Tekst : Jacek Strojny
15.03-21.03.2012r.
„Bywa ciekawie … bywa nudnawo…”
To już szósty dzień podroży a ja dopiero piszę. Jestem o to wręcz zły na siebie. Wielkim pisarzem to ja raczej nie jestem ale niemocy twórczej doświadczam jak…. wszyscy. Z jednej strony jest ciekawie ale z drugiej… banalnie i sztampowo. Jak do tej pory nie przytrafiła mi się żadna szczególna historia godna opisania, tak z pełnym przekonaniem. Podróżuję, zwiedzam, poznaje nowych ludzi, odwiedzam starych znajomych ale… czekam w gruncie rzeczy na coś szczególnego, na coś o czym będę wiedział że .. TO jest TO.
Dotarłem do Wiednia nawet wcześniej niż się spodziewałem ale też wiele czasu tam nie zagrzałem. Zostawiając zwiedzanie tego pięknego miasta na inną okazję, wsiadłem w regionalny pociąg do Gyeor i po przesiadce dotarłem do Budapesztu Keletii.
Jeszcze przed wyjazdem, wymyśliłem sobie ze pójdę w Budapeszcie do łaźni. To że Budapeszt to jedyna stolica o statusie kurortu to chyba niezbyt powszechna wiedza. Są tu gorące źródła lecznicze i największe łaźnie w Europie. Spacerowałem z dworca Keleti do Parku Miejskiego. Mam wrażenie że podróżuje ze mną… Wiosna. Słońce przyświecało, na drzewach pierwsze wiosenne pąki, dzieci bawiące się na zielonej już trawie… Wszystko to potęgowało dobry nastrój.
Dotarłem do Zamku Vajdahunyad, malowniczo położonego na Wyspie Széchenyiego. Imponująca budowla jest kopią zamku z Vajdahunyad w Siedmiogrodzie, który współcześnie leży na terenie Rumunii. Skąd pomysł aby zbudować w Budapeszcie kopię zamku z Rumunii? W 1869r. odbyła się w Budapeszcie wielka wystawa z okazji 1000 istnienia Węgier. Wystawa odbyła się w Parku Miejskim i tu właśnie wybudowano kopie budowli związanych z historią Węgier.
Wychodząc z zamku, przechodziłem obok ulicznego grajka, przygrywającego przechodniom na harmonii. Na chodniku leżała niewielka walizka na harmonię, a teraz służąca jako przysłowiowa „kapelusz na datki”. W walizce leżało co nieco banknotów i monet a wśród nich banknot o nominale… 10 000 złotych polskich! Grajek zapewne wrzucił go do walizki by zachęcić przechodniów do wrzucania wyższych nominałów ale ten nominał wycofano w Polsce z obiegu jakieś dwadzieścia lat temu!
Spędziłem w łaźniach dwie godziny, co raz zmieniając baseny których jest tam kilkanaście. Większe i mniejsze, z mniej lub bardziej gorącą wodą. Są sauny i salony masażu a to wszystko niesamowitej oprawie architektonicznej bo budynek pochodzi z początków XX wieku i został zbudowany w stylu neobarokowym. Wędrowałem przez pomieszczenia łaźni aż w pewnym momencie ….wyszedłem na zewnątrz, na dziedziniec na którym też znajdowały się baseny. Mnóstwo ludzi jak na tę porę roku po prostu opalało się a jeszcze więcej grzało ciała w wodzie. Łaźnie są otwarte cały rok i myślę że warto się tu wybrać kiedyś.
O ile autobus z Katowic przyjechał do Wiednia 5 minut przed czasem to pociąg z Budapesztu do Bukaresztu dotarł 15 minut za wcześnie przez co.. nikt na mnie nie czekał. Simona przyjechała „zgodnie z rozkładem” więc czekałem 15 minut na peronie. Znamy się z Simoną od czterech lat a poznaliśmy się w .. Buenos Aires :-). Ja kończyłem podróż po Ameryce Południowej w Buenos a ona tańczyła tam tango.
W Bukareszcie miejscami czas się zatrzymał. Mieszkanie Simony znajduje się w jednym z wielkich blokowisk które wygląda jak te które pamiętam z czasów PRL. Odrapana, zaniedbane i zapuszczone. Centrum miasta prezentuje się znacznie lepiej, wiele budowli jest odnowionych a stare miasto tętni życiem zarówno w dzień jak i w nocy. Zwiedziłem Muzeum Sztuki – galerię malarstwa europejskiego a także niesamowicie piękną filharmonię zwaną Atheneum ale największa frajdę miałem spędzając wieczór w teatrze.
By zaplanować coś ciekawego na wieczór, Simona zadzwoniła do swego kolegi Mariusa który podobno wie o wszystkim co się dzieje w mieście. On wybierał się tego wieczora na spektakl Dan’a Puric pod ty ttytulem „My” w Teatrul de pe Lipscani. Po pierwszej scenie myślałem że się wynudzę ale było przezabawnie. Spektakl składał się wielu, z pozoru nie związanych ze sobą scen. Wszystkie jednak mówiły o „nas”. To co dla mnie najważniejsze, w tylko kilku z nich aktorzy mówili po rumuńsku. W pozostałych, po angielsku a przede wszystkim był to teatr pantominy.
Jako ze do teatru Marius przybył z przyjaciółmi, Andreą i Yoana, po przedstawieniu wszyscy wybraliśmy się do pubu „100 Bere” czyli „100 Piw”. Wybór był rzeczywiście spory ;-).
Kolejne godziny w podróży, znowu pociągiem i… znowu jestem w Istambule i znowu jestem na dworcu Sirkagi na którym spędziłem noc kiedy pierwszy raz przyjechałem do tego bajkowego miejsca na Ziemi jakim jest Istambuł. Od 1988 roku miasto niewiele się zmieniło a jeśli tak to tylko na lepsze. Nie zmienił się czar i urok jaki pamiętam z tam tych dni.
Zwiedzałem co nieco… Twierdza Rumeli Hisari i prześlicznie dzielnice nad zachodnim brzegiem Bosforu – Bebek i Arnavutkoy z prześlicznym ikonostasem w prawosławnym kościele Archaniołów ale głównie szukałem połączenia z Gruzją i jutro jadę autobusem do Tbilisi.
Podróż trwa. Autobus z Istambułu do Tbilisi podróżuje 28 godzin. Co mnie tam spotka?
22.03-28.03.2012r.
Gruzja przywitała mnie chmurami, deszczem i… ponurą atmosferą pogranicza. Nie raz zastanawiałem się, jak to jest iż mimo że granice dzielą tak różne czasami kraje, to jednak miasteczka pogranicza maja coś wspólnego. Jakąś atmosferę tymczasowości, pośpiechu a jednocześnie bezruchu i wyczekiwania. Zawsze są tam ludzie którzy zdawać by się mogło, nie maja tam nic do roboty a z drugiej strony robią wrażenie jakby byli częścią czegoś bardzo ważnego.
Rozbryzgując kałuże w wyrwach w jezdni, autobus podążał wzdłuż wybrzeża Morza Czarnego w kierunku Batumi. Mijałem podupadłe domostwa, chylące się chałupy, obszczekujące psy, ludzi patrzących w szyby autobusu, patrzących bez wyrazu, bez uśmiechu ale też bez grymasu niechęci, po prostu patrzących.
Krajobraz? Już nie zima ale jeszcze nie wiosna. Już nie biało ale nie zielono, raczej szaro i buro. Od wybrzeża, od Poti jechaliśmy na wschód, przez Nizinę Kolchidzką. Zachmurzone szczyty Wielkiego Kaukazu pojawiały się i znikały po lewej a po prawej walczyły z mgłą wzgórza Kaukazu Małego. Gruzja we mgle. Tyle mogłem powiedzieć o tym co za oknem. Brakowało mi słońca i kolorów.
Ze zdziwieniem stwierdziłem że wjeżdżamy do Tbilisi o czasie. Niemniej gratulacje dla kierowców za punktualność byłyby przedwczesne. Autobus zatrzymał się kilkanaście kilometrów od centrum. Część pasażerów wysiadła a reszta czekała. Czas mijał i nic się nie działo. Spędziliśmy na postoju prawie pól godziny z powodu tak banalnego że aż nie przyszedł mi do głowy. Brakło nam benzyny.
Tbilisi jest bardzo malowniczo położone nad rzeką Mtkwari. Rzeka meandruje przez miasto, wcinają się w mijane wzgórza a właściwie wycinając z nich wysokie klify na których już w zamierzchłych czasach osiedlali się ludzie. Legenda mówi iż gruziński król Wachtang Gorgosali polował w tej okolicy wraz ze swą świtą. Królewski sokół pochwycił w locie bażanta ale oba ptaki spadły gdzieś na ziemię poza zasięgiem wzroku. Odnaleziono je… ugotowane. Jak to możliwe? Otóż, ptaki wpadły do jednego z wielu w okolicy gorących źródeł. Król, zaskoczony takim obrotem sprawy, przyjrzał się dokładniej okolicy, dostrzegł jej malowniczość, żyzne gleby doliny rzeki, strome klify brzegów rzeki i uznał iż miejsce znakomicie nadaje się na założenie miasta. W języku gruzińskim słowo „tbili” oznacza ciepły. Od ciepła okolicznych źródeł wzięła się więc nazwa miasta – Tbilisi.
Nim przyszło mi zwiedzać miasto, musiałem znaleźć jakieś lokum. Już wcześniej wybrałem hostel w okolicach Starego Miasta, skąd najbliżej do najważniejszych zabytków ale hostel, gdy do niego dotarłem okazał się być… zamknięty. Byłem zmęczony i głodny. Stojąc na ulicy, zastanawiałem się czy szukać innego hostelu czy też najpierw coś zjeść. Moje rozterki przeciął … Grigorij. Tak właśnie miał na imię Gruzin który zaoferował pomoc. Trochę po angielsku ale bardziej po rosyjsku, zaczęliśmy rozmowę. Spytał czy potrzebuję pomocy, bo najwyraźniej wyglądałem na takiego który pomocy potrzebuje. Odparłem iż, owszem, przydałby mi się jakiś tani nocleg. On na to że zna trzy hostele w mieście i jeden z nich na pewno jest czynny i chętnie mnie tam zaprowadzi. Poszliśmy więc przez budzące się do życia miasto. Grigorij teraz nie pracuje. Jest jednym z wielu bezrobotnych w Gruzji. Przez kilka lat pracował w Niemczech ale wrócił bo tęsknił za rodziną. W Niemczech poznał kilku Polaków a z jednym, także z Jackiem, zaprzyjaźnił się. Dużo wódki razem wypili. Porządny był z Jacka człowiek. Teraz mieszka w Tbilisi i ima się różnych zajęć. Nie jest łatwo żyć w Gruzji ale teraz, za prezydenta Micheila Saakaszwili i jest lepiej niż za Szewardnadze. I tak szliśmy przez miasto, zajęci rozmową, że właściwie nie wiedziałem dokąd idziemy ale… doszliśmy.
Hostel „Why not?” w Tbilisi mieści się przy ulicy Tabukashvili 15. Stanęliśmy przed okratowaną brama prowadzącą na podwórze. Grigorij stwierdził -„Teraz już sobie tam z nimi pogadasz” i po uściśnięciu ręki na pożegnanie, poszedł sobie. Żałowałem ze nie wziąłem od niego telefonu. Nacisnąłem przycisk dzwonka i po chwili usłyszałem gdzieś z wysoka: „Come on! Go upstairs!” Wszedłem wiec po schodach do środka. W czymś na kształt świetlicy, siedziało kilka osób. Zrzuciwszy plecak na podłogę, spytałem: „Who is the owner?” – spytałem o właściciela. Jednogłośnie wskazano mi młodego człowieka przedstawionego jako Peter, siedzącego przy stoliku i zajętego komputerem. Z racji wieku, nie wyglądał na właściciela ale raczej na pracownika. Nie wyglądał też na Gruzina, co akurat nie byłoby żadnym zaskoczeniem bo nie raz nocowałem w noclegowniach prowadzonych przez amerykanów, Australijczyków, Brytyjczyków… „Hi, I’m Jacek from Poland” – przedstawiłem się z imienia i kraju z którego pochodzę. Peter spojrzał na mnie, uśmiechnął się i odparł: „No to witaj.” Odparł po polsku ;-). „Zaraz, zaraz…” Nie kryłem zdziwienia. „To ty tutaj dowodzisz? Serio? – dopytywałem się. „No tak” – potwierdził. „No ale pracujesz tu, tak?” – wybrałem łagodniejszy wariant zdziwienia. Piotrek pozbawił mnie złudzeń a zdziwienie urosło: „Jestem właścicielem.” W maju ubiegłego roku wraz dwójka przyjaciół otworzyli hostel w Tbilisi a żeby było jeszcze ciekawiej to otworzyli jeszcze jeden – „Why not? Hostel w Kijowie. Oczywiście, wypytałem go czy to było trudne, co z biurokracją, czy trzeba dawać łapówki, czy mafia pobiera haracz… itp. Okazuje się że wszystko odbyło się bardzo prosta, legalnie i bez większych utarczek z biurokracją. Od czasu przejęcia władzy przez prezydenta Saakaszwili, korupcja zmalała a biurokracja już tak życia nie utrudnia jak kiedyś. Hostel jest przytulny, tani a Piotrek jest kopalnią wiedzy o Tbilisi i Gruzji.
Nocleg już znalazłem, teraz przyszła pora na jakiś posiłek. Oczywiście, spytałem Piotrka gdzie tu można coś wrzucić na ruszt. Zamiast wyjaśniać gdzie pójść, po prostu zabrał mnie do pewnej restauracji. Weszliśmy po stromych schodkach do piwnicy. Nie mogę powiedzieć że było tam ładnie, czysto i schludnie ale z całą pewnością ta restauracja miała klimat. Przy prostych ale suto zastawionych stołach, stołach siedzieli tylko Gruzini. O takich miejscach jak to, nie poczyta się w przewodniku bo jeśli się poczyta to znaczy że już nie są takimi jakie je zobaczył ten kto je opisywał. Trzeba samemu takie miejsce znaleźć albo… mieć ze sobą takiego Piotrka :-). Przy zamawianiu zdałem się oczywiście na mojego „przewodnika mimo woli”. Po paru chwilach tęga Gruzinka postawiła przed nami zakąski czyli: smażone bakłażany z orzechami zwane madridzini nigurit, wołowy szaszłyk – mcwabi a jako danie główne zjedliśmy abhazuri czyli coś rodzaju pikantnego kotleta mielonego. Do tego kufel gruzińskiego piwa Natakhtari i … trudno było wstać od stołu :-). Kuchnia gruzińska jest baaaardzo smaczna ale ciężka i tłusta. Chyba dlatego Gruzini piją dużo wina albo lokalnej wódki zwanej chacha. Piotrek twierdzi że to najgorsza wódka świata, robiona z odpadów po wyrobie wina. Na razie nie spróbowałem więc dla mnie najgorsza jest chińska, ta sprzedawana w plastikowych woreczkach. Z lokalnych specjałów miałem tez okazje skosztować lobio -fasolę przyrządzoną na gęsto, jako swego rodzaju omasta do chleba który zawsze jest też podawany albo smażone grzyby na maśle z pietruszką – soko. Bardzo popularne są pierogi z mięsem czyli khinkali ale to już osobna historia.
Następnego dnia przyszedł czas na zwiedzanie miasta. Reprezentacyjna arteria Tbilisi to Av. Rustavelli powstała w początkach rosyjskiego panowania nad Gruzją. Większość budowli przy ulicy takich jak: Parlament Gruzji, Kościół Kashveti, Muzeum Narodowego Gruzji, Teatr Opery i Baletu, Gruzińska Akademia Nauk w swej historii sięga tamtych czasów czyli początków XIXw. W Tbilisi znajduje się kilka bardzo ważnych dla historii kraju kościołów. To przede wszystkim świątynia Matki Bożej Metechskiej, malowniczo usytuowana na klifie brzegu rzeki Mtkwari. Katedra Sioni z relikwią krzyża św. Niny – najważniejszą relikwią kościoła gruzińskiego a także największa prawosławna katedra w Gruzji – katedra Świętej Trójcy wybudowana w 2004r. Kościoły gruzińskie sięgają w swej historii początków chrześcijaństwa na tych terenach czyli do IV w. Architektonicznie są dość do siebie podobne, przeważnie trójnawowe lub zbudowane na planie krzyża prostego, zwieńczone stożkową kopułą posadowioną na wysokim, podkreślającym wertykalność budowli, bębnie. Gruzini to bardzo pobożny naród. Wielokrotnie widywałem czy to starsze czy to młodsze osoby zatrzymujące się przed kościołem aby zwrócić się ku niemu i trzykrotnie przeżegnać. Niezależnie od dnia tygodnia, w kościołach zawsze spotyka się modlących a w niedzielę kościoły są zapełnione. Niemniej, Tbilisi to nie tylko stare budowle takie jak kościoły czy twierdza Narkila górująca nad miastem nad zachodnim brzegiem rzeki. Można tu podziwiać wiele XIX wiecznych domostw z malowniczymi galeriami i balkonami, bogato dekorowanymi motywami roślinnymi geometrycznymi. Są też budowle na wskroś współczesne, takie jak imponujący, szczególnie w nocy, Most Pokoju i wieża telewizyjna czy też Pałac Prezydencki. Można by pomyśleć na podstawie tego opisu że Tbilisi to piękne miasto. Za wcześnie by tak powiedzieć. Tbilisi to w połowie architektoniczna perła a w połowie… ruina. Niektóre rejony miasta są odnowione a budynki odrestaurowane ale jeśli przemieścić się ledwie kilkaset metrów dalej jesteśmy w krainie jak po trzęsieniu ziemi. Budynki dosłownie walą się. Popękane ściany, dopadnięte tynki, zapadnięte dachy, opuszczone rudery czekające na buldożer który zakończy ostatecznie ich żywot, czasami bardzo długi. Jest tu wiele miejsc które obrazują jak wielkie kontrasty ścierają się w Gruzji. Obok siebie stoją wspaniale odnowiona kamienica do której przylega rozpadająca się ruina.
Spacerując w stronę Bazyliki Anchiskhati, dotarłem do placu teatralnego. Ten zakątek jest odnowiony, przygotowany na wizytę turystów, są tu kawiarnie, restauracje, sklepiki. Bazylika ze swą historią najstarszej przetrwałej w Tbilisi budowli, jest magnesem przeciągającym turystów. Rangi tej świątyni nic nie przyćmi ale na palcu teatralnym jest budowla która intryguje i przykuwa uwagę. Kilkunastometrowej wysokości wieża z zegarem, trochę.. wypaczona, nierówna, przeniesiona tu jakby ze świata bajek, zdaje się być wiekowa ale pozory mylą. Wybudowaną ledwie dwa lata temu by przechodniów uwagę kierowała na teatr… lalek. Zaintrygowany repertuarem, kupiłem bilet na wieczorny seans. A co mnie zaintrygowało? Owego wieczoru Teatr Lalek w Tbilisi wystawiał „Bitwę pod Stalingradem” wg scenariusza i w reżyserii Rezo Gabriadze. Widownia nie zapełniła się do końca ale ktoś zajął moje miejsce. Pomyłka przy zajmowaniu miejsc to również okazja by zawrzeć znajomość. Sara z Belgii również podróżuje po Gruzji a niedługo wybiera się do Azerbejdżanu. Tyle dowiedziałem się nim rozpoczął się seans. Na scenie, kukiełki animowane przez animatorów z niewiarygodną głębią oddawały uczucia bohaterów których los rzucił pod Stalingrad. Posługując się zarówno prostym , dosłownym przekazem jaki wyrafinowaną symbolika scenografii, muzyki, gestów… kukiełki / animatorzy potrafili rzeczywiście przenieść nas w pod Stalingrad w czas wojennej zawieruchy. Były sceny z przed wojny – wspomnienia, sceny batalistyczne, senne marzenia i modlitwy… Dialogi i monologi toczyły się w języku rosyjskim ale nad sceną umieszczono ekran na którym można było przeczytać napisy w języku angielskim. Byłem pod wrażeniem. Nie sądziłem ze niewielkie, prosto skonstruowane kukiełki potrafią mieć w sobie tyle uczuć.
Znajomość z Sarą, zawarta na widowni teatru lalek przedłużyła się najpierw o wizytę w pobliskim pubie a później wybraliśmy się do „Khinkali House” czyli restauracji specjalizującej się w serwowaniu gruzińskich pierogów. Khinkali są.. spore. Jeden pieróg jest wielkości kobiecej pięści. Wypełnia go kulka mielonego mięsa i …bulion. To sztuka zrobić coś takiego. Nie dość że ma się nie rozlecieć to jeszcze na utrzymać bulion w środku. Sztuką jest też prawidłowo zjeść ten pieróg. Sprawa sprowadza się do tego by tak go zjeść aby bulion się nie rozlał na talerz albo co gorsza na jedzącego. Tego wieczora zjadłem osiem Khinkali a Sara cztery. Myśleliśmy że to dużo. Zaintrygowały nas wielkie talerze z masa pierogów, roznoszone przez kelnerki. Jedna z nich, na moje pytanie – ile sztuk średnio zamawiają na głowę Gruzini, odparła iż średnio zamawiają po dwadzieścia pięć.
Następnego dnia zwiedziłem Mtskhetę, jedno z najpiękniejszych miast Gruzji i dawna stolica kraju, którego najstarsza część jest wpisana na Listę UNESCO. Zarówno klasztor Dżwari – przepięknie położony na szczycie wzgórza ze wspaniałą panoramą na miasto, jak i katedra Sweti Choweli, co oznacza drzewo życia a tak ze przylegające do katedry domostwa są pięknie odnowione i gotowe na przyjęcie turystów.
Wycieczka do Mtskhety zajęła prawie cały dzień, natomiast atrakcją wieczoru były łaźnie siarkowe w Tbilisi. Tradycja łaźni sięga czasów antycznych a współcześnie istnieje kilka XVII i XVIII wiecznych łaźni znajdujących się w rejonie miasta nazywanym Abanotubani. Jeszcze zanim przyjechałem do Gruzji, słyszałem o nich i chciałem w nich zrelaksować ale na moje szczęście Piotrek i Leszek, który w międzyczasie zakwaterował się w „Why Not?” też mieli na to ochotę a pożytek z tego był …finansowy. Łaźnie w Tbilisi oferuje wydzielone pomieszczenia na które składa się prywatna przebieralnia, toaleta i sala z basenem z gorącą wodą siarkową o temperaturze przeszło 30 stopni Celsjusza. Wynajęcie tego „kompleksu” przez trzy osoby to zawsze taniej niż przez jedną osobę. Jedna godzina kosztuje 60 GEL w przypadku pomieszczeń dla 3-4 osób bo można wynająć i większe ale tym samym droższe. Łaźnia parowa jest dodatkowo płatna. Cala przyjemność polega na tym aby zanurzyć się w gorących wodach siarkowych, wygrzać, wymoczyć skórę która staje się jędrniejsza i delikatniejsza a potem trzeba wskoczyć pod prysznic z lodowatą wodą. I tak, kila razy w ciągu godziny. Baaaardzo przyjemne to wszystko i relaksujące.
Następne dni spędziłem zwiedzając Kahetię – wschodnią część Gruzji, znaną z uprawy winnej latorośli i produkcji bardzo dobrych gruzińskich win. W Tsinandali, niedaleko Telavi znajduje się dawna posiadłość Aleksandra Czawczawadze – gruzińskiego arystokraty, poety pisarza, działacza narodowego ale też producenta win. Jeśli pałac i park w Tsinandali nie zrobią na zwiedzających wrażenia to z całą pewnością zrobi na nich wrażenie „wionoteka” – piwnica w której przechowuje się najstarsze w Gruzji wina, nie tylko gruzińskie ale i francuskie, hiszpańskie i włoskie a nawet polski miód pitny sprowadzony swego czasu przez hrabiego z Polski. Najstarsze przechowywane tam wino pochodzi z 1841 roku a winnica jest największa i najstarszą w Gruzji. Podróżujac po Kahetii warto też zajrzeć do Gremi by zobaczyć zamek i pozostałości miasta – dawnej stolicy królestwa Khaheti. W Kvareli urodził się i wychował inny słynny Gruzin o nazwisku Czaczawdze – Ilia. Chociaz nie są spokrewnieni, obaj byli poetami działającymi na rzecz niepodległości Gruzji. W Kvareli można zobaczyć dom-wieżę w której urodził się Ilia Czawczawadze. Klasztor Bode w pobliżu miasta Sinanghi to miejsce spoczynku św. Niny, świętej która sprowadziła do Gruzji chrześcijaństwo.
Gruzja ma w sobie coś szczególnego. Może rzecz w tym że czeka na turystów ale jeszcze nie jest skażona turystyką masową. Mimo że dopiero wiosna za pasem to i tak oczy nie mogą się nacieszyć pięknymi widokami zarówno stworzonych przez naturę jak i ręka ludzką.
29.03-08.04.2012r.
Wjeżdżając z Turcji do Gruzji, łatwo dostrzec różnicę cywilizacyjną – poziom życia, w tych dwóch krajach. Te same odczucia miałem wjeżdżając z Gruzji do Armenii. O ile Gruzja w porównaniu z Turcją, wydała mi się, delikatnie mówiąc, niezamożnym krajem o tyle w Armenii bieda aż piszczy. Jechałem marszrutką z Tbilisi bezpośrednio do Erewania. Droga wiła się wzdłuż doliny rzeki, omijając szczyty Małego Kaukazu. Mijałem wsie i miasteczka, mijałem ruiny dawno opuszczonych zakładów przemysłowych. Wzdłuż drogi starszych kikuty masztów oświetleniowych, zrujnowane hale produkcyjne, pordzewiałem zbiorniki na nie wiadomo co… Ten region był kiedyś zamożny, produkowano tu aluminium ale czasy świetności minęły a zostały tylko zacierane przez czas jej ślady.
Dotarłem do stolicy po sześciu godzinach podroży. Dworzec Autobusowy Kilikia leży na obrzeżach śródmieścia, około dwudziestu minut marszu od centrum gdzie znalazłem sobie hostel. Mimo że mogłem wsiąść w autobus miejski, poszedłem na piechotę, rozglądając się wokół. Nie byłem daleko od centrum miasta a jednak nie czułem że jestem w stolicy kraju. Wokół co nieco budynków ale głównie parterowa zabudowa jednorodzinna. Niezbyt czysto i niezbyt urodziwie chociaż krajobraz …. „Kiedyś tu będzie przepięknie” – pomyślałem, spoglądając na strome brzegi rzeki ….. na których rozciągały się podupadłe, prywatne domostwa. Tam gdzie rzeka gwałtownie zakręcała, po drugiej stronie, wznosił się wysoki klif na którym było już widać wielkie bloki i budowle ścisłego centrum gdzie zmierzałem. Nim doszedłem do Mostu Wolności, zwróciłem uwagę na jedynie dwie budowle które byłem zadbane, odnowione i nosiły znamiona ..dobrobytu. Były to: wytwórnia alkoholi NOY i wytwórnia koniaku ARARAT. Czy to wymaga komentarza?
Erewań by Night prezentuje się znacznie lepiej niż za dnia. Spacerowałem od budynku Opery z 1933r. poprzez monumentalną Kaskadę – system tarasów połączonych schodami, obsadzonych niezliczoną ilością kwiatów. Każdy taras ozdobiony jest rzeźbami i płaskorzeźbami upamiętniającymi historię Armenii a na szczycie Kaskady czeka na nas… Monument 50-ciolecia Sowieckiej Armenii. Pięknie podświetlone budowle przy Alei Marszałka Baghramian – parlament, pałac prezydencki, Akademia Nauk, ambasady i konsulaty…
Następny dzień to zwiedzanie ormiańskiego Watykanu czyli Eczymiadzyn. Armenia była pierwszym krajem w historii który przyjął Chrześcijaństwo jako oficjalną, państwową religię. Miało to miejsce w 301 roku a stało się to za sprawą Grzegorza Oświeciciela – to on nawrócił na prawdziwa wiarę ówczesnego króla Trdat’a a miejscu gdzie się to stało w VII w. wybudowano katedrę której ruiny można podziwiać w Zvartnost, nieopodal Eczymiadzyn. Właśnie w Eczymiadzyn znajduje się katedra i kościoły Gayane, Hripsime i Sogahat wspaniałe przykłady ormiańskiej architektury sakralnej.
Khor Virap – miejsce uwięzienia Grzegorza Oświeciciela odwiedziłem w kolejnych dniach. Choć nie do końca wiedziałem jak tam dojechać, miałem szczęście. W myśl zasady „koniec języka za przewodnika” spytałem jedną z grupki dziewcząt podróżujących tą sama marszrutką. Okazało się że ona i jej koleżanki jadą do Khor BVirap na uroczystość Niedzieli Palmowej. W miejscu dawnej twierdzy gdzie więziono Grzegorza Oświeciciela, wybudowano kościół — jodno z najważniejszych ormiańskich ośrodków pielgrzymkowych. Miałem okazje wejść do celi w której przetrzymywano 13 lat św. Grzegorza. Wejście do lochu jest bardzo trudne – schodzi się po pionowej drabinie. W środku nie ma okien a jedynie otwór przez który wchodzi się. Spędzić 13 lat w takim miejscu to doprawdy koszmar. Nabożeństwo Niedzieli Palmowej trwało prawie dwie godziny. Ormianie przynoszą w ten dzien. do kościoła wianki uplecione z młodych pędów drzew i krzewów. Ten dzień jest symbolem nadejścia Wiosny.
Większość miejsc które chciałem odwiedzić w Armenii wciąż była pod śniegiem – wróciłem wiec do Tbilisi by kontynuować podroż przez Gruzję. Do Gori dotarłem po raptem godzinnej podróży marszrutką z Tbilisi. Trudno uwierzyć że gdzieś wciąż stoją pomniki ku czci Stalina a w Gori wciąż można zwiedzać muzeum mu poświęcone. To tutaj urodził się jeden z największych tyranów wszechczasów, tu się wychował i uczył. Muzeum nie zaskakuje. Eksponaty to głównie zdjęcia Stalina i osób z nim związanych, dokumenty, plakaty, meble z gabinetu, pośmiertna maska tyrana. Przed budynkiem samego muzeum stoi dom w którym się urodził a także wagon salonka którym podróżował już jako „przywódca narodu sowieckiego”. Przewodniczka oprowadzająca mnie po muzeum, skupiała się na chronologii życia Stalina. Kiedy się urodził, gdzie, gdzie i kiedy rozpoczął działalność polityczną, wspomniała o rodzinie, o dwóch żonach i dzieciach, o tym że pisał wiersze i że miał raptem 165 cm wzrostu. Wspomniała o represjach, o tym ze starsze pokolenie Gruzinów dobrze go wspomina a młode wręcz przeciwnie.. O ludobójstwie całych narodów, o skutkach jego politycznych i wojskowych decyzji nie wspomniała. W Batumi również istnieje muzeum Stalina – w likwidacji. Mam wrażenie że muzeum w Gori nie zostanie zlikwidowane. W przeciwieństwie do tego co oferuje Batumi, muzeum Stalina w Gorii to jedyny magnez przyciągający turystów i ich pieniądze, mimo że to co oferuje raczej rozczarowuje.
Około 150 kilometrów na południowy -zachód od Gori, tuz przy granicy z Turcja leży kamienne miasto Vardzia. To miejsce zajmuje szczególną pozycje w sercach Gruzinow. W XII wieku król Giorgij III zbudował tu fortyfikacje a jego córka, słynna królowa Tamara, założyła klasztor. Jako miejsce kultu, Vardzia rozrosła się niezwykle. W pewnym momencie zamieszkiwało ja około 2000 mnichów, żyjąc w jaskiniach skupionych wokół Kościoła Zwiastowania, rozlokowanych na na 13 kondygnacjach. Na zachód od kościoła, na obszarze który rozwinął się z X w. wioski Ananuri znajduje się około 40 skupisk jaskiń obejmujących 165 pomieszczeń i sześć mniejszych kościołów a na wschodzie 79 skupisk jaskiń skupiających w sumie około 244 pomieszczeń [LP]. Kamienne miasto Vardzia to główna atrakcja regionu ale nie jedyna. W drodze do Vardzia, podróżując kreta drogą wzdłuż rzeki Mtkvari, mija się fortecę Khertvisi, czy też mniej znany klasztor w skałach – Vanis Qvabebi.
O ile Vardzia jest przygotowana i i udostępniona do zwiedzania przez turystów, o tyle obiekty takie jak Vanis Qvabebi dopiero czekają na zagospodarowanie. Wstęp turystom jest zabroniony jednak mnie udało się tam wejść. Z jednej strony, miałem szczęście a z drugiej… szczęściu trzeba pomagać. Poprzedniego dnia dojechałem po południu z Gori do Borjomi i nie miałem już szansy aby zdążyć zobaczyć Vardzia. Powinienem był zanocować w Bojromi i dotrzeć do Vardzia dnia następnego. Coś mnie podkusiło aby nie zatrzymywać się i jechać do skalnego miasta jeszcze tego samego dnia. Co prawda, z przewodnika wynikało że są tam jakieś miejsca noclegowe ale szanse na to że bez problemu znajdę łóżko do spania poza sezonem były niewielkie. Zaryzykowałem i opłaciło się bo nie dość że nocleg bez problemu znalazłem w Valodia Cottage to na dodatek poznałem tam czterech Gruzinów. Dwóch z nich to speleolodzy a dwaj pozostali to historycy sztuki przygotowujący dokumentację inwentaryzacyjną klasztoru Vanis Qvabebi. Jako że pomiary wymagają drapania się po ścianach skalnych czy też penetrowania jaskiń, do pomocy historykom sztuki zatrudniono speleologów którzy zresztą w niejedną dziurę w życiu weszli, włączając w to również polskie jaskinie. Dzięki tak zawartej znajomości mogłem zobaczyć coś czego zapewne bym nie zobaczył – katakumby z kośćmi pochowanych pod klasztorem mnichów.
W drodze do Batumi przenocowałem w Kutaisi, w pobliżu malowniczo położonej na wzgórzu katedry i zwiedziłem leżący nieopodal miasta klasztor Gelati – założony w XIII w. przez króla Dawida Budowniczego. Klasztor był siedzibą słynnej w średniowieczu akademii prowadzącej studia zarówno filozoficzne jaki astronomiczne czego dowody pozostały do dziś w postaci chociażby zegara słonecznego czy kamiennej tuby służącej do obserwacji astronomicznych. Wielu gruzińskich władców jest tu pochowanych włączając samego Dawida Budowniczego. Znakomicie jak na burzliwa historię klasztoru (czytaj – perskie i tureckie podboje) zachował się jego wystrój a w szczególności freski wewnątrz kościoła [LP].
Batumi raz jeszcze… Kiedy pierwszego dnia, po przyjeździe z Turcji, przejeżdżałem przez Batumi w drodze do Tbilisi, nie odniosłem pozytywnych wrażeń. Teraz było inaczej. Po pierwsze: święciło słońce, po drugie: mogłem zobaczyć to co w Batumi najpiękniejsze a nie tylko tereny przy porcie, przez które przejeżdżał autobus. Batumi rozwinęło się w drugiej połowie XIX w. gdy powstał tu terminal naftowy dla ekspediowania tankowcami ropy przesyłanej z Azerbejdżanu. Rafinerie i rurociąg wybudował Ludwig Nobel, brat słynnego wynalazcy dynamitu i fundatora nagrody noblowskiej. W nadchodzącym sezonie letnim, ITAKA – największe obecnie biuro podroży na rynku, otwiera pobytowa destylację w Batumi. Zastanawiałem się czy będzie to wystarczające ciekawe miejsce by spędzić tu tydzień i nie zanudzić się na śmierć? Gruzji jeszcze wiele brakuje by nazwać ją dostatnim krajem. Czy Batumi nie odstraszy turystów oznakami biedy? Jeden popołudniowy spacer wystarczył by się przekonać że wakacje w Batumi to dobry pomysł. Z cala pewnością jest tu więcej do spędzenia czasu, zabawy, podziwiania niż np. w Tabie w Egipcie. Najbardziej reprezentacyjna – „turystyczna” część miasta jest odnowiona, odrestaurowana. Ulice i chodniki wyłożone kostką, budynki odnowione, odmalowane a sporo jest też zupełnie nowych budowli w swej architekturze nawiązując to czasów XIX wiecznej świetności. Najstarsza część miasta to głownie dwu-trzy kondygnacyjne budynki z galeriami i wykuszami, malowane w cieple, pastelowe kolory. Są też nowoczesne, wysokie budowle takie jak Hotel Sheraton czy Hotel Radisson. Nad Placem Europejskim – najważniejszym placem Starego Miasta góruje neogotycka wieża ratusza a przy ul. Z. Gamsahurdia wzniesiono nowoczesny kompleks kompleks hotelowo gastronomiczny z wysoka wieżą zegarową przypominająca czasy średniowiecza. Co ciekawe, nowe budowle dobrze komponują się ze starymi – odnowionymi. Są szerokie, obsadzone zielenią nadmorskie bulwary, jest delfinarium i niewielkie Zoo w parku 6 Marca przy jeziorze Nurigeli. Są jakże potrzebne turystom restauracje, puby i sklepy. Perłą w atrakcjach Batumi jest położony 9 km na północ od centrum, ogromny i przepięknie zlokalizowany na nadmorskich wzgórzach Ogród Botaniczny z okazami flory z całego świata. Tak, warto spędzić wakacje w Batumi.
Batumi było ostatnim miejscem na gruzińskiej ziemi, które odwiedziłem. Czas wracać do domu, chociaż mam możne postanowienie by do Gruzji i Armenii wrócić bo wiele jeszcze zostało tu do zobaczenia. Za kilka godzin M/S Grinswald, ukraiński prom na pokladzie którego odpłynąłem z Batumi, dopłynie do Odessy. A stamtąd to już „rzut beretem” do Zabrza ;-).
Jacek Strojny – marzec 2012r. / kwiecień 2012r.