscie do mnie” – Bonnie zachecajaco wskazala miejsce obok skaly, z wysokosci ktorej przemawiala przez ostatnie kilka minut. Wiedzialem co mnie czeka. Zblizal sie zelazny punkt programu kazdego “Farewell Party” – imprezy organizowanej na zakonczenie kolejnych sesji w naszej szkole – Intensive English Language Institute przy w Flinders University w Adelajdzie a szefowa instytutu zamierzala i tym razem dopelnic tradycji. Szesc miesiacy temu to miejsce bylo mi obce a teraz czuje sie jakbym opuszczal dom. Dookola znajome twarze przyjaciol z Chin, Japonii, Kolumbii, Brazylii. Staram sie zebrac mysli by przygotowac moja pozegnalna mowe ale wspomnienia splywaja niepostrzezenie i nagle wrocilem do sali zwanej „IELI 2”. Jest pierwszy dzien szkoly a ja siedze stolem i wraz z kilkunastoma nowoprzybylymi studentami czekam na „placement test” – test na podstawie ktorego trafie na jeden z szesciu poziomow umiejetnosci w poslugiwaniu sie jezykiem angielskim. Na przeciwko mnie siedzi nieznajomy, jak mi sie zdaje, europejczyk – krotko ostrzyzone wlosy, brodka ala D’Artanian … Nie wyglada na zdenerwowanego ale wyczuwam ze nie czuje sie tu zbyt pewnie. Milczymy, od czasu do czasu wymieniajac spojrzenia. Staram sie przyjrzec wszystkim siedzacym w sali, milczaco oczekujacym na na test. Dominuja azjatyckie rysy twarzy, chociaz w kacie sali widze ladna brunetke i nie wedziec czemu stwierdzam ze to chyba Niemka. Szczek naciskanej klamki kieruje moja uwage ku drzwiom ktore wlasnie sie otwieraja. Do sali wchodzi, jak sadze, jeden z nauczycieli i badawczo rozglada sie do okola. „Dlaczego milczycie? Dlaczego nie probujecie rozmawiac?” – pyta. Ja i „znajomy nieznajomy” siedzimy przy samych drzwiach wiec to my padamy „ofiarami” drugiego, zachecajacego do rozmowy pytania. „Z jakiego kraju jestescie?” – „Znajomy nieznajomy” czerwieni sie zmieszany bo to w nim utkwil natarczywe spojrzenie pytajacy ale po chwili odparl – „Jestem z Polski”. Unioslem brwi ze zdziwienia a na twarzy pojawil sie usmiech od ucha do ucha. Nim zdazylem cokolwiek powiedziec i ja zostalem wypytany o narodowosc. „Ja tez jestm z Polski” – krztuszac sie ze smiechu odpowiedzialem na pytanie. Ciekawe jak dlugo siedzielibysmy sobie spogladajac na siebie gdyby nie Liam, bo tak wlasnie mial na imie nauczyciel. „Probujcie rozmawiac!” – nalegal Liam, „Ale nie po polsku! Po angielsku!” – zakonczyl swa krotka wizyte i zniknal za drzwiami. Oczywiscie, ze zaczelismy rozmawiac. Oczywicie, po polsku. Mariusz byl pierwsza osoba poznana tego dnia, pierwsza z wielu ktorzy zapisali sie w pewien szczegolny sposob w moim zycie w czasie ostatnich szesciu miesiecy.
Po wstepnym tescie wyladowalismy na roznych poziomach, w roznych grupach. Szkola prowadzi zajecia z trzech przedmiotow: „Communication” – mowa, „Reading and Writing” – czytanie i pisanie oraz „Listening” – sluchanie a dodatkowo mozna uczesc na tzw „extraklasy” – dodatkowe zajecia. Ku mojemy zdziwieniu moja znajomosc angielskiego zostala oceniona zaskakujaco wysoko. Trafilem na poziom 6 -„Communication”, poziom 5 – „Reading and Writing” i 5b – „Listening”. Aby przejsc z jednego poziomu na wyzszy nalezy w ciagu dwoch sesji uzyskac 150 puktow. Jezeli w ciagu jednej sesji uzyska sie minimum 85 punktow mozna przeskoczyc na wyzszy poziom juz po jednej sesji. To istotne, przede wszystkim ze wzgledu na finanse. Jedna, pieciotygodniowa sesja z „Czytania i Pisania” kosztuje 650 AU$. „Mowa” i „Sluchanie” sa tansze ale nie tanie. Edukacja w Australii jest bardzo droga a dla wiekszosci ze studentow, IELI jest tylko wstepem do studiow na uniwerytetach w Poludniowej Australii lub innych stanach. Aby moc studiowac w Australii, student musi przejsc pozytywnie egzamin ze znajomosci jezyka angielskiego zwany IELTIS i otrzymac ocene minimum 6.0. Nasza szkola ma wysoka renome a ukonczenie poziomu 6 daje mozliwosc studiow w calej Australii bez zdawania egzaminu IELTIS. Podejmujac nauke w IELI mozna wybrac jedna z trzech opcji: „General English” – ogolny kurs jezyka angielskiego, „Academic English” – kurs przygotowujacy do studiow i „Business English” – kurs ukierunkowany na poznanie zagadnien zwiazanych z businesem. Najtrudniejszy z nich to angielski akademicki ale z drugiej strony to najciekawszy kierunek. Na zajeciach z „Communication” uczylem sie jak przygotowac prezentacje przed audytorium, dyskutowac i argumentowac w grupie, analizowac dane i wykresy oraz prezentowac je publicznie. Najwiekszy nacisk kladziony jest na wymowe i tu musze stwierdzic ze jestem pelen podziwu dla azjatow dla ktorych nauka angielskiego to ogromny wysilek. Nie wiem z czego to wynika, moze z tego ze ich jezyki to jezyki tonalne ale im bez porownania trudniej prawidlowo wymawiac angielskie wyrazy niz europejczykom, afrykanczykom czy tez studentom z Ameryki Poludniowej. Staralem sie szczegolnie przykladac to tego wlasnie przedmiotu bo bylem na poziomie 6 i gdybym dostal 85 punktow to w nastepnej sesji nie musialbym juz chodzic na te lekcje. Finalna prezentacje mialem w ostatnim dniu sesji i wiedzialem ze jesli nie zrobie klapy to powinno sie udac. Oczywiscie, jak to zwykle bywa, pobozne zyczenia rozminely sie z rzeczywistoscia. Krotko mowiac nie zmiescilem sie w limicie czasu przeznaczonego na prezentacje i moje wymarzone 85 punktow wysialy na wlosku. Matt Masterson – nasz nauczyciel podliczyl moja srednia i obwiescil – „Jacek, 84 punkty.” Jeknalem na cala sale. „Nie Matt! Niemozliwe! Sprawdz jeszcze raz!” – nalegalem. W koncu po kilku probach Matt znowu zaczal liczyc. Stukal i stukal w klawiature swojej komorki i w koncu spojrzal na mnie i oswiadczyl – „To twoj szczesliwy dzien Jacek”. Na wyswietlaczu komorki zobaczylem „84.75”. Sukces byl wymierny. Dostalem zwrot pieniedzy za 4 nastepne, wczesniej oplacone sesje – 800 AU$ a ponadto teraz zaczynalem zajecia o 11:00 a nie o 9:20 i moglem podejmowac prace ktore rozpoczynaly sie w godzinach porannych. Zajecia z „Listening’u” ukierunkowane sa nie tylko na podnoszenie umiejetnosci rozmumienia slowa mowionego ale i na robienie notatek w czasie sluchania. Nawet gdy slucha sie wiadomosci telewizyjnych lub wykladu w jezyku polskim to robienie notatek w tym samym momencie bywa trudne dla osob ktore maja krotka pamiec „podreczna” a coz dopiero gdy trzeba zrozumiec zdanie wypowiedziane w jezyku angielskim i zrobic notatke rowniez w jezyku angielskim. O ile pierwsza lekcja z „Communication” napelnila mnie optymizmem na przyszlosc to po pierwszej lekcji z Listening’u” chcialem przeniesc sie na szczebel nizej lub na „General English”. To byl koszmar, nic nie rozumialem! Nauczycielka mowila dosc zrozumiale ale prezentacje czy tez wiadomosci odtwarzane z kasety audio czy wideo byly jakby po chinsku. Bylem zalamany. Na szczescie po kilku dniach bylo juz lepiej. Sara Nevill zostala moja ulubiona nauczycielka dzieki polaczeniu profesjonalizmu i wiedzy z niesamowitym poczuciem humoru. Nasza grupa ze „sluchania” nie zmienila sie prawie przez dwie sesje spedzone razem. Cieplo wspominam chinke Maggie, japonczykow Shogo i Yoshi, koreanczyka Terrego i chinczyka Leo. Zglebialismy razem trudne ale i ciekawe tematy „Sczescie wedlug filozofii Epiqure’a”, „Kulture korporacji”, „Zwierzeta Australii”, „Dinozaury”, „Mode” i „Astronomie”. Nigdy nie zapomne definicji Czarnej Dziury zaprezentowanej przez Shogo – „Gangsta star – gwiazda-gangster pozerajaca inne gwiazdy”. O ile „Listening” bywal trudny to „Reading and Writing” byl trudny od poczatku do konca. Szkola kladzie bardzo silny nacisk na umiejetnosc poprawnego pisania i czytania szczegolnie w przypadku angielskiego akademickiego. W czasie studiow na uniwersytetach w Australii zasadnicza forma sprawdzenia wiedzy studenta jest tzw. esej akademicki. Bardzo sztywny w swej strukturze, formie i stylu, pozwala w prosty sposob zorientowac sie co student wie w zadanym temacie. Pierwszy paragraf to wprowadzenie wraz z tzw. „thesis statemant” – najwazniejsze zdanie eseju ktore zwiera stwierdzenie co chcemy udowodnic lub zaprezentowac, w jakim zakresie wiedzy, czasu i miejsca. Nastepne paragrafy to tzw. „body paragraphs” – w ktorych przedstawiamy kolejne punkty naszego wywodu wraz z argumentami i przykladami. Ostatni paragraf to „Conclusion” – konkluzja, ponowne przytoczenie naszej tezy, czasami zalecenia, przewidywania w danym temacie. Wszystko co napiszemy w „body paragraphs” musi byc poparte argumentami i przykladami z literatury wraz z odpowiednimi referencjami. Jesli naprzyklad chce stwierdzic ze: „Edek jest glupi” to po pierwsze musze poszukac zrodel: artykulow, ksiazek, wynikow badan ktore to potwierdzaja. Po drugie przytaczajac te dane nie moge ich kopiowac tylko musze je sparafrazowac co sprowadza sie do napisania tekstu, ktory za pomoca innych slow i zwrotow prezentuje to co przeczytalem w zrodle. Po trzecie, nie moge napisac ze „Edek jest glupi” tylko ze „Edek jest inteligentny inaczej”. Ostre stwierdzenia sa kategorycznie nie do przyjecia. Nawet jesli nasze stwierdzenia sa rewolucyjne to styl musi byc stonowany. Zamiast „musi” piszemy „powinien”, zamiast „jedyne rozwiazanie” piszemy „wydaje sie ze to jedyne rozwiazanie” itp. Prawo autorkie jest surowo przestrzegane a za napisanie eseju ktory jest plagiatem w calosci lub we fragmentach mozna wyleciec ze szkoly a nawet dostac „wilczy bilet” na inne uczelnie. Cytowanie z podaniem zrodla jest dozwolone ale niemile widziane. Esej jest tak dobra forma sprawdzania wiedzy poniewaz liczba i jakosc cytowanych zrodel swiadczy o oczytaniu studenta a to, ze dobrze sparafrazowal zapozyczony tekst oznacza ze go rozumie. Moj pierwszy esej na 300 slow, zanim go oddalem nauczycielce Sue Thot, pokazalem do przeczytania Heather – znajomej australijskiej studentce. Jej wyraz twarzy gdy go czytala wyrazal cos na ksztalt niezrozumienia, zalamania i checi ucieczki. W efekcie musialem go przeredagowac ale to i tak niewiele pomoglo – dostalem chyba 70 pkt. Wszystko przez to ze tak naprawde to ja pisalem po polsku tylko slowa zmienialem na angielskie. Struktura zdania w tym jezyku jest inna i bardziej sztywna niz w polskim. Zawsze musi byc podmiot, zawsze orzeczenie. Szesc miesiecy zajelo mi zrozumienie o co tu chodzi i dopiero w ostatniej sesji zaczalem czytac w moim „feedbacku” – karcie z ocena zadania, ze mam dobra gramatyke. Tak czy siak, polubilem pisanie esejow. Ostatni byl na 2000 slow i wlasciwie to chcialem napisac wiecej ale nauczycielka nie chciala wiecej czytac. Lubie eseje bo pisanie ich bylo okazja do studiowania ciekawych tematow i problemow. To nie tylko prezentowanie wiedzy ale takze stanowiska i dlatego musialem sie wypowiedziec: czy popieram legalizacje marichuany, czy Australia powinna przyjmowac wiecej emigrantow, co sadze o wplywie czlowieka na srodowisko naturalne, jaki wplyw ma dlugowiecznosc na spoleczenstwo, czy popieram macierzynstwo zastepcze („wynajmowanie macicy”), czy wprowadzenie podatkow od rozwodow to dobry pomysl, czy klonowanie ludzi powinno byc dozwolone, jak jak zwiekszyc liczbe dawcow organow w Australii i w koncu zglebialem sztuke wplywania na ludzkie zachowania i decyzje przekonujac ze kazdy to potrafi. O ile do wszystkich esejow dostawalismy artykuly do analizy, tylko uzupelniajac wiedze na wlasna reke w bibliotece i Internecie to ostatni esej to byl „Research Paper” – rezultat wlasnych poszukiwan i studiow w samodzielnie wybranym temacie. Wczesniej narzekalem na brak samodzielnisci w wyszukiwaniu zrodel ale tym razem samodzilnosc okazala sie kamieniem i szyi ze wzgledu na brak czasu. Ostatnia sesja to byl momentami koszmar – bardzo duzo zadan domowych, swietna nauczycielka ale bardzo wymagajaca – Michalela Walker i praca ktora wraz z dojazdami oraz szkola zajmowala prawie caly dzien. Wstawalem o 5:45, potem praca, szkola, znowu praca, biblioteka i spac. Na poczatku wydawalo mi sie ze to nie bedzie problem dostac 70 punktow (w poprzedniej sesji dostalem 80) by zakonczyc nauke promocja. Z pierwszego zadania dostalem 78 pkt, z drugiego 75 pkt, z trzeciego 70, z czwartego 62… I tu zapalila mi sie czerwona lampka. Bylo coraz gorzej zamiast coraz lepiej. Przed nastepnym testem, wzialem sie do nauki, „sprezylem sie” i dostalem….48 punktow (!) A ja myslalem ze z tymi 62-ma to juz gorzej byc nie moze. Koniec koncow oceny zaczely miec tendencje wznoszaca a ja czesciej i czesciej slyszalem – „Wiesz, wygladasz na zmeczonego.” Generalnie to nie bylem zmeczony. Bylem skonany. Happy End przyszedl wraz ze Swietami Wielkanocnymi i moglem swietowac wraz z innymi studentami, zakonczenie sesji w dobrym humorze.
Moja pozegnalna mowa juz za mna i w parku przed budynkiem szkoly siedzie na krawezniku w towarzystwie Betanii, brazylijki ktora w pierwszym dniu szkoly wzialem za niemke (ale mi wstyd). Wcinamy imprezowe kielbaski z grilla i wspominamy poczatki naszego pobytu w Adelajdzie. Pytam Betanie czy zdaje sobie sprawe jak bardzo poprawila swoj angielski. Odpowiada ze nie, ze moze poczuje jak wroci do Brazylii. Smieje sie, bo dla mnie to jak swobodnie moge rozmawiac z nia teraz i nasze „rozmowy” w pazdzierniku ubieglego roku sa jak niebo i ziemia. Przekonuje ja ze kiedys nie moglem z nia porozmawiac tak jak dzis. Rozbawiona, stwierdza ze rozumiala wtedy angielski, ale tylko „moj” angielski. Wybuchamy smiechem na wspomnienie naszych „konwersacji” gdy niczym w „kalamburach” usilowalem jej pokazac na migi o co mi chodzi. Nie tylko Betania poprawila swoj angielski. Znamienne dla spotkania z Mariuszem, w pierwszym dniu szkoly, bylo to ze rozmawialismy po polsku, nawet nie probujac konwersacji po angielsku. To bylo naturalne, latwe i calkowicie wbrew polityce szkoly w ktorej zabronione sa rozmowy w jezyku ojczystym. O ile w wypadku polakow, kolumbijczykow czy brazylijczykow pokusa by uzywac jezyka ojczystego nie byla zbyt czesta to w przypadku chiczykow, koreanczykow czy japonczykow trudno bylo tego uniknac. Przyczyna byla i jest prozaiczna. Jak sadze, 50% studentow IELI to chiczycy, pozostale 40 procent to koreanczycy i japonczycy. W ostatnich 10% mozna znalezc takie nacje jak kolumijczycy, brazylijczycy, wietnamczycy, laotanczycy, polacy, hiszpanie, studenci z Afryki i pojedyncze osoby z Niemiec czy Iranu, Norwegii czy Szwecji. Moje dwie rozmowy z Mariuszem spinaja niczym klamra jego pobyt i nauke w IELI. Dwa miesiace temu w czasie pozegnalnej imprezy przed jego powrotem do Polski, konwersowalismy na temat ktory nie jest istota tej historii. Rozmowa toczyla sie dlugo i swobodnie lecz w pewnym momencie Mariusz stwierdzil – „Sorry, Jacek ale nie wiem jak to powiedziec po angielsku” – i zamilkl. Tak, tak.. caly ten czas rozmawialismy po angielsku. Patrzylem na niego wyczekujaco ale w pewnym momencie przyszla mi do glowy pewna mysl i zaczalem sie usmiechac. W koncu powiedzialem – „W porzadku, mozesz to powiedziec po polsku”. Dawno nie widzialem tak zaskoczonego czlowieka. „Przeciez my mozemy rozmawiac po polsku!” – Mariusz zapomnial ze ze obaj znamy polski.
17.07.2005r. – Katoomba
„Dobrze jest” – pomyslalem, rozsiadlwszy sie w miekkiej sofie pokoju wypoczynkowego Blue Mountain Lodge w Katoomba w Gorach Blekitnych – 100 km od Sydney. Cztery dni temu zastanawialem sie, co wyniknie z mojego pomyslu „Autostopem do Sydney” a teraz…? Siedze sobie wygodnie i popijam grzane wino a za oknem zimno i mokro. Australia zdziwila mnie juz kilka razy i pewnie nie raz jeszcze zaskoczy ale deszczu i zimna jak jesienia w Polsce to jednak sie nie spodziewalem. Oczywiscie, znajomi ktorzy siedza tu dluzej niz ja uprzedzali ale ja, jak ten niewierny Tomasz, niedowierzalem. Owszem, przezylem kilka bardzo chlodnych dni w Adeleidzie ale to nie to samo co stac przy drodze w siapiacym deszczu i temperaturze dziewieciu stopni. Teoretycznie moglem zaczekac na lepsza pogode – moj pokoj oplacilem do pietnastego lipca ale szczerze mowiac chcialem uciec. Jun wyjechal do Japonii dwa tygodnie temu i chociaz wroci za kilka dni, wiedzialem ze juz go nie zobacze. Albert konczyl ostatnia sesje w IELI w piatek a w sobote leci do Sydney, do nowej szkoly i ..nowego zycia. Piotrek zdecydowal sie ze jedzie do Alice Springs w srode. Tylu przyjaciol zniknelo juz z mojego zycia. Nie chcialem czekac, nie chcialem patrzyc jak odjezdzaja kolejne bliskie mi osoby i tylko z powodu Adriany, ciezko bylo wyjezdzac.
Mimo lekkiego bolu glowy ( czytaj – “ostatnia meska impreza w Adelaidzie”) zerwalem sie skoro swit by podmiejska kolejka wyjechac na skraj miasta i zaczac moja autostopowa eskapade. Monno Para to dalekie przedmiescia Adelajdy usytuowane przy A20 Sturt Higway. Pochmurne niebo nie napawalo optymizmem ale od czego mamy optymizm urzedowy? Stanalem przy drodze, wyjalem za wczasu przygotowany kartke z napisem „Sydney” i…. nic. Stalem tak jakies pol godziny, bez rezultatu. Gdy czlowiek tak stoi i nikt nie chce go zabrac to zaczyna myslec co by tu usprawnic aby go zabrali. Droga w tym miejscu jest prosta, jak strzelil. Samochody pedza 100 km/h. Komu by sie chcialo zatrzymac? Postanowilem zmienic miejsce; znalezc jakies skrzyzowanie przy ktorym kierowcy musza zwolnic. Skrzyzowanie znalazlem po okolo 2km ale bez sygnalizacji wiec nikt nie zwalnial. A czas biegl, byla juz dziewiata trzydziesci. Po okolo 15 minutach zatrzymal sie track ze sterta bustych butelek na pace (memento jakies, kara za grzechy ostatniej nocy czy co !? ). Kierowca, zaoferowal ze podwiezie mnie do Gawler, okolo 5 km dalej. Niewielki postep ale przynajmniej zaliczylem pierwszy sukces:”Jest pierwszy stop!” Kierowca wysadzil mnie w miescie gdzie spedzilem nastepna godzine w deszczu i zimnie, bijac sie z myslami czy nie wrocic bo moj “driver” stwierdzil ze, tak ogolnie to trasa ktora sobie obralem nie prowadzi do Sydney i powinienem wrocic do City i jechac autobusem do Melbourne i stamtad do Sydney. Bylo coraz zimniej a mzawka zmienila sie w deszcz. Nieoczekiwanie, (to stalo sie pozniej norma – zawsze bylem zdziwiony ze ktos sie zatrzymal) mloda dziewczyna z ojcem, jak sadze, zabrali mnie z miasta na Sturt Higway. Bylem kilkadziesiat kilometrow od Adelaidy ale o ile z Gawler moglem w kazdej chwili wrocic kolejka do City, teraz bylem juz zdany tylko na autostop. Wlozylem na siebie dodatkowy ciuch bo zimno dawalo sie zdrowo we znaki i probowalem przekonac jakiegos kierowce ze nie jestem bandyta czyhajacym na jego zycie. Lokalny farmer dal sie przekonac ale coz tego skoro byl „lokalny”. Oddalilem sie od Adelaidy o nastepne 10 km ale co to jest przy 1400 km ktore w sumie mam do pokonania. Nastepnego stopa zlapalem stojac pod drzewem zamiast parasola. Naprawde zdrowo lalo a moje szczeki zaczely juz przygrywke do glownej melodii. Tim byl malomowny co mi odpowiadalo bo nawet sie zdrzemnalem po niedospanej noocy. Jednak najbardziej mi odpowiadalo to ze, na pytanie jak dalego jedzie odparl, iz jakies 160 km w poblize Renmark. No! Jak dla mnie bomba! Do Renmark dotarlem z pomoca kolejnego „lokalnego farmera” sympatecznego „narzekalskiego”. Narzekal na australijczykow, ze tak niewiele im do szczescia potrzeba, ze Australia to kolejny stan USA, ze australijczycy to igoranci a mlodzi nie chca sie uczyc bo i tak dobrze zarabiaja, ze narod nie szanuje rodziny i wiezi rodzinnych a dzieci jest za malo. Nic dodac nic ujac – jakbym slyszal glosy z Polski.
Noc na kempingu nad najwieksza rzeka Australii – Murray, byla dluga i chlodna. Przyzwyczajony do miekkiego lozka w Adelaidzie, spalem zle. Bez zalu wiec rano oposcilem spiwor i zabralem sie za lapanie kolejnej okazji. Zdziwilem sie (!) gdy po 15 minutach zatrzymal sie samochod a kierowca jechal az za Mildura. Co to oznaczalo? Przeszlo 500km za jednym zamachem! Sensacja! Michael Hutchinson byl przesympatycznym niespelna szesciesiecioletnim mezszczyzna z ogorzala od slonca twarza przeorana zmarszczkami. Wracal z Adelaidy do swego rodzinnego Hilston w Nowej Poludniowej Walii. Z zadowoleniem opowiadal o udanym interesie ktory zrobil w stolicy Poludniowej Australii – kupil koparke. Szybko znalezlismy wspolny jezyk gdzy okazalo sie ze ja jestem inzynierem od projektowania drog a on te drogi buduje. Po drodze jeszcze sprawdzil w Mildura kilka firm sprzedajacych sprzet budowlany czy aby nie przeplacil i w koncu zadzwonil do „bossa” z dobrymi wiadomosciami. Troche mi tym namieszal bo z jego opowiesci wynikalo ze jest niezaleznym businessmanem. W koncu po kilku nastepnych telefonach do „boss’a” zorientowalem sie ze „boss” to jego zona. Mildura to rodzinne miasta Michaela. Tu sie urodzil i dorastal. Zatrzymalismy sie na chwile by w przy droznym sklepie kupic kanapki. Na trawniku przy sklepie, Michael pokazal mi klatke z biala papuga. “Wiesz ze gdy bylem malym chlopcem to chodzlem do tego sklepu na zakupy a ta papuga tu byla?” “ spytal retorycznie ale z jakas niezrozumiala nutka radosci w glosie. “Jak to? To ona jest taka stara?” “ spytalem z niedowierzaniem. “Tak, one moga zyc przeszlo 100lat”. “O Boze!” “ pomyslalem “ “50 lat w klatce! Biedne stworzenie.”I wtedy Michael powiedzial cos co rzucilo nowe swiatlo na srawe papugi. Wciaz wpatrzony w papuge, Michal ponownie spytal retorycznie – “Nie sadzisz ze to dobrze, ze w tym zwariowanym, pedzacym na zlamanie karku swiecia, wciaz sa rzeczy ktore sie nie zmieniaja?” Siedzac bez przerwy w wygodnym fotelu Toyoty Land Cruser, (z wlaczonym ogrzewaniem!) moglem sie w koncu skoncentrowac na tym co widze za oknem i … troche sie zdziwilem. Lecac z Darwin do Adelaidy rok temu, widzialem spalony sloncem, czerwony lad.Tak tez sobie zawsze wyobrzazalem wnetrze Australii – czerwone i gorace. A tu co? Zimno, mokro i zielono. Owszem, po okolo 100 kilometrach od Adelaidy skonczyly sie gory i wzniesienia i Australia stala sie plaska prawie jak stol, jednak zielen lisci drzew oraz przydroznych pastwisk nijak nie pasowala do moich wyobrazen. Michael smial sie ze mnie ze piec lat byla susza i wszystko wygladalo tak jak sobie wyobrazalem a kiedy ja tu jestem… inny swiat. Mijalismy kolejne miasteczka, jedno do drugiego podobne, czyste , schludne ale …male, srednio tysiac do kilku tysiecy mieszkancow. To nieporownywalne z milonami ludzi w miatach na wybrzezu jak Sydney, Melbeurne, Adelaide czy Perth. Czy nie myslales aby stad wyjechac?” – spytalem Michael’a. „Oh nie! Nigdy!” – odparl z pelnym przekonaniem. „Moja rodzina mieszka w Hilston od szesciu pokolen. To jest moje miejsce, jestem tu kims.” Wpatrywalem sie troche z niedowierzaniem a to w niego a to w krajobraz za oknem gdzie mijalismy tylko kukurydze, owce i rozjechane kangury. „Mam na to dobra sentecje” – dodal. „Lepiej byc duza ryba w malym stawie niz mala ryba w duzym stawie” – tak, tym mnie chyba przekonal. Zostawil mnie w jednej z takich miescin, mnijanych podrodze. Nazywala sie Gollgowi. Zanim mnie jednak zostawil, zrobil runde po calym miasteczku pokazujac wszystkie przydatne mi miejsca jak cemping, sklep, bar i najlepsze miejsce do lapania stopa. Dzien dla autostopowicza juz sie konczyl, zblizala sie czwarta. Po piatej nie ma co lapac stopa , jest za ciemno a to wzbudza nieufnosc kierowcow. Mialem jeszcze jakas godzine na zlapanie kolejnej okazji ale specjalnie na to nie liczylem. Moje zdziwienie bylo wielkie gdy Redgie z Tasmani, bedacy w drodze na Zlote Wybrzeze, zabral mnie po 15 minutach do West Wyalong – 140 km! „Wczoraj 250km, dzis przeszlo 650km! Co bedzie jutro?” – pomyslalem.
Nastepnego dnia byl deszcz, chlod i dwie godziny machania w tym samym miejscu. W koncu siedemdziesiecioletnia, jak sadze, turystka w towarzystwie syna, zabrala mnie do rozwidlenia Mid Western i Newell Higway raptem 10 km od miejsca gdzie spedzilem ostatnie dwie godziny. Pierwsze pol godziny nie wrozylo nic dobrego. Nastwpne polgodziny wrozylo bardzo zle. O ile Newell Higway do Brisbane na Zlotym Wybrzezu pedzily setki samochodow i ciezarowek, to w kierunku Sydney naliczylem kilkanascie. Sprzedawca na stacji bezynowej uprzedzal ze ciezarowki nie jezdza ta trasa bo kierowcy nie lubia piac sie przez Gory Blekitne ale dlaczego samochody osobowe unikaja tej drogi? Rozpadalo sie na dobre. To juz nie byla mzawka jak do tej pory, to byl powazny deszcz. Nie liczylem juz na stopa do Sydney. Chcialem tylko wsiasc do jakiegokolwiek samochodu by uciec przed deszczem, dlatego nawet nie spytalem mlodej pary Australijczykow dokad jada, spytalem czy mnie zabiora. Para nauczycieli konczyla wlasnie zimowe ferie, spedzone u znajomych w okolicach Hilston. Ich przyjaciel – policjant, zapewne zna Michaela Hitchinson’a z Hilston. Swiat jest maly to pewnne ale nie to bylo dla mnie wazne. Wazne bylo to, ze jechali do Sydney! Tym razem: „Zdeszczu na slonce”. Wysiadlem jednak w Katoomba w Gorach Blekitnych. Zostane tu dwa dni by zwiedzic Blue Mountain National Park a pozniej skok do Sydney, to tylko 100 km a w dodatku jest pociag.
21.07.2005r. – Sydney
Co moge powiedziec po trzech tygodniach podrozy po Australii? Moge powiedziec, ze mam za malo czasu 😉 Jak zwykle, zreszta. Zawsze brak czasu albo pieniedzy.
Sydney
Wiele razy, bedac w Adelaidzie, slyszalem o Sydney i rozmawialem o Sydney z ludzmi ktorzy tam byli lub tez chcieli byc i zawsze zawsze slyszalem jakby nutke podziwu, pozadania czy tez niecheci lub irytacji. Wszystkie opinie mialy wspolny mianownik – emocje. To miasto wzbudza emocje. Nie jest jednym z wielu; jest nietuzinkowe i … ma to cos… Zobaczylem budynek slynnej Sydney Opera i niemniej slynny Harbour Bridge; z Bondi Beach przespacerowalem sie na Coogee Beach, raz po raz przystajac by zapatrzyc sie w rozbijajace sie o stromy brzeg fale. W zadumie czytalem inskrypcje na kamieniach nagrobnych cmentarza nad samym brzegiem morza. Surowe urwiska klifow w Sydney Harbour National Park na polwyspie Manley zaparly dech w piersiach a panorama z AMP Tower uzmyslowila dlaczego Sydney jest rajrozleglejszym miastem swiata. Ale dlaczego to miasto jest… inne. Jest w nim cos takiego ze gdy spoglada sie na panorame centrum miasta to czlowiek mimo woli robi glebszy oddech. Czy mozna przekazac slowami, ze czuje sie pulus miasta? Ewelina i Michal, goszczacy mnie przez cztery dniu pobytu w Sydney, sa tam juz przeszlo rok i jeszcze wciaz zwiedzaja to miasto. Moze oni znaja odpowiedz, dlaczego jest ine i takie niezwykle jak z bajki w ktorej wszystko zdarzyc sie moze. Samotny biegacz, jeden z setek tysiecy w Sydney, przemierzal sciezki Contennial Park. Codzienny poranny bieg niespodziewanie zaklocila nieznana mu kobieta, wychwalajac nogi biegacza. Po krotkiej rozmowie padla propozycje sesji zdjeciowej w reklamie firmy…. „Nike” !!! Czy tej propozycji mozna sie oprzec? Ale czy to sen czy jawa? Wymiana numerow telefonow; kilka dni niepewnosci w oczekiwaniu na potwierdzenie propozycji i… sen stal sie jawa a gdzies w szafie spoczywa pamiatkowy egzemplarza czasopisma. Czy takie historie sie zdarzaja? Michal Kozok wie ze sie zdarzaja. Sydney, eh… co za miasto….!
25.07.2005r. – Brisbane
O ile dotarcie z Adelaidy do Sydney zabralo trzy dni przy 1400km do pokonania to podroz z Sydney do Brisbane – 800km – trawala wlasciwie jeden dzien. Pisze „wlasciwie” bo mimo, ze po pokonaniu okolo 730km spedzilem noc na peronie stacji kolejowej Narang i rano bylem w Brisbane, pokonujac ostatnie 70 km pociagiem Co zajelo okolo godziny. O Brisbane nie moge wiele powiedziec bo spedzilem tam raptem jeden dzien i jedno co bede pamietac i kojarzyc z miastem nad rzeka Brisbane to… ze kangury mozna spotkac nawet w srodku miasta. By nie byc goloslownym odsylam watpiacych do zdjec ktore niedlugo zamieszcze na stronach Wolnej Kobry. W Brisbane spotkalem tez Maxa. Byl pierwsza osoba, nie liczac recepcjonisty, z ktora zamienilem kilka slow w Banana Bender Backpacker Hostel. Max okazal sie niemcem i sprawial wrazenie zblazowanego, znudzonego zyciem czlowieka co moze dziwic w jego wieku (dwadziescia kilka lat w powierzchownej ocenie). Zdziwil mnie informujac ze jest juz w Brisbane 4 tygodnie, w miescie w ktorym chcialem byc 1 dzien a stwierdzenie ze Australia jest strasznie komercyjna, wypowiedziane z wyrazna nie checia, wywolalo z kolei moja niechec bo w koncu co mozna wiedziec o Australii gdzy sie siedzi 4 tygodnie w hostelu. Nie plakalem na mysl ze juz nigdy nie spotkam Max’a gdy nastepnego dnia wyjechalem do nadmorskiej miejscowosci Manley by docelowo dotrzec na North Stradebroke Island. Jedna z 365 wysp w zatoce Moreton nad Morzem Koralowym jest obok Moreton Island, najwieksza wyspa w okolicy. Pokryta buszem, dostepna w wiekszej czesci tylko dla pojazdow z napedem na cztery kola – wyspa musiala byc zdziwiona ze jakis turysta zamierza zwiedzic ja na piechote. Najpierw przemierzylem wyspe wszerz, odwiedzajac Brazowe Jezioro i Blekitne Jezioro czyli okolo 15 km. Wspomne ze Jezioro Blekitne bylo zamnkniete dla turystow, co przy mojej znajomosci angielskiego jako obcokrajowca, dotarlo do mnie po tym gdy w ciszy otaczajacego jezioro lasu i w krystaliczie czystej aczkolwiek odrobine zimnej wodzie, wykompalem na golasa 😉 To byl jeden z niewielu momentow mej podrozy po Australii gdy nie widzialem turystow. Kilka razy zdarzylo mi sie zaiponowac „zmotoryzowanym”, szczegolnie gdy po przejsciu 15 km oswiadczalem ze zamierzam przejsc plaza nastepne 15km (jakbym im opowiedzial o Harpaganie to pewnie by dostali zawalu ;-). Przy okazji spaceru plaza i „zmotoryzowanych turystach” nalezy wyjasnic ze bardzo, ale to bardzo wiele miesc w Australii dostepnych jest tylko dysponujac pojazdem z napedem na czery kola. To w szczegolnosci dotyczy wspanialych piaszczystych plaz w Australii. Szedlem wiec sobie plaza a obok mnie „smigaly” Toyoty Landcuser, Land Rovery i inne cuda motoryzacji. W ciemnosciach dotarlem do Point Lookout – naj piekniejszego na wyspie. Poranne widoki wynagrodzily trudy poprzedniego dnia. Plaze na wyspie sa cudowne a od czasu do czasu mozna zobaczyc wytryskujace fontanny powietrza i wody wystrzeliwane przez przeplywajace wieloryby. Ale wieloryby to juz inna historia…
Pozdrawim.
P.S. Jeszcze raz serdeczne dzieki dal Eweliny i Michala za goscine i pomoc w Sydney.
28.07.2005r. – Noosa
Shin, japonczyk spotkany w backpack’u w Brisbane, podsunal mi mysl by w drodze na polnoc zachaczyc o Noosa – nadmorski kurort oferujacy mozliwosc kajakowych wycieczek po rzece Noosa i kanalach przecinajacych Great Sandy National Park. Miasto jest sporym kurortem ktory swa popularnosc zawdziecza serferom. Odkladajac na pozniej serfowanie, wypozyczylem kajak i ruszylem na moja mala srodladowa eskapade. Po drugiej stronie rzeki rozposcieraly sie zarosla Parku Narodowego. Machajac wioslem dobre dwadziescia minut, przeprawilem sie przez wartki nurt i z pomoca napotkanych wedkarzy, odkrylem uroczy, waski kanal w porosnietych namorzynami zaroslach. Zarowno moj przewodnik jak i znalezione w backpacku ulotki obiecywaly obcowanie z wieloma gatunkami ptactwa i zwierzyny wodnej. Posuwajac sie coraz to wezszym kanalem, w ciszy przerywanej piskiem ptakow i pluskiem wody, z wioslem w dloniach i aparatem foograficznym na kolanach, bawilem sie w mysliwego na bezkrwawych lowach. Tym razem oczekiwania nie rozminely sie z rzeczywistoscia i „polowanie” bylo udane. Nossa, mimo turystycznego tloku, okazala sie warta odwiedzenia i mialem nadzieje ze Harvey Bay, gdzie zamierzalem udac sie nastepnego dnia, okaze sie rownie dobrym pomyslem. Wiekszosc, o ile nie wszyscy turysci, zmierzaja do Harvey Bay aby wziasc udzial w safarii na Frazer Island – najwiekszej piaszczystej wyspie swiata. Odleglosc pomiedzy Nossa i Harvey Bay nie jest wielka a bilet autobusowy w przyzwoitej cenie dlatego zdecydowalem sie na podroz autokarem. Po godzinie oczekiwania na spozniony pojazd zaczalem zalowac wydanych pieniedzy i straconego czasu, zwlaszcza ze dowiedzialem sie iz pokonanie dystansu pomiedzy miastami zamiast oczekiwanych dwoch, zajmuje piec (!) godzin bo autobus odwiedza inne kurorty aby zabrac turystow. Czas dluzyl sie. Nie bylem odosobniony w oczekiwaniu, na lawkach obok rozsiedli sie inni backpackerzy-plecakowicze. Tuz przy mnie siedziala mloda brunetka. Standardowe: „Jedziesz do tez do Harvey Bay?” rozpoczelo nasza znajomosc a Camille okazala sie przesympatyczna francuzka z Grenoble, podrozujaca z Brisbane na polnoc. To ze ja poznalem, mialo istotny wplyw na dalszy ciag mojej podrozy. Jak sie okazalo, Camille wlasnie wykupila pakiet turystyczny zawierajacy trzydniowe safari na Frazer Island, Trzydniowe zeglowanie wokol Whitsanday Island z nurkowaniem z butla i rurka oraz piec noclegow w wybranych pacpack’ach w Harvey Bay, Aily Beach i Cairns – wszystko za 300 dolarow. Oferta zawierala prawie wszystko to co planowalem zrobic na wybrzezu. Nic tylko wykupic ten sam pakiet! Tylko jak to zrobic gdzy czeka sie na spozniony autobus do biura jest kawalek drogi a safari na Frazer Island zaczyna sie jutro? Odpowiedz byla banalnie prosta – przez telefon. Po dziesieciu minutach rozmowy i zaplaceniu karta kredytowa, wszystko bylo zalatwione a gdy w koncu dotarlismy do naszego backpack’u w Harvey Bay , czekaly na mnie wszystkie dokumenty.
02.08.20055r. – Harvey Bay
O 17 rozpoczelo sie spotkanie organizacyjne przed naszym „4 wheel drive self safarii”. Gwoli wyjasnienia dodam ze „4 wheel drive” oznacza podrozowanie samochodem z napedem na 4 kola a „self safarii” oznacza ze nie mamy przewodnika i wszystko jest w naszych rekach, zwlaszcza kierownica. Zebrani zostali przydzieleni do jednego z trzech terenowych Toyot Landcruser, po okolo jedenascie osob na pojazd. Wsrod osob z mojego zespolu, jedna wydawala sie znajoma. „Czy nie spotkalismy sie w Brisbane?” – Max chcial raczej zauwazyc ze mnie pamieta niz upewnic sie czy ma racje. Nie bylem zachycony spotkaniem, on zreszta tez na szczesliwego nie wygladal ale to nie mialo znaczenia. Oprocz Maxa i mnie, w naszym teamie byli jeszcze Paul i Jochana z Niemiec, Edwin z Holandii, Adam i Andrew z Canady, Sara i Dan z Wielkiej Brytanii oraz Anie i jej siostra ktorej imienia nie zapamietalem z Korei Poludniowej. W innych zespolach przewazali irlandczycy i niemcy a Camille znalazla sie w towarzystwie Verginie i Clemonte – francuzow. Spotkanie organizacyjne szybko sie skonczylo i poza jednym zdaniem niewiele wnioslo do mojej wiedzy na temat organizacji tego typu wypadow. Wspomniane zdanie brzmialo: „…i pamietajcie ze plaza na Frazer Island jest zarejestrowana droga szybkiego ruchu (highway) i pasem startowym wiec prosze ustepowac miejsca ladujacym i startujacym samolotom”. Bardzo chcialem ustapic…. 😉 Z samego rana, promem przeprawilismy sie na wyspe, naped na cztery kola zostal uruchomiony i zaczelismy nasze safarii. Drogi na wyspie sa strasznie wyboiste i kazdy rozsadny kierowca nie prowadzi tam z predkoscia wieksza niz 40 km/h. Dotarcie do centralnej czesci wyspy zajelo przeszlo pol godziny i troche nas wytrzeslo. W nagrode dostalismy cudowny widok na blekitno biale Jezioro Basin i …psa Dingo ktory nagle polawil sie na plazy. Dingo pojawil sie nagle ale tez szybko zniknal, chyba przestraszyl sie tlumu na plazy. Te dzikie psy sa jednak niebezpieczne szczegolnie dla pojedynczych osob, zwlaszcza dzieci. Kilka lat temu zmarl zagryziony przez Dingo dziewieciolatek z Brisbane, pozostawiony bez opieki przez rodzicow. Jezioro MacKenzie bylo rownie piekne jak poprzednie a woda tak czysta ze az sie napilem w kapieli ;-). Kolacja na obozowisku tuz przy plazy smakowala wysmienicie a wieczorna impreza przeciagnela sie do poznej nocy i byla tak udana ze wiedzialem ze braknie mi piwa na nastepny wieczor. Gwiady na niebie wydawaly sie tak blisko i spadaly tak czesto ze nie nadazalem z zyczeniami. Nic tylko zabrac spiwor, karimate i przespac sie na wydmach. Tak tez zrobilem ale po polgodzinie rozsadek wzial gore nad romantycznym nastrojem i wrocilem do namiotu. Czasami los nie daje dowodu ze dcyzja byla sluszna lecz tym razem dal. Clemonte mial klopoty ze snem i w srodku nocy, gdzies okolo drugiej nad ranem, wyszedl sobie z namiotu na papierosa. Zciagal sie dymkiem spacerujac po plazy lecz w pewnej chwili zorientowal sie ze ma towarzystwo. Trzy Dingo wokol niego przygladaly mu sie z zainteresowaniem. Czy mial byc pozna kolacja czy tez wczesnym sniadaniem, trudno dociec bo udalo mu sie bezpiecznie ewakuowac do namiotu. Opowiedzial mi te historie o swicie gdy ja juz wracalem do obozowiska upojony wspanialym widokiem wschodu slonca nad Morzem Koralowym a on, spozniony, wlasnie sie na niego wybieral. Glownymi atrakcjami drugiego dnia byly – wrak liniowca „Maheno”, Indian Had – chyba najlepszy punkt widokowy na wyspie i Champagne Pools – jedyne miejsce na wyspie gdzie mozna wykapac sie bezpiecznie w slonej wodzie. U brzegow Fraser Island przebiega umowna granica terytoriow gdzie mozna spotkac Rekina Tygrysiego, preferujacego cieplejsze polnocne wody i Wielkiego Bialego Rekina lubiacego chlodniejsze wody poludnia. Innymi slowy przy plazach Fraser Island mozna spotkac oba gatunki – dwa z trzech autentycznych ludojadow. Champagnie Pools sa nturalnie stworzonymi basenami, odgrodzonymi od pelnego morza skalami. Skalna bariera jest tak waska ze co wieksze fale przewalaja sie ponad nia a spieniona morska woda wlewa sie niczym szampan do basenow – stad nazwa Champagne Pools. Bariera jest jednak wystarczajaca by nie dostaly sie tam rekiny a przy odrobinie szczescia mozna je czasami zobaczyczy przeplywajace obok.
Rekiny rekinami ale na wyspie najlatwiej stracic zycie w wypadku samochodowym. Maxymalna dozwolona predkosc na plazy to 80km/h a przy tej predkosc zderzenie droch terenowych samochodow pelnych ludzi to katastrofa. Zdaza sie to raz , dwa razy w roku, o czym wiedzielismy dzieki telewizyjnym news’om pokazanym na zebraniu organizacyjnym. Co by jednak nie powiedziec o niebezpieczenistwach podrozowaniu po wyspie pojazdem z napedem na cztery kola, to jednak straszna frajda! Przekonalem sie o tym bo jako jeden z kilku w naszej grupie zglosilem sie do tej roboty. Plaza wydaje sie plaska jak stol ale na niedoswiadczonego kierowce czycha kilka niespodzianek. Pedzac 60-80 km/h po ubitym jak skala piasku, nagle wpada sie w mokre, miekkie grzezawisko a samochod zaczyna tanczyc prawie jak na lodowisku, dziewczyny piszcza a faceci klna na ciebie. Niezle trzesie gdy pokonuje sie strumienie splywajace do morza. Czasami, szczegolnie po wielkich deszczach, strumienie sa tak rwace ze wymywaja w piasku koryta glebokie na 2 metry. Wpasc w cos takiego samochodem to pewna smierc. No i jeszcze te samoloty! Rzeczywiscie laduja i startuja a co wiecej, przy plazy stoja znaki informujace ze wjezdzamy na odcinek bedacy ladowiskiem. Do kolekcji zdjec egzotycznych ausralijskich znakow drogowych z misiem Koala czy tez kangurem dorzucilem znak z samolotem ustawiony przy plazy.
Fraser Island okazala sie cudowna wyspa a trzy dni to za malo by poznac jej piekno. W miedzyczasie moja znajomosc z Max’em poglebila sie. Nabralem szacunku dla nego gdy poznalem go troche blizej. Nie nazwalbym go juz zblazowanym a po trzech tygodniach na australijskim wschodnim wybrzezu, trudno nie przyznac ze jest bardzo skomercjalizowane. W ostatni wieczor w backpack’u w Harvey Bay ogralem go jeszcze w szachy i tyle sie widzielismy.
08.08.2005r. – Airly Beach
Dotarcie do Airly Beach nie sprawilo takich trudnosci jak w przypadku podrozy do Harvey Bay ale nie obylo sie bez przygod. Autostop zaczalem w Maryborough przy Bruce Highway i po dwoch godzinach oczekiwania zlapalem pierwszego stopa. Gdy po przejechaniu 300 kilometrow, z planowanych 720, natychmiast zlapalem stopa do Makay – celu mojej podrozy, wydawalo sie ze lepiej byc nie moze. Radosc byla odrobine przedwczesna. Moj drugi kierowca byl muzykiem, dorabiajacym od czasu do czasu przeprowadzajac samochody z Brisbane do Cairns, samochody wczesniej wypozyczone przez turystow. Gawedzilo sie nam calkiem niezle, na tyle niezle ze Ben nie zauwazyl ze zaraz braknie paliwa. Do nastepnej stacji bezynowej nie dojechaslismy pomimo glaskania kierownicy i wypowiadania zaklec w stylu: „Dobry samochod…dobry… Wiemy ze potrawisz dojechac ….!” Nie pomoglo. Stanelismy w buszu i trzeba bylo sie przespacorowac do stacji bezynowej ktora, szczescie w nieszczesciu, byla raptem trzy kilometry dalej. Samochod nie poskapil nam dalszych emocji, bo mimo ze w koncu zatankowalismy, nie chcial, jak to w takich sytuacja czesto bywa, odpalic. W koncu jednak zapalil i podjechalismy na stacje bezynowa aby zatankowac do pelna i wtedy okazalo sie ze glowa Bena jest bardzo wysoko w chmurach bo nie mial pieniedzy. Poratowalem go dziesiecioma dolarami i w koncu wrocilismy na szlak by po godzinie dotrzec do Mackay. Na moje nieszczescie Ben wysadzil mnie za daleko co skonczylo sie godzinnym spacerem w srodku nocy w poszukiwaniu noclegu. Przechodzac przez most nad jakims tam strumykiem pomyslalem ze to nawet zgrabne miejsce by rozbic namiot ale poniewaz wiedzialem ze jutro rano i tak musze dotrzec do centrum, poszedlem dalej. Temat strumial jeszcze wrocic. Na camping dotarlem tak pozno i opuscilem go tak wczesnie ze nie bylo komu zaplacic za nocleg ;-). Mackay byl byl przystankiem w drodze do Airly Beach, przystankiem wybranym nie przypadkowo. Okolo 70 km od miasta znajduje sie Eunglla National Park – jedno z niewielu miejsc w Australii gdzie mozna w naturze zobaczyc Platypusa czy tez jak wola inni „dziobaka”. To wodne zwierze jest podobne do bobra lecz zamiast pyszczka ma kaczy dziob. Nie to jest jednak najbardziej niezwykla cecha tej sympatycznej istoty. Platypus jest ssakiem i karmii mlekim potomstwo ale…. znosi jaja! Ale jaja , co? Zwierze jest tak nietypowe ze czlowiek ktory przywiozl dziobaka jako pierwszy do Europy zostal posadzony o falszerstwo i przyklejenie dzioba. Platypus jest strasznie niesmialy i trudno go zobaczyc. Mike, moj pierwszy kierowca poprzedniego dnia, gdy wyjasnilem mu powod postoju w Mackay, stwierdzil ze byl juz w Eunglla kilka razy by zobaczyc dziobaka i nigdy mu sie to nie udalo. Mnie szczescie dopisalo i po kilku emocjonujacych przebiegach z jednego miejsca rzeczki w inne „upolowalem” go, bezkrwawo oczywiscie. Poza mozliwoscia zobaczenia Platopusa Mackay nie wzbudzilo we mnie wiekszego zainteresowania. Wspomne tylko ze caly okoliczny region zyje z trzciny cukrowej ktorej pola sa poprostu wszedzie. Siedzac w autobsie z Mackay do Airly Beach widzialem trzcine cukrowa przez cala trase. Wyjezdzajac z Mackay przecielismy strumyk nad ktorym chcialem spedzic noc. Kierowca z ktorym wlasnie rozmawialem o krokodylach rzucil od niechcenia – „Dwa miesiace temu w tym stumieniu widziano krokodyla”. Bardzo sie ucieszylem ze nie ja go widzialem i nie przedwczoraj. Po dwoch godzinach podrozy znalazlem sie w miasteczku bedacym miejscowoscia bez porownania mniejsza niz Mackay lecz tetniaca zywiej codziennym zyciem a wszystko za sprawa turystow, oczywisie. Airly Beach jest punktem wypadowym dla wycieczek wokol Whitsunday Islands – archipelagu przeszlo 70 wysp odkrytych przez kapitana Cook’a. Pelno tu agencji turystycznych, bacpack’ow, pensjonatow, hoteli i turystow, oczywiscie. Wlasnie robilem zakupy w w miejscowym supermarkecie gdy zadwonila moja komorka. Camille przyjechala do Airly Beach przed godzina i chciala wieziec czy ja tez juz tu jestem. Milo bylo spotkac bratnia dusze i bardzo sie ucieszylem ze bedziemy na tej samej lajbie. Spedzilismy kilka godzin razem, krecac sie po okolicy i nic specjalnego nie odkrylismy poza… monstrum na srodku chodnika. Pajak byl naprawde spory, nieco mniejszy niz dlon Camille. W bezruchu trwal na srodku deptaka straszac raczej przechodniow jak my niz polujac na muchy. Byl tak nieruchomy ze wydawal sie martwy. Z kijaszkiem w dloni sprwadzilem jego rzywotnosc…. wystrzelil jak z procy i tyle go widzielismy. Mala przygoda z pajakiem urozmaicila oczekiwanie na roozpoczecie rejsu. Na przystani jachtowej czekali juz niektorzy z uczestnikow a inni, jak my, powoli przybywali na miejsce zbiorki. Madrzy ludzie powiadaja ze co sie zdarzy raz, moze sie zdarzyc drugi raz ale co sie zdarzy dwa razy napewno zdarzy sie po raz trzeci. Dlatego bez odrobiny zdziwienia w glosie powiedzialem – „Czesc Max” – zwracajac sie do nadchodzacego Max’a. Nietrudno bylo przewidziec ze Max jak i Johana, Paul, Adam czy Andrew poznani na Fraser Island pojawia sie w Airly Beach, bowiem backpacker’zy poruszaja sie pewnymi utartymi szlakami wyznaczonymi przez… agencje turystyczne. Jednakze, wszyscy mielismy vauchery tzw. „otwarte” to znaczy termin kolejnej imprezy zalezal tylko od nas. Jedni ruszyli dalej, inni zostali w Harvey Bay a moje podroze autostopem zawsze sa nieprzewidywalne co do czasu dotarcia do celu, dlatego mimo wszysko to byla niespodzianka ze spotkalem ich w Airy Beach, oczywiscie z wyjatkiem Max’a. Tym razem nie bylismy w tym samym zespole. Max, Paul i Johana plyneli innym jachtem a Camille i ja zaokretowalismy sie na „Samurai”. Lajba byla calkiem spora, jakies 10 metrow dlugosci, ze 4 metry szerokosci, bez problemu miescila kilkunastu turystow i czterech czlonkow zalogi. Oprocz Camille i mnie, na pokladzie mielismy silna grupe irlandczykow i anglikow, co wrozylo dluga nocna impreze, poza tym byl Verner z Wloch i Hyuana z Korei Pd. Skiper przywital nas krotkim przemowieniem, uruchomil silnik i ruszylismy w strone Whitsunday Island. Zblizal sie zachod slonca a sloneczna pogoda i troche chmur na niebie wrozyly niezle widowisko. Prwdziwe zeglowanie zaczelo sie gdy zagle wciagnieto na maszt a silnik zamilkl. Jak wyrazic te, czasami krotkie , chwile zachwytu i upojenia gdy nic szczegolnego nie dzieje sie wokol a jednak czujemy ze szczescie jest tak blisko nas. Delikatny powiew morskiej bryzy, niezwykly ksztalt chmury na niebie, rozmyty ksztalt slonca na fali, czerwien splatajaca niebo i morze… wszystko to nagle staje sie wazne, i choc trwa tylko chwile, tworzy cos co chce sie zatrzymac na zawsze. Czarujacy nastroj trwal dosc dlugo ale zmogl go Keryon i z reszta irlandczykow. Mimo ze wraz z Camille i Hyunan’a wypilismy przeszlo dwa litry wina, irlandczykow nie przebilismy. Ich impreza przeciagnela sie do rana i trudno mi bylo rozroznic ryk uruchomionego rano silnika od smiechu Keyrona. Co by o irlandczykach nie powiedziec to maja mocne glowy, fantazje, ciesza sie zyciem ze tylko pozazdroscic i jechac na Zielona Wyspe. Keyron mial ubaw cala noc ale wypil na tyle duzo ze Lendsey, instruktor od nurkowania, nie dopuscil go do tej zabawy. Nim jeszcze zacza sie rejs, wszyscy goscie na lajbie podpisali „stos” dokumentow stwierdzajacy, w zarysie ze zgadzaja sie na wszystko i nie beda sie sadzic w sprawie odszkodowan niezaleznie od przyczyny smierci takich jak np. ukaszenie rekina, maszt wbity w glowe czy tez brak tlenu w butli w czasie nurkowania. Niemniej jednak Lendsey byl profesjonalista i traktowal swa robote powaznie wiec wyjasnil nam ze nurkowac nie nalezy jesli wypilo sie pare glepszych na osiem godzin przed nurkowanie. Gwoli scislosci wspomne ze nurkowalismy o czternastej czasu lokalnego a Keyron’a nie dopuscil. (Jak ktos sie jeszcze nie doliczyl do ktorej balowal Keyron to niech sie pofatyguje do najblizszej podstawowki na korepetycje) Nurkowanie z butla to byla dla mnie … pierwszna. Ze „snoorklingiem” czyli nurkowaniem w masce z rurka bylem za pan brat od czasu Zanzibaru w Tanzanii ale to tylko zabawa w porownaniu z prawdziwym „scuba diving”. Nasza lodka zakotwiczyla u brzegu jednej z wysepek archipelagu The Whitsundays Islands. Niebo bylo bezchmurne a slonce swiecilo ale… bylo zimno bo wiatr gwizdal dookola. „Stinger suit” czyli kostium chroniacy przed poparzeniam meduz byl mokry co potegowalo uczucie chlodu. Lindsey pomogl zalozyc akwalung i po krotkim szkoleniu dotyczacym sygnalizacji pod woda, oddychania, usuwania wody z maski i zasad bezpieczenstwa, zanurzylismy sie pod wode. Pierwszedziesiec minut to oswajanie sie z oddychaniem pod woda, utrzymaywanie rytmu oddechu a przede wszystkim .. nie zapominanie o oddychaniu. Lendsey regulowal nasza „mase” wpuszczajac lub tez wypuszczajac powietrze z kamizelki ratunkowej podlaczonej do akwalunga. Majac na sobie kilkunastokilogramowa butle i dodatkowo ciezarki, zdawalo sie ze szybko pojdziemy na dno. Powietrze w kamizelce pozwalalo utrzymywac sie na tej samej glebokosci. By zanurzyc ie glebiej lub tez wyplynac , wystarczylo zwawiej pomachac pletwami. Dookola, jak to na rafie, roilo sie od kolorowych rybek, ukwialow i korali. Tym razem bardziej koncentrowalem sie na tym by miec na oku Lendey’a niz na zyciu rafy ale i tak znowu bylem pod wrazeniem. Nurkowanie nie trwalo dlugo, wszystkiego moze pol godziny ale to i tak wystarczylo aby „zlapac bakcyla”. Przy najblizszej sposobnosci postaram sie uzyskac certyfikat scuba diving.
O ile glowna atrakcja przedpoludnia bylo nurkowania to hitem popoludnia stalo sie Whitesunday Heaven – najwspanialsza plaza jaka w zyciu widzialem. Krotki spacer przez Whitesunday Island, urozmaicony spotkaniem z metrowej dlugosci Iguana, nie zapowiadal takiej atrakcji. Przez geste zarosla tropikalnego lasu prawie nie przenikalo slonce. Gdy w koncu wyszedlem na punkt widokowy, przede mna rozposcierala sie zapierajaca dech w piersiach panorama. Blekit nieba splatal sie z turkusem rozlewisk morskiej wody i biela rozrzuconych lach piasku a wszystko w roznych odcieniach i ksztaltach. Nigdy wczesniej nie widzialem takiej plazy. Jeli raj jest na ziemi to chyba na Whitesunday Heaven 😉 Oposcilismy cudna plaze tuz przed zachodem slonca. Wieczornej imprezy wlasciwie nie bylo, moze z niedostatku alkoholu a moze z nadmiaru wrazen ale za to gwiazdy swiecily na niebie jak zwykle i jak zwykle spadaly od czasu do czasu.
Zeglowanie wsrod wysp arhipelagu Whitesunday Island bylo, niewatpliwie, jedna wiekszych przygod mojego pobytu w Australii. Od przeszlo dziewieciu miesiecy bylem w w kraju kangurow ale wciaz trzymalem sie wybrzeza. Nadchodzil czas by ruszyc w magiczny, spalony sloncem „Outback” – wnetrze Australii.
21.08.2005r. – Darwin
W ciagu miesiaca przejechalem prawie 4000km podrozujac z Adelaidy, poprzez Sydney, Brisbane do Cairns. Moglem sie smiac z moich obaw z poczatku podrozy gdy nie bylem pewien czy autostop w Australii to dobry pomysl. Bylo latwiej niz przypuszczalem, z malymi wyjatkami oczywiscie ale mimo wszystko podrozowalem szybko i sprawnie. Teraz mialo byc inaczej. Wypada wyjasnic ze o ile w Australii, ktorej powierzchnia jest wieksza od Europy, zyje niespelna dwadziescia milionow ludzi, to wiekszosc z nich zamieszkuje „zielone” wybrzeza, szczegolnie wschodnie. Gdy spojzymy na mape Australii to zauwazymy ze w glebi kraju miast i miasteczek jest niewiele, podobnie sprawa ma sie z drogami. Mapa mapa a rzeczywistosc jest jeszcze gorsza niz nam sie wydaje. Najwieksze miasto „Otback’u” – Alice Springs zamieszkuje 25tys. mieszkancow a wiekszosc „miast i miasteczek” na mapie to osady po kilkaset, kilka tysiecy mieszkancow! Czesto nazwa na mapie oznacza jedynie przydrozny zajazd i stacje bezynowa – informacja to bardzo wazna bo nastepna stacja bezynowa moze byc oddalona o kilkaset kilometrow. Wiekszosc drog to trakty bez nawierzchni asfaltowej, przejezdne dla ciezarowek i pojazdow z napedem na cztery kola. Tylko glowne szlaki sa drogami z prawdziwego zdarzenia, z twarda nawierzchnia, zapleczem a i przydrozne osady sa tez liczniejsze. Podrozowanie po „Outback’u” moze byc niebezpieczne. Upal, mozliwosc kolizji z dzikimi zwierzetami na drogach, olbrzymie odleglosci miedzy stacjami benzynowymi czy tez do najblizszego mechanika lub lekarza sprawiaja ze podroz przez „Outback” to cos wiecej niz przemieszczanie sie z miejsca na miejsce.
Po czterech tygodniach spedzonych na szlaku wiedzialem o podrozowaniu w Australii znacznie wiecej niz na poczatku i dlatego pojechalem do Cairns by znalezc alternatywny sposob by dostac sie do serca kraju kangurow – Alice Springs. Wsrod turystow, Cairns jest najbardziej popularnym z miast polnocnego Queensland. Choc samo w sobie nie prezentuje wiele atrakcji , jest baza wypadowa dla wycieczek na Wielka Rafe Koralowa czy tez na polwysep York. Ja przyjechalem tam tylko po to aby znalezc, alternatywny dla autostopu, sposob by dostac sie do Alice Springs. Zamierzalem porzucic autostop bo czas naglil (moja wiza wygasala za dwa tygodnie) a ja nie chcialem utknac gdzies w miejscu bez nazwy na czas niewaidomo jak dlugi, czekajac na jakis samochod. W Cairns moglem liczyc na autobus, samolot ale przede wszystkim na backpacker’sow z wlasnymi samochodami. Partycypowanie w kosztach benzyny w zamian za transport jest najtanszym po autostopie sposobem podrozowania w Australii. Sprawdzilem tablice ogloszen we wszystkich okolicznych hostelach i na moje nieszczescie akurat nikt nie mial wolnego miejsca w samochodzie. Autobus znowu okazal sie drozszy od samolotu ale samolot tez byl za drogi. Co zostalo? Autostop! Coz bylo robic? Czekac nie moglem wiec z dusza na ramieniu wyjechalem autobusem za miasto i zaczalem „machac”. Do Alice Springs bylo 2500km czyli mniej wiecej jak z Zabrza do Paryza. Pokonanie pierwszego odcinka, z Cairns do Townsville pokazalo jak nieprzewidywalny jest autostop. Kilka dni wczesniej przejechalem ten odcinek w drodze z Airly Beach do Cairns. Zajelo mi to caly dzien z pomoca szesciu (!) kierowcow a i tak musialem przejechac autobusem ostatnie 100 km. Tym razem zajelo to 4 godziny jednym samochodem! Po nastepnej godzinie jechalem juz na zachod by okolo szostej popoludniu znalezc sie w Charter Towers – okolo 300 km od wybrzeza. Osiemnasta w zimie to juz wlasciwie ciemno. Zwykle lapie stopa do piatej bo pozniej to juz nie ma sensu – jest za ciemno by ktos mnie zabral, zreszta w nocy podrozuja wlasciwie tylko ciezarowki. No wlasnie! Zdecydowalem sie na autostop do „Outback’u” bo zalozylem sobie ze tym razem bede podrozowac glownie ciezarowkami. One sa jak dalekobierzne autobusy, kierowcy siedza za kierownica nawet i po 12 godzin bez przerwy. To extremalne ale przy australijskich odleglosciach czasami nie da sie inaczej. Poprosilem wiec Steve’a, mojego ostatniego kierowce, by wysadzil mnie na „track stop’ie” czyli zajezdzie z parkingiem dla ciezarowek. Zjadlem pozny obiad w barze i wyszedlem by sie rozejrzec. Staly dwa, olbrzymie i jakby wieksze niz te ktore widywalem na dogach. Tak.. z bliska wydaja sie wieksze 😉 Porozmawialem z kierowca piewszego… nie zgodzil sie. Poszedlem do stojacego troche dalej, drugiego… Twarz wydala mi sie troche znajoma a on jakby wiedzial o co mi chodzi znacznie wczesniej nic wypowiedzialem pierwsze slowo. „Uwierz mi, nie chcesz siedziec na tym siedzeniu…” – stwierdzil zamiast standardowego „Jak sie masz?” Juz wiedzialem skad sie „znamy”. Minal mnie w Townsville a ja tez zapamietalem jego twarz. Ale ja chcialem, bardzo chcialem siedziec na tym drugim siedzeniu obok kierowcy! „No dobra, wsiadaj, zaraz jedziemy” – powiedzial a ja… ja bylem „happy” bo zlapalem na stopa pierwszy w moim zyciu „Road Train” czyli „Pociag Drogowy”! Wielka ciezarowka czy tez jak mowia fachowcy – ciagnik siodlowy – ciagnaca co najmniej dwie a zwykle trzy lub cztery przyczepy to wlasnie „Pociag Drogowy”. Rekordowy PD ciagnal 34 przyczepy ale to ewenement, tak dlugie pociagi nie moga jezdzic po drogach. Ciezarowka Cris’a miala silnik o pojemnosci 12l, i mocy 525KM. Z pomoca 18 biegow mozna bylo rozpedzic caly ten interes do 140 km/h. Zarowno ciezarowki jak i ich kierowcy ciesza sie specjalnymi wzgledami. Na drodze wszystkie inne pojazdy ustepuja miejsca „Pociagom Drogowym” a w przydroznych zajazdach sa oddzielne jadalnie dla ich kierowcow. Siedzac na klekoczacym i nieustannie stukajacym siedzeniu w szoferce Cris’a, czulem sie prawie jak czlonek tej elity. Jechalismy cala noc, z mala przerwa na drzemke, 12 godzin i rano bylem w Mt Isa – juz „tylko” 1000 km od Alice Springs. W gorniczym Mt Isa wlasnie odbywala sie nielada atrakcja – najwieksze w Australii rodeo. Kilka godzin podziwialem zrecznosc Cowboy’ow i ksztalty koni i … Cowgirls 😉 a po przerwie szczescie znow dopisalo i przejechalem nastepne 500km w „Road Train” w towarzystwie Kenny’iego. Juz w ciemnosciach dotarlismy do Three Ways – skrzyzowania Barkly Higway, wiodacej z wybrza na zachod, z Sturt Highway, przecinajacej Australie z poludnia na polnoc. Kenny pojechal do Darwin a ja czekalem na okazje by dostac sie na poludnie do Alice Springs. Ludzilem sie ze szczescie dopisze mi jak poprzednio i zlapie nocnego stopa. Zajazd „Three Ways” zamknieto o 11 a ja wciaz siedzialem przed pograzonym w mroku budynkiem, nasluchujac pomruku nadjezajacej ciezarowki. Mimo ze zajazd byl juz zamkniety kierowcy zwykli robic krotkie postoje by sprawdzic ladunek czy tez poprosu odlac sie. Liczylem na taka wlasnie okazje i mimo ze oczy kleily sie, wciaz czekalem. „Wielka dziura w srodku nicosci…” – powiedzial Piotrek po powrocie z Alice Springs. Mimo ze ja jeszcze nie bylem w Alice to zdanie dzwieczalo mi w uszach. „…W srodku nicosci…” – wolnym krokiem poszedlem w kierunku autostrady i usiadlem na samym srodku. Spojrzalem w lewo… W ciemnosciach znikala nitka drogi prowadzaca do Darwin na polnocy. Spojrzalem w prawo… Gdzies tam na poludniu jest Alice i Adelaida. Spojrzalem w gore… „Mleczna Droga” i ksiezyc omal w pelni smialy sie ze mnie, smialy sie z tych przebytych tysiecy kilometrow. Coz to znaczy 6000km, gdy gwazdy patrza z gory? „… W srodku nicosci…” – wszedzie bylo tak daleko… Skapitulowalem godzine po polnocy. Poszedlem spac na pobliskie pole namiotowe
ale gdzies o czwartej obudzilem sie przemarzniety do szpiku kosci. Noce w „Outback’u” bywaja bardzo zimne, zaskakujaco zimne. Australia zaskakiwala mnie juz kilka razy a i tym razem sie jej udalo. Steve tez mnie zaskoczyl gdy po czterech godzinach od momentu gdy odmowil mi stopa do Alice, nagle zmienil zdanie i postanowil mnie zabrac. Siedzialem w jego szoferce i czulem sie troche niepewnie. Byl troche gburowaty, zwlaszcza na poczatku gdy spytal mnie czy mam pieniadze na jedzenie bo nie zamierza mnie karmic. Wyglad tez mial niezachecajacy – wielki , barczysty i otyly, dluga broda i lysina. No i te jego historie.. Na dzien dobry uraczyl mnie opowiescia o seryjnym mordercy autostopowiczow na wschodzie Australii a po jakims czasie od niechcenia stwierdzil -„A to tutaj wlasnie zamordowano Peter’a Falconi” – wskazujac ja okno. Dopiero kilka dni pozniej z ust De poznalem cala historie Jane i Petera, historie ktora zmienila „Outback”. Jak powiedziala De, opowiadajac o napasci na dwojke turystow, dla mieszkancow „Outback’u”, po tej historii, jakby skonczyl sie wiek naiwnosci. Opowiesci Steva byly przejawem jego czrnego humoru a ja przekonalem sie do niego po kilku godzinach rozmow, dyskusji i opowiesci. Na pozegnanie dostalem mocny uscisk dloni, wizytowke z zacheta do odwiedzin i wyznanie….. ze jestem niezwykle podobny do jego niedawno zmarlego brata. Steve wysadzil mnie nie w „srodku nicosci” ale w srodku Alice Springs. 2500km pokonalem autostopem w trzy dni! Regula iz im bardziej martwie sie o autostop tym latwiej i szybciej podrozuje potwierdzila sie po dwuch dniach. Nie trafil sie „lift” do Uluru a autobus byl za drogi – ruszylem wiec na autostop i po dwudziestu minutach siedzialem w malym Hunday Getz obok Gert’a z Holandii, podrozujacego dokladnie w tym samym kierunku co ja. Spedzilismy z Gertem trzy dni zwiedzajac slynna Ayers Rock a takze The Olgas i King’s Canyon. Wielka czerwona skala zrobila na mnie …wielkie wrazenie. Czasami gdy odwiedza sie miejsce lub budowle tak slynna jak Ayers Rock oczekiwania przerastaja rzeczywistosc i jestesmy rozczarowani i zawiedzeni. Nie tym razem. Ayers Rock jest imponujaca szczegolnie o zachodzie i wschodzie slonca. The Olgas – formacje skalne nie tak slawne jak Ayers Rock ale rownie ciekawe. Czterogodzinny spacer dookola King’s Canyon i warto bylo! To najwiekszy z kanionow jakie do tej pory widzialem i nie dziwie sie ze niektorzy twierdza ze to atrakcja wieksza niz Ayers Rock. Mialem duzo szczescia ze spotkalem Gert’a. Nie tylko zapewnil mi trasport ale i dobre towarzystwo. Szkoda ze jechal do Adelaidy a nie do Darwin. Z drugiej strony, autostop do Darwin byl z przygodami – zepsul sie samochod Jorg’a z ktorym podrozowalem z Three Ways do Mataranka. Gdy wezwanny mechanik przybyl na miejsce – samochod oczywiscie odpalil. Niestety, mimo ze mechanik palcem nie kiwnal, zainkasowal 190AUD za fatyge! Specjalisci od kiwania palcek a raczej kijem podrzucili mnie z Kathrine do Darwin. „Wesoly autobus” z czlonkami Darwin Golf Club byl pierwszym autobusem zlapanym na stopa w Australii a to ile wypilem w nim piwa to juz ewenement na skale calego autostopu w moim zyciu 😉 I tak zakonczyla sie moja autostopowa eskapada w Australii – 6 tygodni w podrozy i okolo 8000km. Jeszcze tylko Kakadu National Park i …zegnaj Australio!
Dili – 27.08.2005r.
Samolot z Darwin do Dili lecial raptem poltorej godziny ale Australie i Timor Wschodni dzieli znacznie wiecej niz dystans pokonany przez maszyne. Dwa z trzech drewnianych stopni, schodow prowadzacych do biura gdzie moglem zaplacic za pierwsza wize w moim nowym paszporcie, byly zalamane. Te dwa stopnie byly wiecej niz sugestia tego czego moglem sie spodziewac we Wchodnim Timorze. Najmlodszy niepodlegly kraj na Ziemi jest jednym z najubozszych lecz mylilby sie ten kto zaklada ze to tani kraj. Ja przekonalem sie o tym juz na poczatk pobytu. O ile trzydziesci piec amerykanskich dolarow za trzydziestodniowa wize nie jest niczym niezwyklym o tyle podatek od wwozonych towarow – zaskoczyl mnie niemilo. W deklaracli celnej znalazlem zapytanie czy posiadam cokolwiek o wartosci powyzej trzystu dolarow. Wpisalem moj nowy aparat fotograficzny poniewaz juz zdazalo mi sie sie ze niezadeklarowany przy wjezdzie towar byl powodem do nalozenia oplaty przy wyjezdzie. Tym razem zostalem obciazony juz na samym
poczatku co jeszcze mi sie w zyciu nie zdazylo. Bezsensowna strata 57USD na samym poczatku pobytu nie nastrajala optymistycznie. Jedynym pocieszeniem bylo to ze, cala sprawa nie sluzyla wzbogaceniu kieszeni celnikow. Dostalem plik dokumentow potwierdzajacych zasilenie budzetu Timoru Wschodniego a nastepne 5USD zaoszczedzilem na taksowce z lotniska. Uprzejmi celnicy, w liczbie trzechj wliczajac szefa, spedzili prawie dwie godziny wozac mnie po Dili w poszukiwaniu jakiegos taniego noclegu dla mnie. O ile srednia cena mojego zakwaterowania w Australii wynosila 20 AUD to powinienem sie cieszyc ze w Dili znalazlem nocleg za 8 USD (1AUD =0.75USD), tyle ze Timor Wschodni do 2001 roku byl czescia Indonezji a w Indonezji nocleg za 2-3 USD jest powszechny. Dlaczego wiec Timor Wschodni jest taki „drogi”? Oficjalna waluta kraju jest amerykanski dolar a liczna grupa pracownikow zatrudnionych przez ONZ, wspierajaca mlody rzad Timoru Wschodniego, ma wysokie dzienne diety do wydania. Te dwa powody
czynia Timor Wschodni niezbyt atrakcyjnym krajem dla „podroznikow za dwa grosze”. Kraj jest zrujnowany wojna o niepodleglosc, wieksza czesc polaci kraju nie ma elektrycznosci, drogi na poludniowym wybrzezu sa nieprzejezdne ale piwo jest drozsze niz Polsce podobnie jak i chleb. Nie zamierzalem zabawic dlugo w tym kraju bo o ile jestem sklonny podrozowac w spartanskich warunkach to nie widze powodu zeby za to placic az tak wiele zwlaszcza ze Timor Wschodni nie rozni sie tak bardzo od Indonezji. Chcialem wiec jak najszybciej uzyskac indonezyjska wize i ruszyc dalej. Przylecialem w sobote rano – weekend spedzilem na zwiedzaniu. Wynajetym motocyklem ruszylem na wschod, wzdluz wybrzeza. Timor jest gorzysta kraina otoczona lazurowym morzem wiec widoki z gorskich zboczy, po ktorych wila sie waska droga, byly przepiekne. Raz po raz przystawalem aby sie napatrzec czy tez zrobic zdjecie. Plaze Timor ma przecudne i wlasciwie puste. Byla niedziela i znalazlem kilkoro plazowiczow, miedzy innymi
wlocha ktory milo wspominal pobyt w Polsce. Skusilem sie na rajd po dzikiej plazy wzudzajac ubaw miejscowych rybakow i wszystko byloby pieknie tylko ze braklo mi benzyny. Zdziwilem sie setnie poniewaz bak mialem pelny przy wyjezdzie a wlasciciel wehikulu zapewnial ze spokojnie przejade co najmniej sto czterdziesci kilometrow a ja nie przejechalem tylu, to pewne. Ktos sie jednak pomylil w kalkulacjach bo musialem pchac motocykl w poszukiwaniu paliwa. Suma sumarum impreza byla udana i chcialem wybrac sie na nastepna ale uzyskanie indonezyjskiej wizy, co wydawalo sie formalnoscia, okazalo sie duzo bardziej absorbujace niz zakladalem. Gdy indonezyjski urzednik oswiadczyl mi ze dostane wize po siedmiu dniach roboczych – otworzylem usta ze zdziwienia. Ja chcialem ja dostac nastepnego dnia a tu taka niespodzianka. Zakladalem dalszy pobyt w Timorze Wschodnim ale nie nastepne dziewiec dni! Moje pierwsze w zyciu, oficjalne pismo w jezyku angielskim a skierowane do konsulatu Indonezji, odnioslo skutek.Chociaz, moze bardziej niz wywod o pilnej potrzebie uzyskania wizy, skutek odniosly codzienne wizyty w konsulacie. Niemniej, po trzech dniach zobaczylem ja moim nowym paszporcie i moglem ruszyc na zachod – do Indonezji.
Moni – 02.09.2005r.
Kupang – stolica indonezyjskiego Timoru Zachodniego jak i prowincji Nusa Tengara byl tylko przystankiem w oczekiwaniu na statek do Ende na wyspie Flores. Poprzez Ende, zmierzalem do Moni, malej wioski w gorach, punktu wypadowego na wulkan Kalimutu – najwieksza atrakcje wyspy. Wulkany sa powszechne w Indonezji ale aby stac sie atrakcja trystyczna trzeba czegos wiecej niz byc wulkanem. Kalimutu nie jest aktywny ani szczegolnie wysoki, jedynie 1600m.n.p.m. a jednak sporo turystow odwiedza to miejsce. Przyjechalem i ja i nie pozalowalem. Zblizala sie trzecia w nocy gdy zaczalem marsz w kierunku krateru. Droga nie byla trudna bo w koncu wiekszosc turystow dojezdza w poblize krawedzi krateru samochodami a tylko niektorzy decyduja sie na zejscie pieszo do wioski. Jeszcze raz „Harpagan” okazal sie punktem odniesienia i trzynascie kilometrow podejscia nie byly problemem. Szedlem kreta droga wpatrzony raczej w Mleczna Droge i spadajace gwiazdy niz w to co dookola mnie. Gwiazdy swiecily jasno i wyraznie jak w Australii ale nie moglem juz znalezc Krzyza Poludnia. Pewnie byl tam gdzies nad samym horyzontem ale zaslanialy go gory i korony drzew. Szedlem i szedlem zapatrzony w niebo, jedynie od czasu do czasu niepokojony niespodziewanym szelestem z przydroznych zarosli. Co za zwierz wzbudzal niepokoj trudno dociec bo snop swiatla latarki nigdy niczego nie znalazl … z jednym wyjatkiem. Bylm juz raczej blizej krateru niz Moni gdy wychodzac z za zakretu sploszylem jakiegos wiekszego zwierza ktory co predzej zbiegl z drogi w przydrozne krzaki. Niepewnie zblizlem sie krok po kroku do miejsca gdzie zniknal i skierowalem tam latarke. Nie liczac ze cokolwiek dostrzege, ze zdziwieniem zobaczylem wystajacy z zarosli leb i slepia wpatrzone we mnie. Spojrzalem i ja na niego i pomyslalem ze jest jest przestraszony. On pewnie pomyslal to samo o mnie. I tak patrzylismy na siebie przez chwile… ja i osiol. Dochodzila piata gdy minal mnie pierwszy samochod z turystami zmierzajacymi na wschod slonca. Po pol godzinie zrobilo sie jasniej i … glosniej bo dotarlem do parkingu gdzie kierowcy-tubylcy sluchali miejscowe disco-polo i popijali kawe. Pomiedzy koronami drzew widzialem juz czerwona lune na wschodzie. Jeszcze tylko pietnascie minut marszu i bylem na krawedzi krateru. Bylo juz wystarczajaco jasno by zobaczyc to co czyni Kalimutu niezwyklym wulkanem. Krater kryje trzy jeziora i mimo ze sa one tak blisko siebie, pierwsze ma kolor czarny, drugie turkusowo-zielony a trzecie brazowy. Przyczyna sa rozne sklady chemiczne „wody” wypelniajacej jeziora. Slonce wspinalo sie powoli po niebosklonie, krok po kroku odslaniajac krater z mroku i mgiel a jeziora mienily sie odcieniami barw. Widowisko trwalo prawie az do osmej leczw koncu nadszedl czas by wracac.
Labuan Bajo – 08.09.2005r.
Czasami dostaje komentarze do moich listow i czesto mozna je podsumowac stwierdzeniem – „Jacek to ma klawe zycie” ;-), jednakze, piekne widoki i mile chwile przeplatane sa podrozami jak ta z Moni do Labuan Bajo a trzy noce w hotelu „Mutiara” naleza do tych „niezapomnianych inaczej”. Czterysta kilkadziesiat kilometrow pomiedzy Moni i Labuan Bajo to szesnascie godzin w rozklekotanym autobusie wlekacym sie z predkoscia czterdziestu-picdziesieciu kilometrow na godzine po waskiej, wyboistej i kretej niczym splatany makaron, drodze. To takze kilkanascie godzin lokalnego Disco Polo atakujacego mozg z glosnika nad glowa (to fascynujace ze glosnik zawsze jest nad glowa!) I w koncu, gdy w srodku nocy koszmarna podroz skonczyla sie, a ja nie mialem juz sily szukac przyzwoitego hotelu, trafil mi sie nocleg z pchlami oraz szczurami i w lozku skrzypiacym tak, ze mialem wrazenie trzesienia ziemi. Nastepnego ranka moglem poszukac innego noclegu ale wazniejsze bylo znalezienie transportu na wyspe Rinca, lezaca kilkanascie kilometrow od Labuan Bajo. Rinca i Komodo to wyspy zamieszkane przez slynne Komodo Dragons – wielkie, czasami nawet trzymetrowej dlugosci, jaszczury. Znalezienie lodzi to nie bylo problemem, jednak trudniejszym okazalo sie znalezienie innych turystow gotowych dzielic koszty jej wynajecia. Labuan Bajo jest malym, zakurzonyn i niebywale zasmieconym portowym miasteczkiem i poza wycieczkami na Komodo i Rinca oraz nurkowaniem na rafie, nie ma nic wiecej do zaooferowania. Liczba turystow wzrasta okresowo wraz z ladowanie samolotu na pobliskim lotnisku. Robi sie ruch w interesie a po dwoch, trzech dniach wszystko wraca do normy. Gdy ja przyjechalem, to mialem wrazenie ze jestem jedynym turysta w miasteczku. Dopiero nastepnego dnia dopisalo mi szczescie i trafilem na holendrow – Sar’e i Tom’a, poznanych wczesniej w Moni i poplynelismy razem na Rinca. Wycieczki w poszukiwaniu niezwyklych zwierzat to zawsze troche loteria. Nigdy nie zapomne trzydniowej wedrowki w malezyjskiej dungli Tanara Negara. Zarowno moj przewodnik Lonely Planet jak i lokalne agencje turystyczne zapowiadaly spotkania z wieloma dzikimi zwierzetami a nawet tygrysami. Skonczylo sie na jednym malym, zielonym wezu i tysiacu pijawek. Gdy lodz zblizala sie do przystani na Rinca, nie bylem wiec pewien czy zobacze Smoki z Komodo. Zwykle to jest tak, ze im wiecej sie martwisz tym wiecej masz problemow, jednak nie tym razem. Nie moglismy zejsc z przystani na staly lad bo przejscie tarasowaly dwa (!) prawie dwumetrowe jaszczury! Dopiero po chwili sternik naszej lodzi, z pomoca dlugiego kija, zabezpieczyl przejscie i moglismy pojsc do biura Parku narodowego Komodo by zaplacic za wstep, przewodnika. Piesza wycieczka trwala prawie trzy godziny i krotko mowiac – warto bylo. Widzielismy jeszcze co najmniej piec dragonow a przewodnik opowiedzial o ich zyciu i zwyczajach. Te ogromne, wazace nawet 100kg jaszczury sa miesozerne. Wczesnym rankiem i popoludniu gdy slonce nie prazy tak bardzo, poluja na jelenie, dzikie swinie i wodne bawoly a maja niesamowity apetyt. Trzy jaszczury potrafia porec calego, wielkiego bawola w pol godziny. Przy swej posturze i masie sa niezwykle szybkie – potrafia biegac z predkoscia 19km/h a mlode osobniki nawet szybciej. Ludzie nie bywaja czesto w ich jadlospisie ale jednak … Kilka lat temu dwoje dzieci z wioski Rinca stracilo zycie podobnie jak jeden szwjcarski turysta. Przewodnik okazal sie bardzo przydatny nie tylko ze wzgledu na udzielone informacje. Szedl jako pierwszy, w naszym malym pochodzie, a ja za nim. W pewnej chwili pokazal mi jaszczura w odleglosci niespelna poltora metra ode mnie! Pewnie gdybym ja szedl pierwszy to nadepnal bym dragonowi na ogon 😉 Widzilelismy nie tylko drapiezcow ale i ich potencjalne ofiary – jelenia i bawoly wodne i koniec koncow cali, zdrowi, zadowoleni i „nieskonsumowani” wrocilismy do Labuan Bajo. Nastepnego ranka wsiadlem na statek do Lembar na wyspie Lombok a gdy z niego wysiadlem, po dwudziestu czterech godzinach podrozy, pomylalem ze jestem w innym kraju ale to juz nastepna historia. Pozdrawiam. Jacek
Rantepao – 20.09.2005r.
Denis, holender poznany w Moni, byl nie tak dawno w Polsce i chwalil sobie ten pobyt. Nie widzial wiele bo wlasciwie tylko Krakow ale mimo wszystko podobal mu sie nasz kraj. Namawialem go by raz jeszcze przyjechal do Polski, barwnie opisujac czas swiat Bozego Narodzenia, Wielkanocnych czy tez Wszystkich Swietych bo mysle ze swieta religijne w Polsce moga byc szczegolna atrakcja dla turystow. Turysci ciagna do tego co niezwykle i tajemnicze a Tana Toraja w poludniowym Sulawesi – znane z unikalnych ceremoni pogrzebowych, jestem tego dobrym przykladem.
Po kilkudniowych wakacjach i totalnej labie na koralowej wyspie Gili Trawangan, wsiadlem do autobusu do Surabaya by po 24 godzinach przesiasc sie na statek do Makasar i dalej, ponownie autobusem, dotrzec do Rantepao – w samym centrum Tana Toraja. Cala podroz trwala trzy dni i trzy noce wiec gdy o 5 rano wysiadlem z autobusu – musialem niezle sierdziec. Mialem nadzieje ze cala ta zabawa jest warta swieczki ale gwarancji nie bylo. „Sezon” na pogrzeby w Tana Toraja to lipiec, sierpien i wrzesien ale czy ja akurat trafie na jakas ceremonie – trudno bylo powiedziec. Moja wiza uplywa z koncem wrzesnia i to powodowalo ze nie moglem przegapic nastepnego statku na Kalimatan. Innymi slowy – moglem zostac w Tana Toraja tylko dwa dni. Za rada Mauro, znajomego wlocha, staralem sie wypytac tubylcow czy w jakiejs pobliskiej wiosce odbywa sie ceremonia pogrzebowa. Informacje byly sprzeczne lub tez informujacy chcial byc moim przewodnikiem za stosowna oplata , oczywiscie. W koncu wpadlem na genialny pomsl i poszedlem zapytac policjantow! Wladza powinna wiedziec co sie dzieje w okolicy. Policjanci byli konkretni i rzeczowi – powiedzieli gdzie jechac, jak jechac i za ile wiec po niespelna pol godzinie bylem w Tondon Langi – malej wiosce w poblizu Rantepao.
Przy samej dordze, pod skalnym urwiskiem, na terenie ogrodzonym wysokim plotem stal maly, murowany domek bez okien a jedynie z drzwiami. Przed domkiem ustawiono drewniana konstrukcje, ni to klatke, ni to rusztowanie a na nim trumne o ksztalcie zblizonym do walca, obita czerwonym materialem. Wokol domku i trumny zgromadzilo sie kilkadziesiat osob siedzacych w kucki i w milczeniu sluchajacych przemowienia starszego dystyngowanego pana. Przy plocie po zewnetrznej stronie kilka starszych kobiet przcpnelo przy malych straganach z napojami i papierosami. Z przewodnika wiedzialem ze ceremonie pogrzebowe sa otwarte i mozna w nich uczestniczyc nie bedac czlonkiem rodziny ale co innego ksiazka a co innego zycie. Jakos nie widzielm siebie wkraczajacego w tlum zalobnikow z aparatem fotograficznym w dloni. Z braku pomyslu na dalszy rozwoj wypadkow, przysiadlem sie do sprzedajacych kobiet i kupilem wode. Czasami gdy nie wiadomo co robic lepiej nic nie robic, co zwykle przynosi dobry skutek bo po jakims czasie sytuacja sie zmienia i juz wiadomo co robic. I tym razem regula sie potwierdzila bo z drugiej strony plotu pojawil sie mezczyzna w srednim wieku w balych spodniach oraz czarnej koszuli. Dosc dobra angielszczyzna przedstawil sie jako David – bratanek zmarlego i zapytal mnie czy chcialbym wziasc udzial w ceremoni. No ba! Czy ja chcialem czegos wiecej?! David poradzil mi abym kupil dwie paczki papierosow i przyszedl do niego. Tak tez zrobilem i po chwili, z duza doza niesmialosci, przylaczlem sie do Davida. Jedna paczka papierosow powedrowala do jego kieszeni a druga podarowalem starszemu panu, siedzacemu nieopodal, bedacego, jak zrozumialem, glowa rodziny. Po tym „wkupieni sie” lecz chyba bardziej po wielu usmiechach jakimi obdarzyli mnie zalobnicy, poczylem sie znacznie razniej i pewniej. Wiedzialem juz co nieco o ceremoniach pogrzebowych w Tana Toraja wiec jedno z pierwszych pytan do David’a brzmialo:
-Ktory to dzien pogrzebu?
-Piaty, ostatni – odparl David a ja poczulem sie odrobine zawiedziony.
-Czyli dzis wujek zostanie zlozony do grobu? Tak? – David skinieniem glowy potwierdzil moje przypuszczenia.
Bylem zawiedziony bo liczylem ze trafie na dzien zwiazany z… bawolami.
Bawol jest zwierzeciem szczegolnym w Tana Toraja, tak ze wzgledow ekonomicznych jak i zwiaznych z lokalna mitologia. To symbol bogactwa, sily i statusu spolecznego. Symbolika bawola przejawia sie w architekturze. Dachy tradycyjnych domow – „tongkonan” – maja ksztalt bawolich rogow, ostro wygietych w gore od frontu i od tylu domostwa, zawsze w kierunku polnoc-poludnie. Sciany sa rzezbione w motywy zwiazane z bawolami a nad glownym wejsciem czesto wisi bawola glowa. O ile w architekturze bawol pojawia sie jako symbol o tyle na ceremonii pogrzebowej zwierze wystepuje „osobiscie” jako ofiara i potrawa jednoczesnie. Poczatek kilkudniowej ceremoni to szlachtowanie bawolow. Im wiekszym prestizem cieszyl sie zmarly tym wieksza liczba zwierzat ofiarnych zostaje ubita. Kilkadziesiat ubitych bawolow to norma a dziewiecdziesiat czy sto to tez nic niezwyklego. Ofiara z albinosa – bialego bawola jest szczegolna i przynalezna osobom o najwiekszym prestizu i zamoznosci. Bawol pada wiec gesto a krew leje sie szerokim strumieniem z poderznietych gardel. Wszystko to mozna zobaczyc o ile trafi sie na odpowiedni dzien ceremonii. Bawol jest zwierzeciem drogim, kosztuje kilkanascie milionow indonezyjskich rupii czyli przeszlo tysiac amerykanskich dolarow. W kraju w ktorym tani posilek w restauracji kosztuje troche powyzej jednego dolara kilkanascie bawolow to straszny majatek. I tu dochodzimy do „sezonowosci” ceremoni pogrzebowych w Tona Toraja.
– To kiedy wlasciwie umarl twoj wujek? – spytalem David’a a w miedzyczasie wpakowalem sobie do ust kawalek gotowanego bawola i zapilem „tuak” – winem z lisci drzewa palmowego.
– Dwa lata temu – odparl wskazujac wielki dymiacy kociol z ktorego wczesniej dostalem porcje. Teraz David sugerowal dokladke ale ja nie to mialem w glowie. „Ale co z zapachem!?” – cisnelo mi sie na koniec jezyka lecz on jakby spodziewajac sie tego pytania dodal:
– Caly ten czas wujek byl w formalinie w specjalnym pokoju w „tongkonan”.
Po smierci odbyla sie skromna ceremonaia a pozniej wujek czekal dwa lata az rodzina nazbiera pieniadze na jego pogrzeb ale w koncu sie doczekal. Jak widac polskie „zastaw sie a postaw sie” ma jakis odpowiednik w Indonezji. W miedzyczasie zalobnicy posilili sie i mozna bylo przystapic do kolejego etapu ceremoni.
Przed malym domkiem, jak latwo sie domyslic – grobem, pojawil sie kaplan i jego pomocnik z kadzidlem. Odmowiono modlitwe a nastepnie trumna zostala zdjeta z „rusztowania” i przeniesiona w poblize wejscia do grobu. W Tana Toraja miejsca pochowku bywaja nietypowe gdy porownac je z nasza, polska tradycja. O ile grob wujka David’a przywodzi na mysl polski „grob rodzinny” – niewielka kaplice cmentarna to pochowek w jaskini czy tez w komorze wydrazonej w skalnym klifie to miejsca niespotykane w Polsce. Jeszcze tego samego dnia po poludniu wybralem sie do Lomo – jednej z wiosek w Toraja by zobaczyc groby na skalnych klifach. Jakby niedosc bylo niezwyklosci co do miejsca pochowku, na skalnych balkonach umieszczane sa „tau tau” – drewniane lalki – podobizny zmarlych. Przyczyna umieszczania zwlok w tak niedostepnych miejscach jak klify i jaskinie jest dosc prozaiczna. Zmarli w Tona Toraja zwykli isc do grobow dosc bogato wyekwipowani co prowadzilo do grabiezy. Chcialem zapytac David’a dlaczego wujek chowany jest w „kaplicy” a nie w skalnym klifie ale moment wydawal sie nieodpowiedni. Zaplakana wdowa po zmarlym i najblizsza rodzina zegnaly go modlitwa i placzem a mezczyzni szykowali sie do wniesienia trumny do grobu. W koncu, w cizbie i zgielku cialo zmarlego zostalo wprowadzone do grobu. Ceremonia zakonczyla sie a zalobnicy zaczeli rozchodzic sie do domow.
Ceremonie pogrzebowe w Tana Toraja sa glowna atrakcja turystyczna wyspy Sulawesi. Co rok tysiace turystow przybywa aby je zobaczyc i zwiedzic region. Wracajac na nasze, polskie podworko, pewnie znajda sie tacy ktorym niemila jest mysl o Wszystkich Swietych jako atrakcji turystycznej ale czy turystyka nie jest najlepszym sposobem na prezentacje religii, tradycji i kultury? Poznanie i zrozumienie jest podstawa szacunku i tolerancji tak potrzebnej w dzisiejszych czasach, szczegolnie w kwestii religii. Mieszkancy Tondon Langi, modlac sie, tak samo wykonuja znak krzyza i sa katolikami. Dowiedzialem sie o tym odwiedzajac Tana Toraja jako turysta.
Sandakan – 26.09.2005r.
Jeszcze nie zdazylismy opuscic obozu a juz jest ciekawie. Trzy dzikie swinie ulozyly sie do noclegu pod jednym z domkow na palach Uncle Tan’s Wildlife Camp. My wlasnie idziemy na nocna wedrowke do dzungli by podpatrywac dzika zwierzyne a tu dzika zwierzyna przyszla do nas w gosci. Lecz kto tu jest gosciem, tak naprawde? Oboz to kilka drewnianych chat z miejscami do spania, latryny, kuchnia oraz cos na ksztalt swietlicy i …. to wszystko. Obozowisko jest na odludziu. By dotrzec do najblizszej osady przeba godzine plynac lodzia w gore Kinabatangan – najdluzszej rzeki Sabah, wschodniej prowincji malezyjskiego Borneo. Jadac z Sandakan do Uncle Tan’s Wildlife Camp mialem nadzieje ze nie powtorzy sie historia z przed roku gdy w Taman Negara National Park – najstarszej dzungli swiata, jedynym dzikim zwierzeciem jakie widzialem byl maly zielony waz (nie licze nieznanej liczby pijawek). Szczesliwie, moje obawy byly plonne. Juz sama podroz do obozu obfitowala w „bliskie spotkania trzeciego stopnia” z malpami, krokodylem i roznorakim ptactwem, jednak niespodzianka czekala w obozie. Tuz po zakwterowaniu przespacerowlem sie nad pobliski staw. Stalem zwrocony do wody, wsluchujac sie kwiczenie dzikich swin ktore minalem po prawej stronie. Katem oka zauwazylem ze z tylu, z lewej strony w wysokiej trawie, przystanelo stadko pieciu warchlakow i przyglada mi sie z uwaga. Gdy tak sobie stalem zastanawiajac sie czy warchlaki zdecyduja sie podejsc blizej, nagle cos z pluskiem wpakowalo sie do wody niedalej jak piec metrow obok mnie. „Krokodyl czy jaszczur?” – pomyslalem. „Jaszczur” – sam sobie odpowiedzialem na pytanie widzac glowe wystajaca z wody. „Chcialem dzikiej przyrody to ja mam” – dodalem w myslach i niepewnym krokiem wrocilem do obozu. Wtedy byl dzien i nie czulem sie zbyt pewnie oddalajac od obozu a teraz byla noc i dzungla jakby obudzila sie ze snu. W nocy dzungli nie widac; w nocy dzungle slychac. Jazgoty, swisty, rechotania, huknia, brzeczenia – odglosy wszelkiej masci i rodzaju. Jedne wydaja sie znajome inne zupelnie obce. Dzungla straszy i ma czym straszyc ale ciekawosc jest silniejsza wiec idziemy: Mariane i Robert z USA, Lothar z Austrii, Margie i Edwin z Holandii, ja i nasz przewodnik Jake. Krok za krokiem zaglebiamy sie w ciemnosc i w …bloto. Niedawno skonczyla sie ulewa i tropikalny las jest mokry – buty grzezna w wodnych rozlewiskach a a za kolnierze kapie woda. Jake uprzedzil nas ze szanse na spotkanie jakiegos kakretnego zwierza mamy male ale spacer noca w dzungli jest atrakcja sama w sobie. Orangutany widzielismy rano, podobnie jak i malpy dlugonose. Kilkumetrowego krokodyla nie zdarzylem sfotografowac – blyskawiacznie skryl sie w wodzie. Teraz gwiazdami sesji zdjeciowej sa zaby. Jake zatrzymal nasz pochod przy jednym z drzew. Bez jego pomocy nie wypatrzylbym malej dziupli a w niej ukrytej zabki. Pewnie jest strasznie poirytowana – kto by nie byl na jej miejscu? Siedzi sobie taka zabka w dziupli, kumpa od czasu do czasu a tu przychodza turysci i po kolei probuja wsadzic jakas rure do srodka. Moze zabka wie ze te rury to obiektywy aparatu a moze nie wie ale chyba nie znajduje zrozumienia dla tych kilkunastu blyskow prosto w oczy. A moze ona to lubi? Inne zaby nie wydaja sie byc poirytowane. Nie uciekaja, nie odskakuja lecz stercza na galeziach jakby pozowaly. Pozostale gwiazdy wieczoru to pajaki i co wieksze insekty. Sczegolnie jedno wielonozne stworzenie… Jake prosi aby nie swiecic latarkami do gory lecz tylko w dol , pod nogi. To co chce nam pokazac ma bardzo wrazliwe oczy i nie lubi swiatla. Idziemy minute lub dwie … Jake upewnia sie czy wszyscy sa, prosi o uwage i kieruje snop swiatla na pien drzewa przy ktorym stoi. Wielka jak moja dlon, wlochata tarantula umyka do dziupli. Jake mowi ze mielismy szczescie. Mimo ze pajak zamieszkuje drzewo „na stale” nie zawsze mozna go zobaczyc. Ostatnio gdy prowadzil tu grupe turystow, tarantuli nie bylo. Dzungla to nie zoo – nie ma gwarancji ze cokolwiek sie zobaczy. Nocny spacer dostarczyl wrazen i emocji wiec zadowoleni wrocilismy do obozu. Wbrew pozorom to nie byl ostatni spacer tej nocy, przynajmniej dla mnie. Presja na pecherz o drugiej w nocy byla silniejsza niz lek przed tym co czai sie w mroku wiec poszedlem do latryny z latarka w dloni i dusza na ramieniu.
Mt Kinabalu National Park – 28.09.2005r.
„Jak jest gora, to trzeba na nia wejsc” – tak swego czasu skwitowala moje rozterki przed wspinaczka na Kilimanjaro, moja ex-dziewczyna i teraz, gdy mialem sie zdecydowac czy ide na Mt Kinabalu czy nie, to zdanie dzwieczalo mi w uszach. Gora nie jest tak wysoka jak najwyzszy szczyt Afryki ale jest najwyzsza pomiedzy Himalajami a Mt Puncak Jaya na Papui. 4101m.n.p.m. to wystarczajaco duzo by spodziewac sie zimna i choroby wysokosciowej. Ale co tam… „Jak jest gora to…..” Poszedlem. Dobralismy sie w grupe by dzielic towarzystwo i koszty obowiazkowego przewodnika – Dan i Warren z Anglii oraz Fabi z Niemiec i ja. Mielismy szczescie do pogody bo nie padalo, co ostatnio bylo norma a i upal nie byl bardzo dokuczliwy. Standardowe wejscie na Mt Kinabalu zajmuje dwa dni. Pierwszego dochodzi sie do Laban Rata – obozu z miejscami noclegowymi. Wejscie na szczyt rozpoczyna sie okolo trzeciej nad ranem tak by zdazyc na wschod slonca okolo szostej rano. Przy dobrej widocznosci, ze szczytu mozna zobaczyc prawie cale Borneo. Wystartowalismy okolo osmej rano by po czterech godzinach dotrzec do Laban Rata. To nie byl jakis tytaniczny wysilek ale leniwy tryb zycia w Australii i wynikajacy z tego brak kondycji, wyszedl mi bokiem. Chyba w filmie „Lata dwudzieste, lata trzydzieste..” Irena Kwiatkowska spiewa: „Schody, schody, schody…..” – Gdy ogladalem film to nie wiedzialem ze spiewa o Mt Kinabalu 😉 99% trasy to podejscie w gore po naturalnych lub wykonanych schodach. Szlo sie ciezko, szczegolnie po tych cholernych schodach ale zdazylem na wschod slonca – owszem, piekny ale nie tak piekny jak zachod slonca widziany z Laban Rata. Zejscie do siedziby Parku Narodowego zajelo pol dnia i gdy tam dotarlem myslalem tylko jak tu sie przemiescic do Poring Hot Springs – kurortu bedacego czescia Mt Kinabalu National Park a oferujacego zmeczonym turystom kapiel w naturalnych goracych zrodlach. Poznym popoludniem, z pewnymi przygoodami, dotarlem do wczesniej zarezerwowanego hostelu i moglem pojsc do zrodel. Uprzejmy straznik wskazal mi droge i wolno stawiajac kroki ruszylem we wskazanym kierunku. Nogi bolaly mnie coraz bardziej – widomy znak ze zakwas miesni postepowal lecz ja cieszylem sie na mysl o goracej kapieli. Moj wzrok padl na cos co zepsulo mi nastroj. Przystanalem i spojrzalem na owo „cos” marszczc brwi. Zaklalem szpetnie tym najpopularniejszym, wsrod obcokrajowcow, polskim slowem dodajac: „Znowu schody!”
Singapur – 11.10.2005r.
To juz koniec mojej podrozy. Dochodzila polnoc gdy Boening 747 linii lotniczych British Airways oderwal sie od plyty lotniska Changi kierujac sie do Londynu. Po pietnastu misiacach wracalem do Polski starszy o rok ale jakby mlodszy duchem. Podroz z Polski do Australii i z powrotem byla wielka, niezapomniana przygoda i ani przez moment nie zalowalem podjetej decyzji by zostawic za soba moje dotychczasowe zycie i ruszyc w poszukiwaniu „wlasnej legendy”. Swiat jakby sie zmniejszyl a zycie stalo latwiejsze.
Jacek Strojny, wrzesien 2005r.