Indie Nepal 1997 – Relacja

Tekst : Jacek Strojny

Wstęp

9 listopada 1997r. rozpocząłem moją Wielką Podróż. To miało być zwieńczenie młodzieńczych marzeń. Pamiętam iż nawet obiecałem że ożenię się po powrocie. Podróż do Indii i Nepalu okazała się początkiem. Minęło sześć lat a ja wciąż jestem kawalerem i ciągle podróżuję (! 2003r.).

Zenon po raz pierwszy

Nie licząc wyjazdu do Turcji, w czasach studenckich, ten wyjazd był moim pierwszym poza Europę. Biuro „Haxel”, które organizowało tramping, wyznaczyło zbiórkę uczestników na lotnisku „Okęcie”.  Nie znałem nikogo z przyszłych współpodróżników. Z zaciekawieniem rozglądałem się po hali odlotów, wypatrując osób z plecakami. Pierwszym, którego wypatrzyłem i poznałem, był Robert.  Na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie nieśmiałego. Rozmawialiśmy, z pewnym skrępowaniem, o czekającej nas podróży.  W międzyczasie pojawiły się inne osoby, Grzegorz – psycholog i wychowawca, Iza – bussines woman,  Marcin – informatyk… Ludzie różnych zawodów i profesji z niewielkim doświadczeniem w dalekich podróżach.  Z wyjątkiem Izy i jej znajomego – Janusza – nikt się nie znał. Dla wszystkich była to „podróż życia”. Kontrastowały ze sobą dwie Elżbiety. „Duża Ela” –  manager w hotelu „Mariot”, silna osobowość, łatwo nawiązująca kontakty. „Mała Ela” – bibliotekarka, drobna, cicha spokojnego serca. Zabawnym uzupełnieniem różnic osobowości i postury była sprawa trekingu w Himalajach. W programie wyjazdu przewidziano dziewięciodniowe przejście do bazy pod Annapurną. Dla „małej Eli” to był cel tej wyprawy, realizacja życiowego marzenia – wędrówka w Himalajach. Trzeba wspomnieć, że biuro podróży miało w swej ofercie dwa trampingi do Indii i Nepalu. W jednym treking był przewidziany a w drugim nie… „Duża Ela”, dla której – jak powiedziała – chodzenie w góry kojarzyło się raczej z klatką schodową  i zepsutą windą, załatwiając formalności w biurze podróży, wybrała wyjazd bez trekingu. Na jej nieszczęście została pomyłkowo wpisana na listę uczestników wyjazdu z trekingiem! Ponieważ bez straty zaliczki sprawy nie dało się odkręcić, z duszą na ramieniu, myślała o czekającej ją wędrówce. 

Gdy zebraliśmy się już prawie wszyscy – Duża Ela, Mała Ela, Iza, Marcin, Piotrek, Czarek, Bogdan, Grzegorz, Janusz, Robert – pojawił się On – Zenon. Ubiór nie wskazywał na to, że wybiera się w podróż. Zwykłe bawełniane, czarne spodnie, koszulka w kratkę, wiatrówka. Niewysoki, krępy, szybkim krokiem zbliżył się do nas. Jego postać przywodziła na myśl łąki, pola i pastwiska. Jeśli zaskoczył mnie jego ubiór, to cóż dopiero mówić o bagażu. Pamiętam rozmowę telefoniczną z przedstawicielką biura, która zadzwoniła do mnie, aby przekazać informacje praktyczne, przydatne w podróży. Bardzo się zdziwiłem, gdy na koniec powiedziała – „I proszę się spakować do plecaka!”. Wydawało mi się to tak oczywiste, że poczułem się potraktowany jak prowincjusz na salonach. Pani uprzejmie wyjaśniła, że od czasu, gdy jedna z uczestniczek trampingu przybyła na lotnisko z walizką, wolą nie ryzykować, że to się powtórzy. Bagaż Zenona stanowiła torba nylonowa tzw. „reklamówka”, sztuk jeden! Zenon był „inny”. Wyglądał inaczej, zachowywał się inaczej i jak pokazały następne tygodnie, przytrafiały mu się historie inne niż nam. Na wyjaśnienie przyczyny tak skromnego bagażu nie trzeba było długo czekać. Już w pierwszych słowach wyjaśnił, że okradziono go w pociągu. Zniknął plecak a w nim między innymi kamera i aparat fotograficzny. Na szczęście pieniądze i paszport miał przy sobie. Gdy tak słuchaliśmy relacji Zenona szef biura, który odprawiał nas na lotnisku, zapytał – „Czy ty czasem z nami (z biurem) nie byłeś na jakimś wyjeździe?”. Aż podniosłem brwi ze zdziwienia. Ale to co usłyszałem w odpowiedzi, sprawiło, że aż otworzyłem usta. „Tak! Miesiąc temu wróciłem z Indonezji” – odparł Zenon.

Delhi – pierwszy dzień w Indiach

Na lotnisku w New Delhi czekała na nas nasza przewodniczka Anka i minibus, który miał zawieźć nas do hotelu. Pamiętam zderzenie z powietrzem, gdy wyszedłem z hali przylotów. Gorący żar  ogarnął mnie w ułamku sekundy. Na wiele dni za mną zostały chłodne, klimatyzowane pomieszczenia lotniska. Minibus sprawił przygnębiające wrażenie. Poobijany, z wyraźnymi śladami rdzy na karoserii. Drzwi ledwo trzymały się na zawiasach, klamkę i zamek zastępował kawałek drutu.  Przez zabrudzone szyby patrzyłem na Indie. Nie były bajkowe i kolorowe, ale brudne, szare i nędzne. Wzrok przyciągali bezdomni, śpiący na chodnikach i święte” krowy wałęsające się bez celu. Hotel „Vivek” w dzielnicy Pahar Gańdź do którego dotarcie zajęło nam około półtorej godziny, był jednym z setek tanich hotelików w mieście. W pokoju dwuosobowe łóżko, szafa i ogromy wentylator w ścianie. Na łóżku pościel ze świeżymi odciskami butów. Wtedy jeszcze mi to przeszkadzało i miałem chęć walczyć o czystą pościel w recepcji. Ale najpierw kąpiel. Z ręcznikiem, mydłem oraz optymizmem  ruszyłem do łazienki.  Stanąłem pod prysznicem, odkręciłem kurek i czekałem, aż woda spłynie po mym ciele. Woda płynęła, ale nie na mnie. Spojrzałem na sitko prysznica. Trzy dziurki nie były zatkane. Z pierwszej strużka wody sikała na toaletę, z drugiej w kąt pomieszczenia a z trzeciej… do umywalki. Dobrze, że się nie namydliłem. Zresztą, jak to zrobić bez wody. Szpikulec w scyzoryku rozwiązał problem tego, nieczyszczonego od dnia zamontowania, prysznica.

Pokój dzieliłem z Piotrkiem i to my byliśmy gospodarzami spotkania integracyjno organizacyjnego, na które przybyli wszyscy uczestnicy i butelka whisky. Przy okazji rozdzieliliśmy indyjskie rupie. Wymiana pieniędzy, którą mieliśmy dokonać na czarnym rynku, była okazją do pierwszego wyjścia z hotelu. Anka znała miejsce, gdzie kurs był najlepszy. Ja i Piotrek byliśmy ochroniarzami a było co ochraniać. Zebraliśmy 2400$, co jak na realia polskie, było kwotą niebagatelną a cóż dopiero mówić o Indiach. Anka prowadziła nas ciasnymi uliczkami. Przeciskając się w ulicznym tłumie, z niepokojem rozglądaliśmy się dokoła. Co chwilę ktoś mnie potrącał i wtedy odruchowo przykładałem dłoń do kieszeni spodni, gdzie spoczywał gruby zwitek banknotów. Po kilku minutach dotarliśmy na miejsce. Brudny, zapuszczony kantor w oficynie jednego z budynków nie wzbudzał zaufania. Za odrapanym biurkiem, zawalonym papierami przygniecionymi telefonem, siedział hindus w średnim wieku. Jego śniada twarz rozjaśniła się, gdy zobaczył wchodzącą Ankę. Przywitali się jak na dobrych, starych przyjaciół przystało. Anka usiadła wygodnie przy biurku i wdała się w wesołą rozmowę z naszym gospodarzem. Ja i Piotrek siedzieliśmy pod ścianą nerwowo rozglądając się dokoła. Po chwili do pomieszczenia weszło trzech śniadolicych gentelmenów, rozmawiających ze sobą po hiszpańsku. „Kolumbijczycy!” – pomyślałem a wyobraźnia przyniosła mi przed oczy handlarzy narkotyków dobijających targu ze swym hinduskim dostawcą w kantorze takim jak ten. Scenę uzupełniały dwa trupy przypominające mnie i Piotrka a narkotyki kosztowały 2400$, których już nie było w mojej kieszeni. Na szczęście sen nie stał się jawą. „Kolumbijczycy” zapłacili za trzy bilety na samolot (myślę, że gdyby chcieli kupić samolot, to też dałoby się załatwić w tym kantorze) a my dostaliśmy prawie 80 tysięcy rupi. Banknoty były w paczkach po tysiąc rupi w każdej, krótko mówiąc – worek pieniędzy!! Wziąłem do ręki jedną z paczek. Banknoty były niewiarygodnie zniszczone, popisane długopisami lub flamastrami. Już wcześniej zauważyłem, że hindusi często wykorzystują banknoty do robienia notatek lub obliczeń. Niezwykły był też sposób, w jaki robiono z banknotów paczki. Nie służyły do tego paski papieru czyli banderole. Pieniądze były zszyte metalowym drutem, jakby wyszły spod wielkiego zszywacza. Było w nich pełno dziur, niektóre wielkości monety. Liczyliśmy i liczyliśmy ten brudny papier, aż w końcu wszystko się zgadzało. Z ulgą wróciłem do pokoju hotelowego i tam podzieliliśmy pieniądze. Całe nasze łóżko było nimi zasłane.

Kuchnia indyjska

Niektóre przewodniki informują, że dzielnica Delhi – Pahar Gańdź jest malownicza, kolorowa i pachnie Orientem. Pamiętam, że kiedyś, ktoś powiedział to samo o pewnej szwajcarskiej wiosce w Alpach. Myślę, że cała Azja jest malownicza, kolorowa i pachnąca, ale na swój specyficzny, orientalny sposób. Szukać podobieństw tych dwóch miejscach to jak porównywać obraz z jego odbiciem w wodzie. Niby ten sam… ale nie ten sam.

Sklep z lodemIdąc do restauracji na nasz pierwszy posiłek w Indiach, przemierzaliśmy Pahar Gańdź. Ulice – ciasne, kilkupiętrowe budynki – bardzo zniszczone, w europejskich standardach – zdewastowane. Każde pomieszczenie na parterze od strony ulicy to sklep, bar, warsztat lub biuro. Pamiętam sklep rybny, w którym ryby różnych gatunków leżały na zniszczonej posadzce, przysypane kawałkami lodu. Nie było lady i półek, prosta waga i metalowe odważniki, to było całe wyposażenie sklepu. Przystanąłem przy biurze, z którego, jak sugerował napis „Telephone” nad wejściem, można było zadzwonić. Chciałem zorientować się, ile będzie kosztować rozmowa do Polski. Przez zabrudzoną szybę w zardzewiałej framudze zobaczyłem podniszczone biurko a przy nim hindusa ze stoperem w dłoni. Nie starczyło mi odwagi, aby wejść i spytać o ceny połączeń. Wciąż czułem się niepewnie. Wszystko dokoła było nowe i nieznane a moja znajomość angielskiego budziła wątpliwości. Nad głowami plątanina drutów instalacji elektrycznej, dziesiątki neonów, reklam. Na ulicy mnóstwo ludzi, przechodniów, sprzedawców i klientów, żebraków. Ruch samochodów był zabroniony, jednak motorowery i ryksze potęgowały wrażenie chaosu. Sklepikarze nachalnie zapraszali do swoich sklepików a żebracy nie mniej wytrwale zabiegali o jałmużnę. Anka uprzedziła nas, aby nie dawać im pieniędzy, bo  życia im nie zmienimy a jak rozejdzie się wieść, że „dajemy” to przyjdą z całej okolicy i nie opędzimy się od nich i zdezorganizują nam życie. Takie podejście do sprawy budziło we mnie wewnętrzny, sprzeciw ale po kilku dniach pobytu w Indiach, a później w Nepalu, przyznałem jej rację.  Wystarczyło dać pieniądze  jednemu żebrzącemu a już zjawiało się kilku lub kilkunastu następnych. Trudno przecież obdarować wszystkich.  

Restauracja „Malhotra”  mieściła się kilka przecznic od naszego hotelu. Po schodkach weszliśmy do środka. Wystój wnętrza nie był specjalnie „orientalny”. W pomieszczeniu o ścianach w błękitnym kolorze z białymi szlaczkami stało kilka prostych stołów z białymi płatami z laminatu. Anka zaprowadziła nas tutaj, bo prowadziła tu wcześniej wiele grup i uważała „Malhotrę” za restaurację sprawdzoną. Wizyta w niej niosła ze sobą małe ryzyko ewentualnych problemów żołądkowych. Jadąc do Indii wiedziałem o potencjalnych zagrożenia amebą, niestrawnościami i biegunką. W Indiach nie powinno się jadać owoców i warzyw, pić nieprzygotowanej wody. Należy dbać o higienę i często myć dłonie, które najczęściej mają do czynienia z brudem. Zarażenie amebą, pasożytem wątroby, objawia się biegunką, wymiotami i osłabieniem. Kuracja jest długa i może prowadzić do uszkodzenia wątroby. Jednak trzeba sobie jasno powiedzieć, że żadne środki ostrożności nie dają gwarancji, iż się jej uniknie. Anka opowiadała nam, że w czasie gdy odbywała swój roczny staż w Indiach, na początku bardzo uważała na higienę. Potem przyszedł okres, kiedy przestała się przejmować amebą, wręcz prowokując zarażenie, bo jadała lody kupione „na ulicy”. Po jakimś czasie znów zaczęła dbać o higienę i uważać na to co jada i gdzie i właśnie wtedy zaraziła się amebą. Opowiadała również o pewnej parze lekarzy z grupy, której przewodziła. Owi lekarze dbali o czystość i higienę aż do przesady. Odkażali wszystko, co jedli, także naczynia, z których korzystali, używając środków przywiezionych z kraju. Nic nie pomogło, ich również dopadła ameba. Kelnerzy radośnie przywitali się z naszą przewodniczką a my rozsiedliśmy się przy stołach. W karcie dań, na czarnym tle, wypisanych złotą czcionką, widniało przeszło 600!! pozycji potraw i napojów. Mogliśmy wybierać z kuchni indyjskiej, chińskiej lub kontynentalnej. Nazwy potraw podano w alfabecie łacińskim, wiele z nich tłumacząc na język angielski. Łatwo było przetłumaczyć „Butter Chicken Boneless” – kurczak w maśle bez kości lub „Chicken Curry” – kurczak w sosie curry. Ale jak przetłumaczyć „Tandoori Murgh”  lub „Akbari Tikka”czy też „Gobhi Korma” lub „Pudina Parantha” ??!! Poratował nas kelner, który łamaną angielszczyzną tłumaczył tajemnicze nazwy. Zarzucony gradem pytań odpowiadał niezbyt składnie i nie byłem pewien czy tłumacząc, co to jest „Missi Roti”, nie mówi czasem o „Dum Aloo”. Wątpliwości było mnóstwo, przekrzykiwaliśmy się jeden przez drugiego. Ktoś chciał zamówić rybę, ale Anka w zabawny sposób odwiodła go od tego pomysłu. „Za daleko do morza” – stwierdziła. Oryginalną metodę zamawiania wymyślił Marcin. Wychodząc z założenia że i tak nie wie, co zamawia, a poza tym przyjechał do Indii, aby odkrywać ten kraj, wybrał z menu najdłuższą i najdziwniejszą nazwę.  Stosował tę metodę przez cały czas naszego trampingu i dobrze na niej wyszedł, chociaż przytrafiały mu się przykre rozczarowania. Niektórzy z nas nie mieli szczęścia , okazywało się, że danej potrawy w dniu dzisiejszym nie serwują, co kelner kwitował krótkim – „Is out…” – w dosłownym tłumaczeniu: „Wyszła…”. W końcu wszyscy zamówili jakąś potrawę i oddaliśmy się rozmowom w oczekiwaniu aż kuchnia przygotuje zamówienie. Mijał czas. Po piętnastu minutach pojawiły się pierwsze oznaki zniecierpliwienia. Przecież nic nie jedliśmy od rana! Po pół godzinie zagadnęliśmy kelnera – „Co z naszym jedzeniem?” Odpowiedź brzmiała – „Is coming…” –  w dosłownym tłumaczeniu: „Idzie…”. Wyjaśnienie kelnera wywołało ogólną wesołość, atmosfera się rozluźniła, czekaliśmy dalej. Po następnych piętnastu minutach ponownie zagadnęliśmy kelnera o posiłki.  Odpowiedź brzmiała – „Is coming…” Już tylko kilka osób zaśmiało się. Po następnych piętnastu minutach uznaliśmy, że nasza kolacja stoi w jakimś… „korku”. Staraliśmy się robić dobra minę do złej gry, ale głód coraz bardziej doskwierał. Padła propozycja, aby wysłać kogoś do kuchni, by zobaczył u źródeł, co dzieje się z naszym jedzeniem. Anka skomentowała to krótko – „Może lepiej nie wiedzieć jak oni przyrządzają tę kolację, bo potem jej nie zjecie…” Był to oczywiście żart, ale nikt się nie ruszył w stronę kuchni. W końcu kelner przyniósł pierwsze posiłki i zaczął się cyrk. „Chicken Curry…Missi Roti…?” – pytał, rozglądając się po nas. Przez tę godzinę oczekiwania nietrudno było zapomnieć nazwy potraw, które się zamówiło.  Talerze lądowały na stole a szczęśliwcy, którzy jako pierwsi je otrzymali, z zaciekawieniem spoglądali na to, co dostali. Kelner raz po raz przybywał z kolejnymi talerzami. Czasami, do dania które przynosił, nikt się nie przyznawał, ale po chwili głód robił swoje i  ktoś niepewnym głosem mówił – „To może ja wezmę…”. Jedni dostali to co zamówili inni co innego. Kelner ze spokojem na twarzy, nie komentował tej sytuacji. Dla niego wszystko było w porządku. Nie wykazywał zdenerwowania do momentu, gdy po ostatnim kursie z kuchni został z jednym talerzem w dłoni, talerzem, którego nikt nie chciał od niego wziąć.  Bilans mu się nie zgadzał !!  Z kuchni pobrał 14 posiłków a my zamówiliśmy 13. Kto zapłaci za czternasty? Spokój zniknął z twarzy kelnera. Wiedzieliśmy, że ma problem, ale przez to godzinne oczekiwanie i pokręcone zamówienie, jakoś nikt go nie żałował.  Ochoczo zabraliśmy się do jedzenia. Potrawy były niezwykłe w smaku i bardzo smaczne. Podsuwaliśmy sobie talerze, aby spróbować jak najwięcej potraw. 

Potrawy kuchni Indyjskiej są najsmaczniejsze ze wszystkich kuchni świata jakie jadłem. W Azji południowo-wschodniej jest wiele różnych kuchni narodowych, które łączy wspólna cecha – dodawanie wielu rodzajów przypraw w dużych ilościach. Doprawiając potrawę stosuje się mieszanki różnych przypraw. Owa mieszanka zwana jest masali. Z Indii wywodzi się jedna z nich, popularna na całym świecie – curry. Przyprawami bywają korzenie (imbir) czy też kora (cynamon) jak i owoce lub nasiona a także soki z owoców, przeciery np. z płatków róż, orzechy lub zioła. W kuchni indyjskiej bardzo ważną potrawą jest ryż, serwowany jako dodatek lub też jako główny posiłek. Tradycyjna kuchnia dawnych Indii  jest wegetariańska, lecz lata kontaktów z innymi kulturami i cywilizacjami – muzułmanami i Europejczykami –  spowodowały, że pojawiły się również potrawy mięsne. Ze względów religijnych, trudno liczyć na to, że zamówimy w restauracji wołowinę.  W prawdziwie indyjskiej restauracji, prowadzonej przez hindusów, wybór mięsnych potraw zarówno, indyjskich jak i z  kuchni chińskiej czy kontynentalnej, sprowadza się do „wariacji na temat kurczaka”. Baranina jest dużo mniej popularna. Można za to zjeść ogromną liczbę potraw z warzyw i jarzyn, często z jogurtem. Bardzo często zamawialiśmy thali.  Nie jest to potrawa ale okrągła, metalowa taca, na której podawano Chapati – placki podobne do pieczonych w Polsce z ciasta makaronowego – „na blasze” , kilka rodzajów sosów w małych miseczkach zwanych katori  oraz ryż. Tę potrawę, jako jedyną,  jedliśmy palcami. W prawej dłoni trzymając kawałek Chapati nabieraliśmy sos lub ryż. 

Mimo że tradycyjnie hindusi jedzą palcami, my korzystaliśmy ze sztućców.  W restauracjach są one w powszechnym użytku i zawsze dostępne, chociaż gdyby jeść palcami to nie wywołałoby to zgorszenia obsługi. Ich stosunek do noża, widelca i łyżki bywa czasami zabawny. W jednej z restauracji w mieście Jaipur zamówiliśmy kawę. Po dość długim oczekiwaniu, do czego zdążyliśmy się już przyzwyczaić, kelner przyniósł dzbanek z kawą i filiżanki. Łyżeczek nie przyniósł. Rozlaliśmy kawę i czekaliśmy na łyżeczki. Kawa zdążyła już ostygnąć a kelner wciąż nie przychodził. Wreszcie przybył, ale „towarzysko” – zobaczyć jak się miewamy, bo łyżeczek nie przyniósł. Gdy uprzejmie zapytaliśmy o nie, jego wyraz twarzy zmienił się. Marszcząc brwi i lekko zaciskając usta wymownym gestem, wskazał na stół. We wskazanym miejscu stała cukierniczka z jedną (!) łyżeczką. Bardzo nas to rozbawiło. Byliśmy jednak nieustępliwi i stanowczo poprosiliśmy o pięć łyżeczek. Urażony kelner posłusznie oddalił się w stronę kuchni.  Ostatnie słowo należało jednak do niego. Po chwili wrócił i wręczył  nam pięć łyżek do zupy.

W czasie całego trampingu starałem się skosztować jak najwięcej potraw.  Najbardziej przypadł mi do gustu kurczak w sosie curry i thali. Po powrocie do Polski starałem się odwiedzać restauracje serwujące kuchnię indyjską. Zawsze były to eleganckie i drogie lokale, jednak nigdzie smak potraw nie dorównał temu, co jadałem w najpodlejszych indyjskich barach. 

Anka

Już wcześniej zauważyłem, że hindusi darzyli Ankę, naszą przewodniczkę, niezwykłym szacunkiem, żeby nie powiedzieć respektem. W hinduskiej kulturze i tradycji kobieta jest na niższym szczeblu hierarchii społecznej. Mimo że, zwyczaje zmieniają się, kobiety wciąż są zależne od mężczyzn, nie pracują i padają ofiarami rytualnego Sati (z sanskrytu satI – „dobra kobieta” – stosowany w Indiach, zabroniony, obyczaj palenia na stosie wdowy razem ze zwłokami męża). Anka pod każdym względem była przeciwieństwem hindusek. Nie przypominała ich wyglądem, ani tym bardziej, osobowością. Dynamiczna, pełna werwy i energii, o silnej, dominującej osobowości, w kontaktach z hindusami wykorzystywała bezwzględnie przywileje wynikające z bycia „białą lady”. Świetna znajomość języka hindu, wyniesiona ze studiów na Uniwersytecie Jagiellońskim pogłębiona w czasie rocznego stażu w Indiach, robiła wrażenie nie tylko na nas, ale przede wszystkim na hindusach, którzy mieli z nią do czynienia po raz pierwszy. Była najlepszym przewodnikiem, z jakim kiedykolwiek podróżowałem. Nie było dla niej problemu nie do przeskoczenia. Hindus stojący przed Anką nigdy nie wiedział, czego się spodziewać. Czasami sprawę załatwiał czarujący uśmiech, czasami delikatne pogłaskanie policzka a czasami dosadna wiązanka przekleństw rzucona w hindu, po angielsku lub po polsku. Pewnego dnia wracaliśmy z Fatehpur Sikri – jednej z dawnych stolic cesarstwa Mogołów. Nasz wynajęty bus, z kierowcą i pomocnikiem, był już o kilka przecznic od hotelu, gdy został zatrzymany przed policyjną blokadę u wlotu do ulicy, która jeszcze rano była otwarta dla samochodów. W przeciwieństwie do mnie, Anka siedziała z tyłu pojazdu, zajęta rozmową z Marcinem i Grzegorzem i nie widziała, co dzieje się z przodu. Nasz kierowca wdał się w rozmowę z policjantem usiłując przekonać go, że może nas przepuścić. Rozmowa przeciągała się, minęło już chyba dziesięć minut. Postoje na trasie to nic niezwykłego. Czasami blokował nas tłum ludzi, czasami zwykły „korek” a czasami „święta krowa”. Jednak tym razem postój był zbyt długi i Anka zainteresowała się, dlaczego stoimy. Gdy ruszyła w kierunku kierowcy, pomyślałem – „Ciekawe czy załatwi nam przejazd ?”. Nie minęła minuta, gdy jechaliśmy dalej. Policjant nie dostał ani centa a i tak był szczęśliwy, bo Anka pogłaskała go po policzku.

Zwiedzając Delhi

Przemierzając Indie nietrudno dostrzec, że łączą w sobie trzy cywilizacje. Dwie z nich, hinduska i muzułmańska, sięgają korzeniami tysiące lat w przeszłość. Trzecia – obejmująca czasy angielskiego zwierzchnictwa i okres niepodległości – jest niczym najmłodszy brat wobec rodzeństwa. Kolebką cywilizacji Indii jest dolina rzeki Indus. Tutaj, prawie pięć tysięcy lat temu powstały pierwsze wielkie miasta – Harappa i Mohendżo-Daro. Przez następne tysiąclecia na tereny nad Indusem przybywały nowe ludy, Ariowie, Grecy – prowadzeni przez Aleksandra Wielkiego, Scytowie, nieznany lud pochodzenia tureckiego. Przez lata utrwalała się niezwykła moc Indii. Wszystkie rasy i plemiona, które tu przybyły, stopniowo asymilowały się i przyjmowały miejscową kulturę, wnosząc do niej nowe elementy. Powstawały i upadały dynastie. Gdy Maurjów zastąpili Guptowie, za ich panowania Indie stały się wielkim, cywilizowanym imperium a ludzie żyli w pokoju i dobrobycie. Jak każde imperium i to przeżyło swój schyłek i rozpad na mniejsze królestwa. Było to pośrednią przyczyną, a może skutkiem islamskiej ekspansji na północną część Indii, która trwała od VII wieku naszej ery. W pierwszej połowie XVI w. w historię Indii wkraczają Wielcy Mogołowie czyli dynastia Timurydów i jej historyczny założyciel – Babar, według legend wywodzący się od Dżyngis Chana. 800 lat panowania Mogołów zostawiło niezatarty ślad w kulturze Indii. Mimo iż okres ten trwał aż osiem wieków, nie doszło do asymilacji. Religijne podziały z tamtych lat pozostały do dziś. Hinduizmu i Islamu nie zjednoczył opór przeciw nowym władcom – Brytyjczykom. Celem ich panowania, od początku XIX w. było osiągnięcie jak największych korzyści z handlu. Indie stały się wielkim rynkiem zbytu dla angielskich towarów, stąd importowano niezmierzone ilości drewna, herbaty, korzeni i przypraw. Koniec panowania Anglików spowodował, że antagonizmy religijne znów zaczęły dominować w stosunkach między hindusami i muzułmanami, co spowodowało krwawy podział na Indie i Pakistan.

Gdzie Hinduizm? Gdzie Islam? A gdzie współczesność z brytyjskimi korzeniami? Najłatwiej szukać w architekturze. Różnice między architekturą hinduską i muzułmańską można dostrzec bardzo łatwo. Islam to, doskonałe w swej formie, kopuły meczetów i pałaców, smukłe wieże minaretów, arkadowe dziedzińce. Ściany budowli są bogato zdobione mozaikami lub inkrustowane kamieniami. W zdobieniach dominuje motyw wici roślinnej, ponieważ Islam zabrania uwieczniania postaci ludzkich lub zwierzęcych a tym bardziej Boga. Budowlom hinduskim, w których nie stosowano łuku jako elementu nośnego, brakuje lekkości i zwiewności, którą czuje się patrząc na meczet lub minaret. Jednak w zdobieniach, dzięki niezliczonym bóstwom i postaciom staroindyjskich mitów, przewyższają architekturę islamu. Wpływy z epoki panowania angielskiego spotkać najłatwiej w większych miastach, dawnych siedzibach administracji kolonialnej. Współczesna architektura indyjska kojarzy się raczej z bezładną i brzydką zabudową mieszkaniową niż z pięknymi budowlami, takimi jak  w New Delhi. 

Cały drugi dzień pobytu w Delhi poświęciliśmy na zwiedzanie. W mieście dominują zabytki muzułmańskie bowiem przez prawie 800 lat było stolicą państwa. W Czerwonym Forcie nad rzeką Dżamuną przez lata rezydowali Wielcy Mogołowie. Za wysokimi murami z czerwonego piaskowca znajdują się pałace, meczety (w tym przepiękny Meczet Perłowy) i pawilony mieszkalne cesarza oraz jego rodziny . Najsłynniejszą budowlą jest Sala Audiencji Prywatnych, w której cesarz przyjmował gości. Tutaj stał słynny „Pawi Tron” – szczerozłoty, wysadzany szafirami, diamentami, szmaragdami i rubinami (obecnie znajduje się w Iranie). Tron był symbolem bajecznego bogactwa Wielkich Mogołów. „Jeżeli istnieje raj na ziemi, to jest tutaj, to jest tutaj, to jest tutaj” – głosi napis w Sali Audiencji Prywatnych.

Cesarz Szahdżahan jest budowniczym Meczetu Piątkowego. Był to pierwszy meczet, do którego wszedłem. Na obszarze całego meczetu (jak i wszystkich innych) można chodzić tylko boso. Meczet, dwiema ogromnymi kopułami i czterema minaretami w narożach, wybudowano na ogromnym placu wyłożonym kamiennymi płytami. Plac otoczony jest wysokim murem, przez który prowadzi wysoka na kilkanaście metrów brama. Niezwykłym przeżyciem było wejście na galerię minaretu, z której Muezzin  wzywa wyznawców na modlitwę. Schody były bardzo wąskie i strome. Z trudem przeciskałem się w górę ale warto było. Panorama miasta zapierała dech w piersiach. Na galerii zastałem parę hindusów. Jeden z nich pozował do zdjęcia. Zaintrygowała mnie jego poza. Siedząc na kamiennej ławeczce, wyciągnął lewe ramię w bok tak, że dłoń znajdowała się nieco ponad poziomem głowy. Kciuk i dwa następne palce trzymał razem skierowane w dół tak, jak sypie się szczyptę soli. Fotografujący dawał fotografowanemu jakieś wskazówki. Zaiste dziwnie się zachowywali. Nie mogłem zrozumieć, co robią. Gdy zszedłem na dół, Anka wszystko mi wyjaśniła. Gdybym stał obok drugiego hindusa, który robił zdjęcie, zwróciłbym uwagę na inny z minaretów, stojący po drugiej stronie meczetu. Pozujący hindus  starał się tak ustawić ramię i dłoń, aby po zrobieniu zdjęcia oglądający miał wrażenie, że trzyma minaret za zwieńczającą go iglicę. Tak pozowane zdjęcia są bardzo popularne w Indiach. 

Na południowym skraju Delhi znajduje się Meczet Kuwat-l Islam – Meczet potęgi Islamu. Meczet wybudowano ze zburzonych świątyń hinduskich po pokonaniu, przez wojska muzułmańskie pod wodzą Kutub ud-dina, obrońców Delhi pod dowództwem, ostatniego hinduskiego władcy Delhi, króla Prythwiradży. Meczet Kuwat-l Islam był pierwszym meczetem wybudowanym w Indiach. W jednym z naroży dziedzińca meczetu stoi Kutub Minar czyli Wieża Kutuba. Mierząca 72 m wieża jest jedną z najwyższych, wolno stojących, wież na świecie. Na wewnętrznym dziedzińcu meczetu zobaczyć można żelazną kolumnę długości 8 metrów, z czego 7 metrów wystaje nad ziemię. Mimo że kolumna liczy sobie 1600 lat, nie ma na niej śladu rdzy, wykonana jest bowiem z czystego chemicznie żelaza, bez domieszek i zanieczyszczeń, które są przyczyną utleniania żelaza czyli rdzewienia. Do dziś nie wiadomo jak szesnaście wieków temu produkowano tak czysty metal. 

Odwiedzając Radż Ghat, miejsce spalenia ciała wielkiego Mahatmy Ghandiego, mogłem się przekonać, jak wielkim szacunkiem otaczają hindusi swego duchowego przywódcę z czasów, gdy Indie wyzwoliły się spod panowania brytyjskiego. 

Z kilku grobowców Wielkich Mogołów, które widzieliśmy w Indiach, w Delhi zobaczyliśmy grobowiec drugiego z cesarzy – Humajuna, syna założyciela dynastii – Babara.

Najbardziej nowoczesną budowlą, jaką widziałem w Delhi, była Świątynia Lotosu. Świątynia jest miejscem spotkań i modlitw wyznawców Wiary Baha’i, najmłodszej, niezależnej religii świata. Powstała 150 lat temu. Na stronach internetowych polskich wyznawców Baha’i www.bahai.org.pl  czytamy że: „Wiara Baha’i uczy, że prawda religijna jest postępowa a nie ostateczna. Bóg nazywany przez ludzi różnymi imionami – prowadzi ludzkość za pośrednictwem szeregu Uniwersalnych Nauczycieli, którzy kolejno objawiali swoją misję zgodnie z potrzebami czasu i miejsc, w których nauczali. Posłańcy ci – zwani także Prorokami – przynosili nowe nauki, które z biegiem czasu dały podwaliny nowych cywilizacji. Należą do Nich wielcy Założyciele religii świata, tacy jak Kriszna, Mojżesz, Zaratustra, Budda, Chrystus czy Mahomet. Bahaici uznają także dwóch nowych Nauczycieli – Baba i Baha’u’llaha, którzy pojawili się w XIX wieku w Iranie i wierzą, że ich nauki dane są ludzkości na dzień dzisiejszy.” Religia ta łączy w sobie wszystkie religie świata.  Według niej, chrześcijanie, muzułmanie, żydzi, hindusi wierzą w tego samego Boga, lecz wierzą inaczej.

W drodze do Nepalu

Po całym dniu zwiedzania, wieczorem zabraliśmy nasze plecaki i pieszo ruszyliśmy na dworzec kolejowy. Pociągiem mieliśmy dotrzeć do Gorakhpur a dalej autobusem do Sunauli na granicy z Nepalem. Aby dostać się do naszych zarezerwowanych miejsc w pociągu, musieliśmy stoczyć prawdziwą bitwę. Nim pociąg przyjechał, na peronie oczekiwało na niego mnóstwo ludzi. Wszyscy zachowywali się spokojnie i nic nie wskazywało na to, że aby wsiąść do wagonu będziemy musieli odkryć w sobie bestię. Gdy tylko pojawił się pociąg, tłum rzucił się w jego kierunku. Musieliśmy się dostosować do sytuacji. Czarek, chłop jak dąb, ruszył przodem. Dziewczyny w środku a reszta chłopaków po bokach. Niczym klin wdarliśmy się w ludzkie kłębowisko, prąc ku drzwiom. Hindusi stawili zaciekły opór. Tu nie było sentymentów i kurtuazji. Gdy dotarłem do drzwi, stanąłem na stopniu schodów a ręką chwyciłem poręcz, byłem pewien, że za moment znajdę się w środku. Ułamek sekundy później byłem z powrotem w tłumie na peronie, bo przeciskający się obok mnie hindus, chwycił mój plecak i zrzucił mnie ze schodów a sam znalazł się na nich i był już prawie w wagonie.  Zdumiony i wściekły rzuciłem się w jego kierunku i teraz on wrócił na peron. Pomagając sobie nawzajem, w końcu cała nasza grupa znalazła się w wagonie. Jeszcze tylko wyrzuciliśmy z naszych miejsc hindusów, którzy je bezprawnie zajęli (nie sposób przytoczyć wiązanki, którą ich obdarowała Anka, bo zrobiła to w hindu) i byliśmy gotowi do podróży mającej trwać kilkanaście godzin. 

Wagon nie miał zamkniętych przedziałów. W każdym z boksów, poprzecznie do osi wagonu, było sześć miejsc leżących tzw. kuszetek. Na przeciwko wyjścia z boksu, równolegle do korytarza – jeszcze trzy. Nad głowami, najwyżej leżących, zamocowano wentylatory. Okna zakratowano – byliśmy jak w trumnie. Tłok był spory, w przejściu usadowili się ci, którzy nie mieli biletów na miejsca leżące. Na dodatek hindusi wciąż się gdzieś przemieszczali. Przychodzili, odchodzili, szukali krewnych i znajomych. Trwało to jeszcze jakiś czas po tym jak pociąg ruszył, aż w końcu wszyscy znaleźli swoje miejsca – leżące, siedzące lub stojące. Ci którzy stali, spoglądali na leżących. Moje miejsce było na najwyższym poziomie, więc na mnie nie spoglądano zbyt często, ale ci poniżej zaczynali czuć się nieswojo. Poczucie winy kiełkowało. Grzegorz śpiący na najniższym poziomie, uprzejmie przesunął nogi tak, aby jeden ze stojących hindusów mógł usiąść. Rano zobaczyliśmy ich obu leżących obok siebie, niemal przytulonych. Do końca trampingu był to jeden z dyżurnych tematów do żartów – Grzegorz i „jego” hindus. W pociągu spędziliśmy całą noc i niemal cały dzień. Jechał powoli, niezbyt często się zatrzymując. W ciągu dnia górne miejsca  były poskładane i siedzieliśmy na najniższych dzięki temu mogliśmy zrobić trochę miejsca dla stojących nieopodal dzieci. Pod koniec podróży my staliśmy a siedzieli hindusi. 

Czas mijał bardzo powoli a wagon żył swoim życiem. Co pewien czas pojawiał się obnośny sprzedawca, patrol wojskowy z długimi karabinami na plecach lub jakiś żebrak. Pomny zaleceń Anki, nie dawałem żebrzącym  pieniędzy. W pewnym momencie,  gdy właśnie czytałem książkę, kątem oka zauważyłem, że do boksu ktoś wszedł. Widziałem tylko kobiece Sari i dłoń z kartką papieru, zapewne z prośbą o jałmużnę. Domyśliłem się że to kolejna żebraczka. Specjalnie nie podniosłem głowy i czytałem dalej. Siedzący obok hindusi, którzy wcześniej też nie dawali nic żebrakom, sięgnęli do kieszeni. Tylko ja byłem niewzruszony. Dłoń z kartką przywędrowała przed moją książkę. Wciąż nie reagowałem. Stanowcze puknięcie kartką w moją lekturę sprawiło, że w końcu podniosłem wzrok i …. gorączkowo zacząłem szukać pieniędzy w kieszeniach. Kobieta nie miała nosa – była trędowata.

Podróż pociągiem była uciążliwa, jednak w porównaniu z autobusem – całkiem wygodna . Na nowy środek lokomocji przesiedliśmy się w mieście Gorakhpur. Kilka godzin jazdy, niezbędne formalności na granicy i byliśmy w Nepalu. Nie poczułem się jak w innym kraju, jeszcze nie wtedy. Czekał nas następny etap podróży. Zmieniliśmy tylko autobus na mniejszy, dostosowany, jak sądzę, do postury nepalczyków. Rozmiary siedzeń i przestrzeni dla pasażera mogły budzić wesołość, gdyby nie to, że czekało nas jeszcze kilkanaście godzin jazdy. O naszym autobusie mówiliśmy – „nepali size” – rozmiar nepalski. Nieliczne postoje przynosiły ulgę i były okazją, aby w przydrożnych barach i na straganach kupić coś do picia i jedzenia. To był dopiero nasz czwarty dzień wyprawy i wciąż nie zapomnieliśmy swych europejskich przyzwyczajeń co do jadania w „kulturalnych” warunkach. Przystosowanie do nowej rzeczywistości jednym zajęło więcej innym mniej czasu. Na pierwszym postoju zatrzymaliśmy się obok przydrożnego baru – chaty z paleniskiem, skleconej z drewna wraz z kilkoma stołami.  Potrawy o niewiadomym składzie, gotowane lub smażone w obskurnie wyglądających garach i patelniach nie wzbudzały zaufania. To groziło niestrawnością. Znaleźli się odważni, ale niewielu. Jednak herbata! Czemu nie? „Woda przegotowana czyli bezpieczna, na to można sobie pozwolić, to nie może nam zaszkodzić” – myśleliśmy.  Kupiłem herbatę i ja. Gdy tak sobie ją popijałem, przechadzając się w pobliżu baru, zwróciłem uwagę, że brakło szklanek i następni klienci nie mają z czego pić. Kobieta za barem przywołała chłopca, który jej pomagał, coś mu tam powiedziała i wymownym gestem gdzieś wysłała. Chłopiec  o przydługawych, czarnych, kręconych włosach, miał może 8 -10 lat. W brudnych sfatygowanych spodniach i nie lepiej prezentującej się koszulce, która kiedyś, pewnie przez chwilę była biała  – powłócząc nogami i z wyraźną niechęcią na twarzy, chłopiec ruszył do stołów, na których stały pozostawione przez podróżnych puste lub na wpół opróżnione szklanki. Zebrał ich sześć lub siedem i skierował się w stronę, stojącej nieopodal, pompy. Nie było przy niej wiadra, miednicy lub jakiegokolwiek innego naczynia, lecz spodziewałem się, że chłopiec umyje szklanki pod bieżącą wodą i czyste zaniesie do baru. I znowu nie starczyło mi wyobraźni. Chłopiec chwycił w obie dłonie ramię pompy i zaczął pompować. Woda wartkim strumieniem lała się na ziemię a on pompował i pompował. Przestał, kiedy wokół pompy powstała spora, lecz dość płytka, kałuża. Wtedy umył w niej szklanki i zaniósł do baru. Stałem tak i patrzyłem na niego jak się oddala, aż zniknął mi z oczu. Wtedy spojrzałem na szklankę z herbatą, którą trzymałem prawie przy ustach i ….odłożyłem ją na stół. 

Była chyba piąta rano, gdy dotarliśmy na miejsce. Byłem w Kathmandu. Czy potrafię opisać wagę tej chwili?  Znalazłem się w mieście, które w mojej wyobraźni uosabiało  magię, tajemnicę i czar orientu. Miasta, którego nazwa przewijała się w relacjach z wypraw największych alpinistów świata, ostatnich wielkich zdobywców i odkrywców. Dotarłem do stolicy Nepalu, baśniowej krainy z końca świata! Poczułem, że spełniłem swoje marzenie o Wielkiej Podróży.

Właściciel hoteliku, w którym Anka zarezerwowała nam pokoje, wysłał po nas minibus. Na powitanie dostaliśmy gorącą kawę. Jeśli ktoś sądzi, że była to jakaś oryginalna, orientalna kawa, to jest w błędzie. Zaserwowano nam zwykłą, rozpuszczalną Nescę. Od przeszło roku nie piłem już kawy, ale wtedy uległem pokusie i była to dla mnie najsmaczniejsza „mała czarna” na świecie.  Zmęczenie kilkudziesięciogodzinną podrożą dawało się we znaki a i temperatura sięgała raptem kilku stopni Celsjusza. Marzyliśmy o kąpieli i śnie.

Kathmandu – tak orientalnie i tak swojsko…

Pod względem powierzchni Nepal jest około 20-krotnie mniejszy od Indii a pod względem liczby ludności przeszło 40-krotnie. Trudno, oczywiście, dostrzec różnicę, jeśli nie spogląda się na obydwa kraje z orbity okołoziemskiej. Jednak spacerując po ulicach Khatmandu od razu wyczuwa się zmianę. Stolica Nepalu jest w porównaniu z Delhi cicha, spokojna, wręcz kameralna. Nie ma tu takiego hałasu i zgiełku jak na ulicach indyjskich miast. Nie ma wieżowców z betonu i stali a najwyższe budynki wznoszą się na raptem kilka pięter.  Na ulicach dominują ryksze  i rowery, samochodów, przeważnie starsze typy marek japońskich, jest niewiele. Zwróciłem uwagę, że detale budowlane  – okna, drzwi, belki więźby dachowej są bogato rzeźbione. Niektóre domy były nowsze, inne starsze. Co krok jakaś hinduistyczna kapliczka przyozdobiona kwiatami lub mała wotywna stupa buddyjska z modlitewnymi chorągiewkami.  Wśród mijanych ludzi, ubranych raczej z europejska,  mnisi w pomarańczowych szatach z ogolonymi głowami. Lekkie powiewy wiatru przynosiły zapachy palonych kadzideł i świec. Wdychałem powietrze i czułem… Orient. Tak właśnie wyobrażałem sobie ten kraj. 

Każdy z nas na swój sposób odkrywał Nepal. Jedne „odkrycia” były poważne, inne mniej a jeszcze inne były wywoływały rozbawienie. Miłą niespodzianką było odkrycie, iż w Nepalu można kupić polskie batony czekoladowe „Prince Polo” z Cieszyna. Niestety, były przeterminowane,  co nie świadczy zbyt dobrze o ich popularności. Mimo że zachwycaliśmy się kulturą i tradycją kultury Indii i Nepalu, to okazało się, że nasze europejskie przyzwyczajenia są silne i tęsknimy za prostymi, codziennymi, znanymi z Europy, przyjemnościami. Z radością odkryliśmy, że w Nepalu jest wiele pub’ów i knajp, w których można napić się porządnego, mocnego drinka, co w Indiach było wielkim problemem. Naszym ulubionym lokalem stał się pub „Maya” i to bynajmniej nie z powodu sentymentu do znanej i popularnej pszczółki czy też Zbigniewa Wodeckiego. Pub przypadł nam do gustu, bo serwowano tam pyszne drinki, które cieszyły się wielkim powodzeniem szczególnie w czasie „happy hours” miedzy, 17:00 a 19:00 gdy były o połowę tańsze. Nasza pierwsza w Nepalu impreza integracyjna odbyła się właśnie w pubie „Maya”  i była niezwykle udana. Jeśli ktoś chciałby wiedzieć jak się bawiliśmy, to najlepszą puentą jest słynne zdanie Piotrka, które wtedy wypowiedział – „Jeszcze nigdy w życiu tak się nie ululałem za 5 złotych”. W nepalskich pub’ach można było nie tylko napić się, ale i posłuchać „zachodniej” muzyki. To kolejna różnica między Indiami a Nepalem.  

W Kathmandu spędziliśmy kilka dni, zwiedzając samo miasto jak i atrakcje turystyczne leżące w jego pobliżu. Każdy dzień kończyliśmy w pub’ie „Maya”, który stał się naszą…. „czytelnią”. Już nie pamiętam kiedy i jak to się zaczęło, ale o naszych barowych spotkaniach mówiliśmy jak o wizycie w „czytelni”. Nie chodziliśmy wiec do baru na drinka, tylko do „czytelni poczytać bajkę”. Chociaż nie przypominam sobie, aby ktoś „zwrócił książkę” czyli… wyrzygał się z powodu zbyt „długiego przesiadywania w czytelni”, ale i takie określenia mieliśmy w naszym słowniku. Nie wszyscy z naszej grupy byli miłośnikami czytania i znali nasz słownik. Któregoś dnia umówiliśmy się w kilka osób na spotkanie, którego miejscem była oczywiście „Maya”. Schodziliśmy się kolejno pojedynczo lub parami. W końcu przyszli Grzegorz i Marcin – tylko ich brakowało – roześmiani od ucha do ucha. Nie mogli złapać tchu, tak się zaśmiewali. Gdy w końcu się uspokoili, opowiedzieli, co im się przytrafiło. Idąc do pub’u spotkali Zenona. Jak już wspomniałem na początku opowieści, Zenon był „inny”. Owa inność objawiała się między innymi tym, że „chodził własnymi ścieżkami”. Nigdy nie jadał posiłków z resztą grupy. Gdy my  jedliśmy w restauracji – Zenon znikał z pola widzenia. Do pub’ów też nie chadzał z nami, dlatego nie znał „słownika”. Owego dnia, gdy chłopcy idąc do „czytelni” spotkali Zenona,  Grzegorz spytał – „Idziesz z nami do czytelni poczytać?” Zenon odparł – „Nie, nie znam języków…” 

Inną, „europejską” atrakcją w Kathmanu był bar „niemiecki”. Z tego co mi wiadomo, otworzyła go wiele lat temu pewna Niemka, która tu się osiedliła. W barze serwowano przysmaki kuchni niemieckiej np. kiełbaski, jednak największym wzięciem cieszyły się zwykłe białe bułki z masłem, szynką i żółtym serem. Mimo że mogliśmy kosztować tysiące potraw kuchni Azji południowo-wschodniej, to bułka z szynką….mniam, mniam.

Pub „Maya” czy bar „niemiecki” były tylko turystycznymi ciekawostkami w Kathmandu. Według legendy, miasto zostało założone w X wieku przez króla Gunakamadewę, który we  śnie usłyszał posłanie bogini Malakszmi, by wybudował miasto u zbiegu rzek Wisznumati i Bagmati. Pierwotnie nosiło nazwę Kartipur i w swym kształcie przypominało miecz. Do dnia dzisiejszego Kathmandu jest stolicą królestwa, chociaż siedzibą królów nie jest, jak to dawniej bywało, Stary Pałac na placu Darbar Squere. Tutaj jest kulturowe centrum miasta, tutaj znajdują się świątynie najważniejszych bogów i bogiń panteonu hinduistycznego – Wisznu, Siwy, Ganeś’a, Kryszny, Saraswari. Szczególną, wśród świątyń na Darbar Squere, jest Kumari Bahal, ponieważ to świątynia żywej bogini Kumari. Kandydatka na boginię wybiera się spośród 4 – 5-cio letnich dziewczynek i musi posiadać 32 charakterystyczne znaki, takie jak właściwy kolor oczu i kształt zębów. Po wstępnej selekcji dziewczynki poddawane są tradycyjnym próbom. Jedyna, która je przejdzie musi wskazać, podobnie jak to ma miejsce przy wyborze tybetańskiego Dalaj Lamy, przedmioty, które należały do jej poprzedniczki. Bogini Kumari jest obdarzona przez mieszkańców Nepalu ogromnym szacunkiem. Raz w roku, w czasie trwania święta Indrajatra, opuszcza pałac, noszona przez wiernych (nie wolno jej bowiem dotknąć ziemi), by pobłogosławić króla Nepalu. Panowanie bogini nie jest wieczne, trwa tylko do pierwszej krwi – pierwszego miesiączkowania. Wtedy dziewczynka, nie będąc już boginią lecz zwykłym człowiekiem, opuszcza pałac. Mimo że staje się osobą bardzo zamożną, nie jest „dobra partią” do zamążpójścia, bowiem jak głosi przesąd, ślub z nią przynosi nieszczęście.

Mimo że dominującą religią w Nepalu jest hinduizm (97%) od początku pobytu w tym kraju miałem wrażenie, że większość Nepalczyków wyznaje Buddyzm. Sprawiły to niezliczone małe, średnie i wielkie  budowle w kształcie czaszy zwieńczonej masztem czyli stupy. Na linkach przymocowanych z jednej strony do masztu a z drugiej do podłoża w pobliżu podstawy powiewały modlitewne, kolorowe chorągiewki. Słowo stupa z sanskrytu – stūpa – oznacza „szczyt”, „czub”, „kopiec”. Symbolika stupy jest bardzo rozległa i obejmuje budowę materii, podstawowe elementy, z jakich skonstruowany jest wszechświat, budowę uniwersum, oświecone ciało Buddy, drogę wiodącą do stanu oświecenia.  Często zawiera komorę z relikwiami, figurkami Buddy i tekstami buddyjskimi. W zamierzchłych czasach stupy były grobowcami, stanowiły również znaki orientacyjne dla podróżnych lub były znacznikami stref wpływów.  Stupa, uwzględniając lokalne tradycje, przybiera różne kształty i nazwy, np. pagoda w Chinach. Odwołując się do znaczenia stupy jako ciała Buddy w medytacji, wiele nepalskich stup ma wymalowane poniżej masztu, „wszechwidzące oczy Buddy”. Najbardziej niezwykłą stupą, jaka widziałem w Nepalu była Stupa Swajambhu. Wznosi się na wzgórzu o tej samej nazwie w pobliżu Kathmandu. Droga na szczyt wiedzie po 365 schodach. Według legendy, stupa istnieje od niepamiętnych czasów, gdy dolina Kathmandu zalana była wodą i wystawała z niej tylko Stupa Swajambhu. 

Inna duża stupa – Stupa Bodhanath znajduje się w pobliżu Darbar Squere. Fotografując, obchodziłem ją dookoła. W pewnym momencie moją uwagę przykuło dwóch postawnych Sikhów w turbanach, z sumiastymi wąsami i wielkimi brodami. Wydali mi się bardzo interesujący, więc postanowiłem zrobić im zdjęcie. Podszedłem do nich, ukłoniłem uprzejmie i poprosiłem o zgodę na zrobienie zdjęcia. Panowie spojrzeli na siebie i z uśmiechami na ustach, które ledwo były widoczne wśród wąsów i brody, skinęli głowami wyrażając zgodę. Zrobiłem dwa kroki w tył, przymierzyłem i pstryk… zdjęcie gotowe. Wymieniliśmy standardowe „Thank You..” i rozeszliśmy się w przeciwne strony. Po minucie lub dwóch znowu ich mijałem… W końcu stupa nie jest taka wielka, obejście jej zajmuje ledwie chwilę. Kątem oka zauważyłem, że przystanęli i oglądając się na mnie rozmawiali o czymś. Po tej naradzie skierowali się ku mnie. Przywitaliśmy się „wylewnym” – „Hallo again…!”. „Where are You from..?” – spytał ten w marynarce. „Z Polski” – odpowiedziałem. „Ah! Z Polski !” – przytaknęli taktownie. „A z jakiego miasta?” – kolejne pytanie zadał drugi z nich, w nieskazitelnie białym, kolonialnym uniformie. Nie chcąc się wdawać w próby wyjaśnienia, gdzie leży Zabrze czy też Górny Śląsk, odpowiedziałem…”Z Warszawy..”. Mężczyzna w marynarce rozpromienił się i odrzekł – „To mieszkasz blisko mnie!” Blisko…?! „Gdzie Rzym a gdzie Krym ? Gdzie Polska a gdzie Indie ?” – pomyślałem zdumiony. Nie wiem czy zdziwienie na mojej twarzy było widoczne tak wyraźnie, ale nie czekając na prośbę o wyjaśnienia, sikh dodał – „Bo ja mieszkam w Manchester…” No tak,  kiedyś nie pomyślałbym że z Polski do Wielkiej Brytanii jest blisko, ale w tej sytuacji…

Następnego dnia, ale jeszcze w środku nocy, pojechaliśmy na punkt widokowy Nagarkot. Nim wzeszło słońce czekaliśmy w tłumie turystów, przemarznięci do szpiku kości. Platforma widokowa jest na wysokości około 2000m.n.p.m. Wedle zapewnień Anki, wschodzące słońce miało oświetlić najwyższe partie Himalajów ukryte w mgłach gdzieś na zachodzie. Mgła snuła się w okolicznych dolinach, od czasu do czasu popychana silniejszymi podmuchami wiatru, przemykała po szczytach, aby znowu opaść w doliny. Przechadzając się wśród oczekujących słyszałem rozmowy po angielsku, francusku, niemiecku, węgiersku, hiszpańsku. Byli też Japończycy i bliżej nieokreśleni Skandynawowie. Wreszcie rozpoczął się wschód słońca. Pokryte mgłami doliny wychodziły z mroku. Słoneczna poświata kierowała się na zachód. W końcu promienie zatańczyły na ośnieżonych zboczach najwyższych z gór. Łańcuch ostrych, skalistych szczytów był wyraźnie widoczny. „Który to ?” – spytałem Ankę. Wyciągnęła ramię a ja podążyłem wzrokiem za jej dłonią. Patrzyłem na Mount Everest. 

Resztę dnia spędziliśmy zwiedzając Bahaktapur i Patan, które wraz z Kathmandu stały się w XVw. stolicami trzech królestw, na które podzielił państwo król Dżajasthiti Malli, dając władzę każdemu ze swych trzech synów. Budowle, pałace i świątynie w miastach są jeszcze bardziej niezwykłe i piękne niż w Kathmandu.  Wędrując z Marcinem uliczkami Bahaktapur, trafiliśmy na niezwykłą i tajemniczą dla nas uroczystość. Wokół ogromnego paleniska a właściwie wokół wielkiej żarzącej się góry popiołu i grubych bali drewna, siedzieli ludzie w żółtych i czerwonych spiczastych czapeczkach. Siedzieli „w kucki” i śpiewali. Od czasu do czasu ktoś rzucał w żarzący się stos garść zboża lub płatków kwiatów. Gdy przyjrzałem się, zobaczyłem, że są w nim nie tylko zboża i kwiaty, ale także kukurydza, jabłka, banany, naręcza kwiatów, kolorowe czapki nepalskie. Był wtedy środek listopada i myślę, że byliśmy świadkami czegoś w rodzaju naszych dożynek, uroczystości dziękczynnej za plony. W pobliżu paleniska stała w kolejce inna grupa ludzi. Oni czekali na błogosławieństwo. Niewysoki mężczyzna w żółtej czapeczce z czerwonym napisem, która wyglądała jak zrobiona z kartki papieru, błogosławił podchodzących do niego ludzi, robiąc im znak na czole jakąś czerwoną mazią. Marcin i ja, wiele się nie namyślając, postanowiliśmy się  udać po błogosławieństwo.  Błogosławiący nie był zdziwiony i nie robił trudności, więc po chwili i my byliśmy „święci”. Gdy mieliśmy się już stamtąd oddalić, zobaczyłem mężczyznę, który w przeciwieństwie do innych, miał na głowie ogromną czapę. Ubrany w żółtą szatę  ze sznurem  wielkich jak orzechy, brązowych korali na szyi. „Święty Mędrzec”, jak go w duchu nazwałem, był tak niezwykły, że od razu sięgnąłem po aparat, aby zrobić mu zdjęcie. Patrzył w moją stronę i zrozumiał zamiar. Podniósł dłoń, w powstrzymującym geście. „No tak – pomyślałem – pewnie chce pieniądze za zdjęcie”. Już po pierwszym dniu pobytu w Indiach przekonałem się że hindusi w stosunku do turystów są niezwykle interesowni. Za każdą oferowaną pomoc żądali pieniędzy. Robiąc hindusowi zdjęcie, on zawsze oczekiwał zapłaty. W Nepalu, pod tym względem, nie było tak źle, ale widząc gest „Świętego Mędrca” właśnie o tym pomyślałem. Jego postać była jednak tak niezwykła, że bez wahania byłem gotów poświecić rupię. Opuściłem dłoń z aparatem a „święty” podniósł swoją w kierunku głowy. W pierwszej chwili nie zwróciłem uwagi na ten gest ale po chwili aż otwarłem usta ze zdziwienia. Mężczyzna spokojem zaczął odkręcać wielki kołtun włosów i po chwili czarny, gruby zwężający się ku dołowi warkocz zwisał mu wzdłuż prawego ramienia aż do kolan.  Poprawił jeszcze sznur korali na szyi i wtedy skinął głową w moją stronę na znak, że jest gotowy do zdjęcia. Nie trzeba mnie było drugi raz zachęcać. Obdarowałem go w podzięce kilkoma rupiami, mimo że się ich wcale nie domagał.

Rafting

Pobyt w Kathmandu dobiegł końca. Ciasnym autobusem podróżowaliśmy w kierunku miasta Pokhara. Droga wiła się krętymi serpentynami, z jednej strony widzieliśmy strome skaliste zbocza a z drugiej kilkusetmetrowe przepaście. Autobus podskakiwał nieustannie na wybojach i dziurach. Co pewien czas, spoglądając w przepaść,  widziałem wraki rozbitych pojazdów. Od pewnego czasu droga biegła wzdłuż brzegu rzeki Trisuli. Posuwaliśmy się wolno naprzód aż w końcu nasz pojazd zatrzymał się przy kilku niepozornych chatach stojących przy drodze.  Na platformie z desek, nieopodal nich, leżały kolorowe kaski i kamizelki ratunkowe a wiosła stały oparte o ścianę. W planie trampingu do Nepalu rafting, czyli spływ pontonami po wzburzonej rzece, nie był przewidziany, ale gdy pojawiła się taka możliwość, szybko skorygowaliśmy nasze plany. Rafting organizowano na  odcinku, który przebiegał wzdłuż drogi Kathmandu – Pokhara. My wysiedliśmy przy bazie startowej a nasze bagaże pojechały dalej,  miały na nas czekać kilkanaście kilometrów dalej. W Nepalu są dwie rzeki, na których organizowany jest rafting –  Trisuli Kali Gandaki. Jak głosi legenda w miejscu zwanym Gosainkunda, w regionie Langtang, bóg Shiva wbił swój trójząb w ziemię tworząc trzy źródła.  Owe źródła łączą się tworząc rzekę Trisuli. W zależności od tego, jak bystry jest nurt rzeki, jak gwałtownie przyśpiesza na stopniach wodnych, rzekom, na których organizuje się rafting, przypisuje się stopnie trudności w skali od 1 do 6. W różnych porach roku ów stopień może mieć inną wartość, co wynika z ilości wód, które spływają do koryta rzeki. Jesienią, Trisuli przypisuje się 2 stopień, w sam raz dla początkujących rafterów, takich jak my. Tego wszystkiego nie wiedziałem, gdy przyszło mi zakładać niezbędny sprzęt – nieprzemakalną kamizelkę, kapok i kask. Nikt z naszej grupy nie brał wcześniej udziału w takim spływie. Dziewczyny z lekkim obrzydzeniem zakładały niezbyt czyste kamizelki i kapoki, których wygląd udowadniał, że pojęcie „wielorazowego użytku” zyskało w ich przypadku nowy wymiar. Mimo kłopotów z rozmiarami, Czarek miał problem z dopięciem kamizelki a „Mała Ela” z kaskiem spadającym jej na oczy, na pamiątkowym wspólnym zdjęciu prezentujemy się bardzo bojowo. Szkolenie przed wypłynięciem było krótkie. W każdym pontonie, oprócz załogi, znajdował się Nepalczyk, który był szefem. On wydawał polecenia, kiedy wiosłujemy, kiedy mamy przestać lub kiedy powinniśmy się zsunąć do wnętrza pontonu i trzymać burty. Akcję – „człowiek za burtą” przerobiliśmy tylko teoretycznie. Czułem się niepewnie. Widziałem w telewizji takie zabawy, ale to co innego  niż samemu siedzieć w pontonie i zastanawiać się czy się z niego wysiądzie. 

Słońce świeciło i było dosyć ciepło, powiewał lekki wiaterek, gdy odbiliśmy od brzegu i ruszyliśmy w kierunku pierwszego rapidu. Stopnie wodne czy też z angielska – rapid’y to miejsca, w których dno rzeki gwałtownie opada lub też ogromne głazy powodują spiętrzenie wody, przez co nabiera gwałtownie prędkości. W takich miejscach woda kotłuje się i burzy, tworzą się gwałtowne i niebezpieczne wiry. Gdy zbliżaliśmy się do pierwszego spiętrzenia, pomyślałem, że suchy z tego spływu nie wyjdę, ale wyobrażałem sobie że moknąć będę stopniowo, po trochu na każdym rapidzie. Szum przelewającej się wody stawał się coraz głośniejszy. Wiosłowaliśmy powoli. Gdy poczułem, że ponton przyśpieszył, porwany przez szybszy nurt rzeki, sternik wydał komendę i zaczęliśmy gwałtownie wiosłować, nabierając prędkości. Kipiel zbliżała się, kilka metrów przed sobą widziałem wodną przepaść. Sternik wydał komendę a my przestaliśmy wiosłować i zsunęliśmy się z burt do wnętrza pontonu. Siedziałem w pierwszym rzędzie. Przede mną nie było nikogo tylko rycząca i skotłowana woda. Kurczowo trzymałem się liny zamocowanej do burty.  Ponton osunął się w przepaść niczym zwalone drzewo. W jednej chwili wbił się w wodę a ja razem z nim – znalazłem się pod wodą. Przez ułamek sekundy nic nie widziałem, w końcu wypłynąłem – kompletnie mokry, do ostatniej nitki. Teraz śmiałem się… Wrzeszczałem jak wariat. Byłem zaskoczony, zdumiony ale jednocześnie szczęśliwy. Przeżyłem coś czego nie doświadczyłem wcześniej. Wtedy, w tym ułamku sekundy po wynurzeniu, obudziło się we mnie „coś” – to „coś” zostało już ze mną na zawsze. Ta dzikość w sercu, której doświadczyłem na Trisuli,  jest we mnie i budzi się czasami.

Płynęliśmy dalej. Rapidy przeplatały się z odcinkami spokojnej wody. Załogi naszych dwóch pontonów staczały wtedy ze sobą bitwy morskie, bijąc wiosłami w wodę i chlapiąc przeciwników. W każdy z następnych rapid’ów wpływałem wrzeszcząc tak głośno, jak potrafiłem. To szaleństwo sprawiało mi niesamowitą frajdę i wciąż dziwiłem się sobie, że tak się zachowuję. Przepełniała mnie radość i poczucie swobody, zapomniałem o przeszłości a przyszłość..

Pokhara i treking w Himalajach

Rafting to niezwykłe przeżycie i chcieliśmy „jeszcze”, ale czekała na nas… Annapurna. Zgodnie z planem zabraliśmy bagaże z końcowej stacji spływu i po kilku godzinach jazdy w rozklekotanym autobusie byliśmy na miejscu.  Pokhara jest niepospolitym miastem o niezwykłych walorach krajobrazowych i przyrodniczych, rozciągającym się nad jeziorem Phewa – drugim co do wielkości w Nepalu. Turystom zapewnia niezapomniany widok na ośnieżone szczyty masywu Annapurny. Jest największym miastem w zachodnim Nepalu. Żyje tu około 95tys. ludzi. Jak na Nepal jest to sporo, jednak Pokhara jest cichym, spokojnym miastem będącym punktem wypadowym dla rozpoczęcia trekingu w masyw Annapurny. Można tu bez problemu i za małe pieniądze zaopatrzyć się w cały niezbędny do wędrówki sprzęt, wynająć przewodnika i tragarzy. Skorzystałem z tej możliwości wypożyczając śpiwór – mój własny zaginął na lotnisku w New Delhi. Dla powracających z wędrówki Pokhara jest miejscem relaksu i odpoczynku w niezliczonej ilości knajp, barów i restauracji. Można popływać po jeziorze, pospacerować po brzegu lub wspiąć się na okoliczne wzgórza. Większość przybywa tu jednak, aby ruszyć w stronę Annapurny.

Z fascynacją i niepokojem spoglądałem na otaczające Pokharę szczyty. Odległe o dziesiątki kilometrów w swym ogromie i majestacie, wydawały się bliskie, jak na wyciągnięcie ręki. W przeciwieństwie do „Dużej” Eli, ja nie znalazłem się w Himalajach przez przypadek. Chodziłem po górach nieraz, ale czym są Tatry, Karkonosze, Beskidy wobec Himalajów. Patrzyłem na ośnieżone szczyty i zadawałem sobie pytanie – „Czy dam radę?” A miałem powody, by mieć poważne wątpliwości. Już przed raftingiem czułem że, „coś mnie bierze”. Spływ tylko pogorszył sprawę. Teraz miałem gorączkę a zamiast zbierać siły przed trekingiem – czułem jak ze mnie odchodzą. Wiedziałem, że nie jest dobrze, ale gdy Ela powiedziała – „Wyglądasz strasznie” – uświadomiła mi, iż jest gorzej niż sądziłem. Rozciągając się z zachodu na wschód, masyw Annapurny tworzą szczyty – Annapurna I do IV oraz Annapurna Południe. Najwyższym z nich jest Annapurana I  (8,091 m.n.p.m.).  Cały obszar znajduje się na terenie Annapurna Conservation Area Project. Pobyt na szlaku wymaga aktualnej wizy trekingowej, którą można uzyskać  w Kathmandu, Pokharze lub przy wejściu do ACAP. Potrzebny jest paszport, zdjęcie i opłata. Przez masyw Annapurny przebiega  kilka tras. Celem naszego trekingu był Annapurna Base Camp  – obóz  na wysokości 4300 m.n.p.m. Trasa rozpoczęła się w Birethati (1050m.n.p.m.), gdzie można dotrzeć autobusem z Pokhary. Po około 10 kilometrach marszu wzdłuż rzeki Modi Khola zatrzymaliśmy się w Ghandrung. Biuro ACAP wystawiło nam wizy. 

Chodzenie po Himalajach okazało się być czymś zupełnie innym niż po naszych polskich górach i to nie dlatego, że Himalaje są tak wysokie. W Polsce szlaki prowadzą łagodniej lub bardziej stromo, ale na wierzchołek góry. Później, gdy zdołamy wspiąć się na szczyty,  różnica wysokości pomiędzy nimi jest już przeważnie niewielka. Najważniejsze to „chwycić wysokość” – instynktownie czujemy, że gdy wejdziemy na pewien poziom, będzie łatwiej, łagodniej i prościej. I tak wędrując szczytami, chłoniemy piękne widoki a nogi same nas niosą. Wędrowanie po Himalajach wymaga, bez porównania, więcej samozaparcia, siły i cierpliwości. I wcale nie mam na myśli wysokości rzędu 5 czy 8 tys. m.n.p.m. Wędrowanie miedzy 1 a 3 tys. m.n.p.m. jest wystarczającą próbą dla zwykłego zjadacza chleba. Na początku jesteśmy zafascynowani. Dookoła niezwykłe krajobrazy, egzotyczna roślinność i zwierzęta. Ścieżka wiedzie pod górę. Na szlaku mijają nas nepalscy tragarze – Szerpowie. Czasami trafi się karawana kolorowo ustrojonych osiołków obładowanych np. Coca-Colą. Pogoda dopisuje, słońce świeci, śnieg tylko na szczytach w oddali.  Mijają godziny a ścieżka wciąż wiedzie pod górę. Czasami złagodzi swój bieg, prowadząc przez wioskę rozłożoną na zboczu i dalej pnie się w górę. Z każdym następnym krokiem coraz częściej powraca myśl – „Kiedy to się skończy?”. Oczyma wyobraźni widzimy się docierających na wysoką grań, po której będziemy wędrować dalej, szczytami. Lecz my docieramy w końcu do miejsca, z którego ścieżka nie pnie się już w górę, ale zaczyna schodzić w dół. Więc i my schodzimy. Przez wiele godzin zdobywaliśmy wysokość, mamy w nogach z 1000m różnicy wysokości a teraz schodzimy, schodzimy, wciąż schodzimy. Po następnych kilku godzinach jesteśmy 1000 m niżej. I co nas czeka? Przeważnie przeprawa przez jakiś potok, po kamieniach, czasami po wiszącym moście i następne 1000m w górę. Ścieżki w górach są szerokie i dobrze utrzymane. Co najmniej jeden metr szerokości. Gdy szlak przebiega przez wioskę, jego nawierzchnia zmienia się. Udeptany grunt zastępują kamienne płyty, równo ułożone a na ostrzejszych podejściach pojawiają się schody. Ścieżki są jedynymi szlakami komunikacyjnymi. Nie ma sposobu, aby dotrzeć tu samochodem. Jedyne zwierzęta juczne, które widziałem, to osiołki przystrojone w czerwone pióropusze, kolorową uprząż i dzwoneczki. Spotkanie z nimi bywa niebezpieczne. Gdy ścieżka prowadzi zboczem, po jednej stronie mamy ścianę a po drugiej przepaść. Kiedy nadchodzi karawana, lepiej znaleźć się po stronie ściany, bo w przeciwnym wypadku można zostać zepchniętym w przepaść przez mało kurtuazyjne zwierzę, które nawet nie zwróci na to uwagi. 

Nie jesteśmy jedyną grupą zachodnich turystów na tym szlaku. Już w Pokharze poznaliśmy Francuzkę Gwen i jej dwóch kompanów. Są też Japończycy, Amerykanie i Niemcy. Wszyscy, podobnie jak i my, znakomicie wyekwipowani. Ciężkie, solidne buty trekingowe, ciepłe spodnie i bluzy z Polar’u, nieprzemakalne kurtki z Goretex’u, plecaki z pasami biodrowymi i ramiennymi, regulowanymi dla własnych potrzeb. Zaiste, wyglądamy jak profesjonaliści idący zdobyć nie Annapurnę BC (4300m.n.p.m.) a samą Annapurnę I (8091m.n.p.m.). Gdy tak kroczymy mozolnie krok za krokiem, wyprzedzają nas mali nepalczycy w sfatygowanych, bawełnianych spodniach i bluzach, swój bagaż dźwigają w bezkształtnych worach lub wiklinowych koszach. Do mocowania tych swoistych plecaków służą pasy, przerzucone przez ramiona.  Jednak największe wrażenie wywiera na mnie ich obuwie – dominują zwykłe, kauczukowe sandały, tzw. „japonki”. Trafiają się też tragarze „na bosaka”.  Tak odziani przemierzają górskie ścieżki w tempie, który nas przyprawia o zawrót głowy. Pocieszam się, że oni robią to od urodzenia a ja może raz w życiu. Nepalski Szerpa potrafi nosić nawet do 70 kg na swych plecach!  Pewnego dnia na jednej z ulic Kathmandu zobaczyłem coś, co wprawiło mnie w zdumienie. Środkiem ulicy, nad karoseriami wolno poruszających się samochodów, kroczył wielki tapczan, tapczan rzekłbym… samobieżny.  Z zielonym obiciem i masywnymi, drewnianymi nogami prezentował się imponująco. Tapczan był złożony a miejsca siedzące skierowane w moją stronę. W pewnej chwili tapczan odwrócił się i zobaczyłem pochylonego staruszka, który z pomocą pasa obejmującego jego czoło a z dwóch końców przymocowanego do skrajnych nóg, niósł ten niezwykły „plecak”. Staruszek był drobny i niski a w dodatku pochylony, jego głowa nie wystawała ponad niezwykły bagaż. Przejeżdżające samochody zasłaniały mu nogi, wydawało się, że sam unosi się w powietrzu.  Ile mógł ważyć tapczan? 40 -50kg… Może więcej… Ile lat mógł mieć staruszek 50 – 60…? Może więcej…

Zbocza gór – zielone, do granicy śniegu jeszcze daleko. Dominuje ciemna zieleń lasów, czasami trafiają się zagajniki bananowców o jasno-zielonych liściach a niektóre zbocza wydają się być obsiane złotem. To dojrzałe zboże, na tarasowych poletkach, mieni się w słońcu i czeka na żniwa.  Pierwszy dzień wędrówki dał mi się we znaki, gorączka nie ustępowała, ale dotarłem do lodge’y w Komrong (2250m.n.p.m.) razem z resztą grupy. Następny dzień rozpoczął się od gwałtownego zejścia w dolinę potoku Kyomrunk Khola. Prawie tysiąc metrów w dół, odpoczynek nad potokiem i w górę, strome podejście ostrymi zakosami. Już ze schroniska wychodziliśmy w grupach i grupkach, każdy szedł swoim krokiem. Po kilku godzinach byłem przedostatni, przede mną szedł Zenek. Ostatni był Czarek. Właściwie to nie wiedzieliśmy, co się z nim dzieje. Wyszedł z Komrong jako ostatni, ale przez pierwszy dzień wędrówki dał się poznać jako wytrawny piechur który trzymał się raczej początku niż końca grupy. Spodziewaliśmy się, że szybko nas dogoni. W krajobrazie poprzecinanym dolinami rzek i potoków nietrudno dostrzec zbocza, którymi przechodziło się wcześniej. Czas mijał a na szlaku za nami Czarka nie było. Budziło to niepokój, ale nie strach. Nasza przewodniczka Anka miała do czynienia z takimi sytuacjami.  Bywało, że wędrujący zostawali tak w tyle, że nocowali na własna rękę, by następnego dnia dołączyć do grupy lub czekali na jej powrót. Gdy słońce chyliło się już ku zachodowi a ja zbliżałem się do granic swoich możliwości, zlany potem, dysząc niczym stara lokomotywa, dogonił mnie Czarek. Jego zaginięcie znalazło proste wyjaśnienie. Czarek miał pecha. Spytał o drogę niewłaściwego człowieka i otrzymał niewłaściwą odpowiedź. Zamiast iść za nami przez kilka godzin, wracał z powrotem. Gdy sobie uświadomił gdzie jest, klął tak że chyba lawina zeszła. Czarek, urzędnik bankowy z obfitym brzuszkiem, cały dzień spędzający za biurkiem, kiedy oświadczył swoim kolegom z pracy, że wybiera się do Nepalu wędrować po Himalajach, stał się obiektem dowcipów i żartów.  Tego dnia pokazał wielką siłę ducha i ciała. Ja miałem tego dnia swoją małą Viktorię.  Zlany potem, ledwo włócząc nogami, w końcu dotarłem do lodge’y w Chhomrong (2050m.n.p.m.). Jedyne o czym marzyłem, to położyć się, zamknąć oczy i przestać istnieć. Znacie ten stan, gdy nie chce się nawet ust otworzyć, powieki ciążą niczym z ołowiu, każdy wdech to podnoszenie ciężarów a wydech – zwiotczenie wszystkich mięśni.  Troska grupy o moje zdrowie podnosiła na duchu, ale sił ubywało. Już od kilku dni brałem antybiotyki i niewiele to dawało. Dzień zaczynał się bez gorączki a później było coraz gorzej. Wiedziałem, że nadchodzi czas podjęcia decyzji. Rano, jak zwykle, czułem się dobrze. Śniadanie w promieniach wschodzącego słońca smakowało wyśmienicie. Zbliżał się czas wyjścia z lodge’y. Już wczoraj wieczorem zaczęły padać pytania: „I co? Pójdziesz jutro?”, „Dasz radę? Czy zostajesz?” Od rana to samo. Wciąż słyszałem powtarzane zdanie: „Idziesz dalej?”. Biłem się z myślami. Teraz czułem się dobrze, ale wiedziałem, że gorączka wróci. Jednak szedłem dwa dni z gorączką i doszedłem… Nie wiedziałem, co robić. Odprowadziłem Ankę na bok. „Pokaż mi ścieżkę, którą mamy dziś pójść” – poprosiłem. Podniosła ramię a jej  dłoń, unosząc się coraz wyżej i wyżej, poczęła kreślić na zboczach Hinchuli (6441m.n.p.m.) niewidzialne linie . „A następny nocleg?” – spytałem. „Nie widać go stąd” – odparła. Staliśmy przy murku okalającym taras przy schronisku, spoglądając w stronę Hinchuli. Na prawo rozciągały się zbocza Machhapuchhare (6993m.n.p.m.)  Hinchuli i Machhapuchhare tworzą bramę do Annapurna Sanctuary – rozległej kotliny otoczonej przez kilkanaście szczytów tworzących zarys podkowy. Wody z trzech topniejących lodowców spływających ze zboczy w kotlinie łączą się w  rzekę Modi Khola, której dolina leży między Hinchuli i Machhapuchhare. Gdzieś tam, w niewidocznej teraz kotlinie, dwa tysiące metrów wyżej, leżał Annapurna Base Camp.  Ktoś podszedł do nas i spytał: „I co? Idziesz dalej?”. „Nie wiem” – odparłem zdawkowo. Musiałem znaleźć chwilę spokoju, by zebrać myśli. U podnóża tarasu, na którym stałem, przebiegała ścieżka, którą mieliśmy pójść dalej. Zszedłem tam i stanąłem oparty o ścianę z kamiennych bloków wspierających taras.  Pora była wczesna, nikt jeszcze nie wyruszał na szlak. Z góry dochodziły odgłosy przygotowujących się do wyjścia. Patrzyłem na zbocze Hinchuli, próbując odtworzyć przebieg ścieżki wskazanej przez Ankę. Musiałem zdecydować. Stojąc przy niej, gdzieś w głębi duszy już wiedziałem, ale teraz to do mnie dotarło. Coś ścisnęło gardło, oczy się zaszkliły. Patrzyłem w dal, próbując wyobrazić sobie miejsce, do którego miałem dotrzeć, mój szczyt, choć szczytem nie był, mój „mały Everest”. Tam czekała radość zwycięstwa, braterski uścisk dłoni, spełnienie. Wiedziałem, że tam nie dojdę. Choć nigdy nie śmiałbym porównać się z prawdziwymi himalaistami, w tej jednej chwili zrozumiałem wszystkich tych, którzy będąc tak blisko szczytu, zatrzymali się i musieli zawrócić. Żal jest tak wielki… tak niewyobrażalnie wielki.

Nasza grupa ruszyła dalej a mnie czekało pięć samotnych dni oczekiwania na ich powrót. Teraz patrzyłem jak sylwetki Eli, Izy, Piotrka i innych stają się coraz mniejsze. Schodzili do potoku Chomron Khola, później czekała ich wspinaczka po trawersie Hinchuli.  Jeszcze po południu widziałem ich na zboczu a może tylko wydawało mi się, że to oni. Z odległości kilku kilometrów widziałem tylko ruchome punkciki a na szlaku była nie tylko nasza grupa. Pierwsze dwa dnie nie dłużyły mi się. Byłem wystarczająco zmęczony i chory by większość dnia spędzać na spaniu. Antybiotyki odniosły skutek i gorączka przestała mi dokuczać. Schronisko, w którym spędziłem te pięć dni, było jednym z wielu na himalajskich szlakach. Zapewniało podstawowe wygody – łóżko w nieogrzewanym pokoju, zimny prysznic, ciepłe posiłki w dowolnych ilościach. Wiele z tych malowniczo położonych hotelików wybudowali Ghurkowie, byli żołnierze armii brytyjskiej, za pieniądze z żołdu za lata służby dla brytyjskiej korony. Ghurków uważa się za najlepszych żołnierzy świata, lojalnych i niezawodnych. 

Czas mijał na rozmowach z gospodarzami, podziwianiu widoków. Dowiedziałem się, że poznali wiele lat temu Jerzego Kukuczkę. Szacunek i podziw dla naszego rodaka przetrwał mimo tragicznej śmierci. Najbardziej lubiłem popołudnie i wieczór. Gdy zbliżał się zachód słońca, siadywałem na tarasie i czekałem aż, „zapłoną szczyty”. To niezwykłe piękne zjawisko rodzi się z miłości wiatru i słońca. Wiatr wzbija śnieżne tumany ze zboczy gór a słońce purpurą zachodu oświetla je.  Śnieżne tumany w świetle zachodzącego słońca wyglądają niczym gigantyczne jęzory ognia, skaczące po rozpalonych do czerwoności szczytach. 

Wieczór spędzałem w jadalni, przy jednym z wielkich stołów. Gości nie brakowało. Jedni przychodzili, inni odchodzili. Wieczory i noce były bardzo zimne a hotelik nieogrzewany. Gospodarze poradzili sobie z chłodem w dość niezwykły, ale nader skuteczny sposób. Pod każdym ze stołów w jadalni, dla szesnastu osób każdy, wykopano komorę o wymiarach mniej więcej 1,5m x 1,5m i tak samo głęboką. Gdy robiło się zimno, gospodarz rozpalał benzynowy kocher i ten grzejnik wkładał pod stół do komory. Dookoła siedzieli goście, jeden obok drugiego, mając na kolanach rozłożone koce. Już po chwili przyjemne ciepło rozchodziło się od stóp aż po czubek nosa.

Piątego dnia po południu doczekałem się powrotu przyjaciół.  Wracali pojedynczo i grupkami. Widać było po nich przebyte trudy. Robert wszedł do jadalni, usiadł na ławie i tak zasnął. Bogdan wrócił następnego dnia. Z opowieści wyłaniał się obraz trudnych dni i jeszcze trudniejszych nocy. Do granicy śniegu droga wyglądała jak dotychczas i była tak samo uciążliwa. W drodze do przedostatniego noclegu – Machhapuchhare Base Camp (3700m.n.p.m.) zaczęły się kłopoty. Wycieńczenie, choroba wysokościowa, wyziębienie. Duża Ela  nie mogła iść dalej. Marcin biegał tam i z powrotem z nią, z jej i  swoim plecakiem. Tak w kółko po kilkaset metrów. Doprowadził Elę do obozu i sam opadł z sił. Doznał hiperwentylacji – nie potrafił złapać oddechu. Uratował go nasz przewodnik – Suria, wykazując się doświadczeniem w takich sytuacjach. Zasłonił Marcinowi usta dłonią – przydusił go, by po chwili dać mu złapać głęboki haust powietrza. To go uratowało. Piotrek do dziś wspomina „Pizzę z Himalaya”. Niestrawność żołądkowa przytrafiła się w najmniej odpowiednim momencie. Bogdan i Czarek mieli kłopoty z oddychaniem a wszyscy ze spaniem. Niedobór tlenu na tej wysokości jest poważny a temperatura w pokoju, gdzie spali, sięgała -10 stopni Celcjusza. Słuchając tych opowieści mimo wszystko żałowałem, że nie byłem tam z nimi. 

Treking zbliżał się do końca. Jeszcze dwa dni schodziliśmy do Birethanti, trochę inna trasą, idąc wzdłuż koryta rzeki Modi Khola, zaliczając nawet kąpiel w gorących źródłach. Schodząc, często oglądaliśmy się za siebie, by podziwiać jeden z najpiękniejszych szczytów świata. Przepięknie oświetlony o zachodzie słońca  – Machhapuchhare czyli „Rybi ogon”. Taki właśnie kształt przypomina masyw  i tak tłumaczy się jego nazwę. Dla okolicznych  mieszkańców Machhapuchhare jest świętą górą zamieszkaną przez bogów. Powrót do Pokhary wiązał się z kolejna atrakcją. Podróżowaliśmy na dachu autobusu. Trochę wiało, ale my, dla rozgrzewki zaopatrzyliśmy się w nepalski rum Kukri i byliśmy trochę… „zawiani”. Dziewięć dni pobytu w Himalajach  bardzo związało naszą grupę. Nie byliśmy już zlepkiem nieznanych sobie nawzajem osób z lotniska w Warszawie. Wiedzieliśmy, że możemy na siebie liczyć w trudnych chwilach. Ja sam przekonałem się, jak bardzo brakowało mi Elżbiety, Izy, Piotrka i Marcina. Gdy wspominam ten treking, staje mi przed oczyma Duża Ela, która znalazła się tam dzięki przekorze losu, bo wcale nie chciała chodzić po Himalajach. Ale ten przekorny los sprawił też, że zostałem świadkiem na jej ślubie a nasza przyjaźń trwa do dziś. Nie zapomnę również Małej Eli, dla której ten treking był marzeniem życia. Mam ją przed oczyma, gdy leży na leżaku w jednej knajpek przy szlaku, trzymając w dłoni kufel piwa patrząc na ośnieżone szczyty. Patrzy i… jest szczęśliwa. Himalaje to więcej niż góry.

Pokhara raz jeszcze

Nim opuściliśmy Pokharę czekało na nas jeszcze kilka ciekawych miejsc wartych zobaczenia. Jednym z cudów natury w Pokharze przyciągającym uwagę turystów jest rzeka Seti Gan-daki. Płynąca przez całe miasto porwista i nieokiełznana, płynie całkowicie pod ziemią. W pewnych miejscach pojawia się na powierzchni mając szerokość raptem dwóch metrów ale głębokość sięga dwudziestu! Mahendra Pul, mały most w pobliżu starego Mission Hospital, zapewnia idealny widok na, mknącą przez wąskie gardło, rzekę.

Przez miejscowych zwane jako Patale Chhango (Piekielne Wodospady) lub jako Wodospady Devina lub Davida, są przepięknymi wodospadami leżącymi około dwóch kilometrów od lotniska na drodze Siddhartha Highway. Według legendy wędrowiec o imieniu Devin (David) mył się w rzece Pardi Khola i wpadł do podziemnego ujścia wód.

Z pewnego punktu widzenie, perspektywa powrotu do Indii, jawiła nam się niczym nawrót celibatu. W przeciwieństwie do Nepalu, w miastach indyjskich trudno znaleźć interesujący lokal w którym można by było wypić dobrego drinka, posłuchać zachodniej muzyki nie wspominając o tańcach. Pod tym względem Kathmanu czy Pokhara  oferowały spore możliwości. Ostatni wieczór w Pokharze spędziliśmy zwiedzając kilka „bibliotek”. Było przyjemnie i wesoło ale z czasem towarzystwo wykruszało się i na placu boju zostaliśmy tylko my – Iza, Gwen, jej francuscy kumple i ja. Bawiliśmy się w jednej z dyskotek gdy moją uwagę przykuł wysoki, postawny blondyn z jasnym wąsem. Czarna, skórzana kurtka podkreślała jego jasną karnację a szczególnie niebieskie oczy. Tańczył z atrakcyjną Nepalką, ubraną po europejsku. Chłopak w swym zachowaniu miał coś…. znajomego. Do dziewczyny odnosił się z wielką kurtuazją. Gdy kończył taniec, szarmancko całował jej dłoń i szeptał miłe słówka. Starałem zasłyszeć co mówi ale do ucha wpadły mi tylko pojedyncze angielskie słowa. W jego sylwetce i zachowaniu nieodparcie dostrzegałem coś… polskiego. Tak właśnie pomyślałem: „To musi być Polak!”  Zwierzyłem się Izie z moich przypuszczeń ale odniosła się do nich sceptycznie. Byłem rozczarowany jej stanowiskiem. Im dłużej patrzyłem na nieznajomego tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu że mam rację. Zaproponowałem Izie abyśmy się założyli – „Kto ma rację ?!” Ale jak to sprawdzić? Teoretycznie, można podejść i spytać – „Cześć ! Jesteś z Polski?” To rozwiązanie jest proste ale tylko dla tych którzy nie wiedzą co to nieśmiałość. A ja wiedziałem. Postanowiłem poczekać na odpowiedni moment. Starałem się tańczyć obok niego, licząc że usłyszę jakieś polskie słowo i to będzie pretekst aby rozpocząć rozmowę. Po jakimś czasie czułem się już nieswojo bo zaczynało to wyglądać na jakieś „gejowskie zaloty”. Czas uciekał. Gwen i jej koledzy już nas pożegnali, także Iza skłaniała się do powrotu do hotelu. Wreszcie odważyłem się zagadnąć blondyna ale ku mojemu rozczarowaniu odpowiedział po angielsku. Cóż, pomyślałem, jeszcze jeden przegrany zakład. Wróciłem do Izy i opowiedziałem jej jak próbowałem „poderwać” blondyna. Obserwowała mnie ukradkiem i miała niezły ubaw. Zdecydowaliśmy się wrócić do hotelu i gdy wychodziliśmy z dyskoteki… pojawił się nasz tajemniczy nieznajomy. Standardowe – „Where are You from?” – zapoczątkowało rozmowę. „We are from Poland. My name is Jacek and here is my friend, Iza” – odpowiedziałem, wskazując moją partnerkę. Blondyn przyglądał się nam, lekko uśmiechając. Gdy wymówiłem słowo „Poland” jego twarz rozjaśniła się. „Ja mam na imię Igor!” – odpowiedział po rosyjsku. Rosjanin!! Więc nie do końca myliłem się. Co słowiańska dusza to słowiańska dusza! „Polskie drogi” prowadzą naszych rodaków w najbardziej niezwykłe zakątki świata ale i rosjan nie omijają ciekawe koleje losu. Igor był pilotem, pracował dla jednej z firm które zajmowały się organizowaniem dla turystów przelotów nad Himalajami. Trafił tutaj „za chlebem”. W dawnym Związku Radzieckim był pilotem wojskowym i latał na samolotach myśliwskich. Upadek komunizmu, kryzys i redukcje w armii spowodowały że musiał szukać innej pracy. Nepal nie był pierwszym krajem w którym pracował, wcześniej latał także w Meksyku. Rozmawialiśmy na przemian po rosyjsku, angielsku a Iza i ja wtrącaliśmy jeszcze polskie słowa. Ta lingwistyczna mieszanka musiała brzmieć zabawnie dla dla ludzi znających tylko jeden z tych języków. Igor dostarczył nam jeszcze jednej atrakcji tego wieczoru. Do hotelu wróciliśmy we trojkę na jego… motorze! Ta przejażdżka była niczym rafting bez wody. Ulice Pokhary są raczej klepiskiem z mnóstwem dziur niż przyzwoitą drogą. Pędziliśmy przez uśpione miasto omijając wyrwy w jezdni. Slalom między dziurami nie zawsze się udawał co skutkowało gwałtownym podskokiem i naszymi okrzykami. Na tarasie przed hotelem Igor został z nami prawie do do białego rana, opowiadając o kolejach swego losu, życiu w Nepalu i różnych przygodach. Gdyby ktoś mi wcześniej powiedział że w Nepalu będę jeździć na motorze rozmawiać tam po rosyjsku, odruchowo sięgnąłbym palcem do głowy aby się postukać.

Varanasi – Ganges, rzeka życia i śmierci

Pierwszym miastem w Indiach do którego przybyliśmy po powrocie z Nepalu było Varanasi. Znane też jako Benares, jest dla hindusów tym czym Rzym dla chrześcijan. Rozpostarte nad brzegami świętej rzeki Ganges miasto, jest celem pielgrzymek kilkunastu milionów pielgrzymów w ciągu roku. Hinduizm jest powszechnie postrzegany jako religia politeistyczna. W opowieściach o Indiach przewijają się imiona bóstw i bogiń – Wisznu, Siwy, Ganeś’a, Kryszny, Saraswari i innych. Dla samych hindusów wszyscy oni są wcieleniami jednego boga lub jak w przypadku bogiń – jego żeńską energią. Tysiące mitów i legend składa się na to co my nazywamy religią hinduistyczną. Święte krowy i rzeka Ganges są chyba najbardziej znanymi jego symbolami. Według wierzeń święta rzeka ma moc wymazywać grzechy śmiertelników i dlatego od setek lat pielgrzymi zmierzają do Benaresu aby zażyć kąpieli zapewniającej zbawienie. Dla ich wygody, wzdłuż rzeki rozciągają się ghaty czyli schody po których schodzą do wody o brzasku słońca, aby dokonać ablucji. Marzeniem pobożnego hindusa jest aby umarł w Varanasi, siedząc nad brzegiem Gangesu z nogami zanurzonymi w nurcie rzeki. Po śmierci dokonuje się spalenia ciała na stosie nad ghatami. Zgodnie z tradycją nie pali się zmarłych na choroby „nieczyste” np. trąd, kobiet w ciąży i niemowlęta. Ich zwłoki wrzuca się, po prostu, do Gangesu.

Po raz pierwszy zobaczyłem stosy całopalne w Nepalu w mieście Pasupatinth nad rzeka Bagmati. Ponieważ rzeka ta jest dopływem Gangesu, również uważana jest za świętą. Na kamiennym nabrzeżu stał stos długości około dwóch metrów, szerokości jednego i wysokości około półtora metra. Składał się z kilku warstw kłód drewna które w jednej warstwie ułożone były wzdłuż stosu a w następnej w poprzek. Konstrukcja przykryto grubą warstwą suchej słomy. Między kłodami drewna widać było języki ognia więc stos najwyraźniej niedawno podpalono. Patrzyłem na niego jak na jeszcze jedno wielkie ognisko i wtedy dostrzegłem wystającą z pomiędzy kłód drewna… ludzką stopę. Nigdy nie zapomnę wstrząsu jakiego wtedy doznałem. Mimo że wiedziałem że zobaczymy stosy całopalne, mimo ze patrzyłem na jeden z nich, dopiero ta naga, bielejąca w słońcu stopa uświadomiła mi że jestem… na pogrzebie. Poczułem się jak przypadkowy gość który trafił na imprezę ale dopiero w jej trakcie dowiaduje się że to stypa. Do tej chwili robiłem zdjęcia ale teraz opuściłem dłoń z aparatem. Nie wiedziałem jak się zachować. Co jest właściwe w tej sytuacji a co nie? Na przeciwko stosu stał Nepalczyk ubrany w krótkie spodenki i biały podkoszulek. Dłonie trzymał w kieszeni i patrzył na palące się drewna. Za nim, na kamiennych schodach, siedziała grupka mężczyzn o których nie można było powiedzieć że są odświętnie ubrani. Zajęci rozmowami lub też wpatrywaniem się w bliżej nieokreślony punkt we wszechświecie, czekali aż stos wypali się aby zrzucić popioły do wody. Na mostku z którego patrzyłem na ghatę stało kilku Nepalczyków. Oparci o balustradę, beznamiętnie przyglądali się paleniu zwłok. W ceremoniach pogrzebowych z kręgu kultury chrześcijańskiej wyczuwa się coś ostatecznego, nieodwracalnego. Wyznawcy hinduizmu wierzą w reinkarnację, w powrót pod inną postacią. Wierzą że jeśli dobrze przeżyli swoje życie, wrócą w innym, lepszym wcieleniu, przejdą do wyższej kasty. Dla nich śmierć jest czymś innym niż dla nas i może dlatego inaczej się wobec niej zachowują.

Było już jasno gdy wyszliśmy z hotelu. Słońce pewnie już wzeszło poza linię horyzontu ale w ciasnych uliczkach, którymi zmierzaliśmy w stronę Gangesu, nie było widać jego tarczy. Na ulicach miast wschodu życie nie zamiera nigdy, nie dziwiło mnie więc że o tak wczesnej porze mijaliśmy tak wielu ludzi. Im bliżej gath tym więcej hindusów wokół nas. Jeszcze kilka zaułków i przed nami otworzyła się panorama Gangesu. Woda, woda, woda aż po horyzont nad którym wisiała purpurowa tarcza słońca. Kontury przeciwległego brzegu majaczyły niewyraźnie w porannej mgle. U stóp schodów, przymocowane jedna do drugiej, kołysały się na wodzie kilkumetrowej długości, drewniane łodzie. Przeskakując przez kołyszące się pokłady, dotarliśmy do tej, zarezerwowanej dla nas. Popłynęliśmy wzdłuż brzegu w odległości około pięćdziesięciu metrów. Na ghatach pobożni hindusi i hinduski przygotowywali się do porannych ceremonii ablucji a niektórzy już odprawiali modły. Zasuszony staruszek, przepasany w biodrach jedynie chustą, stał po kolana w wodzie. W dłoniach trzymał małe naczynie, kłaniając się i odmawiając modlitwę polewał głowę wodą zaczerpniętą z Gangesu. Po chwili przestał, zrobił dwa kroki do przodu i zanurzył się cały. Płynęliśmy powoli, szeptem wymieniając uwagi. Nasz przewodnik już wcześniej zwrócił nam uwagę aby zachowywać się cicho, nie hałasować i nie filmować. Ghat’y to nie tylko schody. Całe nabrzeże jest zabudowane kilkukondygnacyjnymi budowlami z mnóstwem wież, tarasów, arkad. Jednak najważniejsze są schody które ciągnące się wzdłuż brzegu. Co kilkadziesiąt metrów, stopnie zastępują kilkumetrowej szerokości podesty, wystające jakieś dwa , dwa i pół metra nad wodę. To miejsca gdzie ustawia się stosy całopalne. Pewne odcinki nabrzeża są niczym innym niż krematoriami na świeżym powietrzu, pozostałe służą pielgrzymom. Zaintrygowała mnie sporej wielkości łódź. Jaskrawo pomarańczowa, bardzo rzucała się w oczy. W przeciwieństwie do innych które były przy brzegu lub pływały w pobliżu nas, jej pokład nie był odkryty lecz zabudowany. Okazało się że to rzeczny karawan. Tą łodzią zwozi się zwłoki zmarłych z innych miejsc nad brzegiem Gangesu.

Łódź płynęła wolno pod prąd. Nasz przewodnik i wioślarz zarazem, wiosłował miarowo przezwyciężając nurt Gangesu. Brunatno zielona tafla wody była gładka choć od czasu do czasu marszczyły ją delikatne podmuchy porannej bryzy. Nic nie zakłócało spokoju i harmonii tego miejsca. Spoglądałem w stronę brzegu gdy moją uwagę przyciągnął jakiś przedmiot płynący w dół rzeki. Myśli które mi wtedy przeleciały przez głowę były niczym maleńki płotek z zapałek, zbudowany ręką dziecka i podpalony. Pierwsza płonąca zapałka budzi do życia drugą a ta nim zgaśnie zapali następną… i następną… aż wszystkie spłoną a wtedy zostanie jedynie popiół i pustka. Zapisać owe myśli… to kilka sekund a przeczytać je… ledwie jedna, może dwie. Lecz wtedy wszystko stało się w ułamku sekundy. „To kurczak płynie, a udka sterczą w górę. Nie ma piór, skórę widać gładką, kurczak jest oskubany. Ale dlaczego kurczak jest oskubany? Kurczaki oskubane zjada się a nie wrzuca do rzeki….O Boże!! To niemowlę!!! Z nóżkami zadartymi ku niebiosom, małe ciałko płynie w wodzie. Nieżywe”. Błyskawica nad czarnym horyzontem, piorun rozłupujący samotne drzewo, grom rozdzierający bębenki i trafiający w serce…. I słowo skargi, niedowierzania i lęku na ustach… „O Boże…” Iza spojrzała na mnie i przestraszyła się. „Co się stało?” Dłoń sama uniosła się i wskazała. „To niemowlę. Tam płynie niemowlę!”. Malutkie ciałko już minęło naszą łódź, już oddalało się w nicość ale jeszcze dostrzegła je i… zmartwiała i… pojęła co zobaczyła. Tak jak ja pojąłem i nie zapomnę. Nigdy.

Wśród niezliczonych świątyń Varanasi, szczególne miejsce zajmuje Wiśwanath Patijali – świątynia Pana Wszechświata – Siwy. Jej kopuły pokrywa 750kg złota. Nie jest udostępniona dla turystów, aby zobaczyć złote kopuły weszliśmy na dach jednej z pobliskich restauracji. Zaskoczył mnie widok żołnierzy strzegących świątyni, których posterunki rozmieszczono na dachach sąsiednich domostw. Sięgająca muzułmańskiego cesarza Auangzeba, nietolerancja religijna, jest wciąż żywa i niebezpieczna. Walki religijne, zamierzchła przeszłość w Europie, w Indiach są wciąż realnym niebezpieczeństwem.  

Jak głosi legenda, Budda który kiedyś nauczał w Varanasi, obiecał małpom, że jeśli będą prowadziły cnotliwe życie, pewnego dnia staną się ludźmi. Każdego ranka w świątyni Durgi, zwanej świątynią małp, niesie się małpi szloch. Małpy płaczą nad nie spełnionym marzeniem. Przez resztę dnia całe ich stada skaczą po murach i podwórkach, dopominają się bananów i orzeszków od pielgrzymów i turystów.

Agra – Taż Mahal, wspomnienie Wielkich Mogołów 

Chociaż w Agrze i jej okolicach jest wiele miejsc  wartych zobaczenia, setki tysięcy turystów z Indii i całego świata, przybywa co roku do tego miasta, usadowionego nad rzeką Dżammą, by zobaczyć budowlę będącą jednym z architektonicznych cudów świata –  Tadż Mahal.  Długo mógłbym szukać odpowiednich słów by go opisać, lecz będzie to jedynie namiastka przeżycia którego doznamy obcując, z tym niezwykłym miejscem, sam na sam. Stwierdzenie „sam na sam” jest oczywiście tylko pobożnym życzeniem, o którym można pomarzyć, przeciskając się w tłumie zwiedzających. 

Taż Mahal jest grobowcem, wybudowanym przez cesarza Szahdżahana, dla swej ukochanej żony – cesarzowej Mumtaz Mahal, zmarłej w 1631r. wydawszy na świat czternaste dziecko. Cesarz Szahdżahan, w swej rozpaczy i bólu, stworzył dzieło niezwykłe i ponadczasowe które stało się nie tylko grobem jego ukochanej ale i swoistym epitafium dla  chwały i upadku dynastii Mogołów. Indie, przez tysiące lat swej historii, przeżywały najazdy wielu ludów ale wszystkie rasy i plemiona które tu przybyły, stopniowo asymilowały się i przyjmowały miejscową kulturę, wnosząc do niej nowe elementy. Z początkiem XVI w. dzicy nomadzi, Mogołowie, wyznawcy islamu, przybyli tu z północy by na dwieście lat zawładnąć Indiamii. W przeciwieństwie do poprzednich najeźdźców, nie zasymilowali się, wręcz przeciwnie – lata ich panowania odcisnęły piętno  na tej ziemi które nietrudno dostrzec i dziś. W całych Indiach, od Morza Arabskiego po Zatokę Bengalską, rozsiane są meczety i pałace których kopuły i minarety przypominają o dawnych władcach.  Współczesne, religijne konflikty, powojenny podział na Indie i Pakistan, sięgają korzeniami w przeszłość gdy władał państwem, ortodoksyjny muzułmanin, cesarz Arangzeb. Za czasów panowania jego ojca – Szahdżahana, imperium Mogołów osiągnęło swoje apogeum. Jak zapisali dawni kronikarze, imperium osiągnęło bogactwa tak ogromne że, gdy próbowano zważyć skarby, to po pięciu miesiącach ważenia na czterystu wagach, dniem i nocą – prób zaniechano, uznając że jest to niemożliwe. Koniec budowy Tadż Mahalu zbiegł się niemal w czasie z symbolicznym początkiem upadku dynastii. W wojnie domowej, która stała się pierwszą widoczną rysą na monolicie imperium, stanęli do walki synowie Szahdżahana – Dara, Murad, Szudża i Aranzgeb. Pokonawszy przeciwników,  Arangzeb uwięził ojca w Czerwonym Forcie w Agrze. Pokonany i poniżony Szahdżahan  do końca swoich dni pozostał w zamknięciu, spoglądając z oddali na Tadż Mahal, grób swej ukochanej żony.

Waldemar Hansen, autor książki „Pawi tron. Dramat Indii Wielkich Mogołów” – pisze: „Bezpośrednie spotkanie z Tadż Mahalem przyprawia o zawrót głowy – bo to doprawdy cudowne zjawisko, zawieszone pomiędzy rzeczywistości i nierzeczywistością, w niewiarygodny sposób opierające się banałom, które o nim napisano. Bywali tacy esteci, którzy spędzali tu całe dni, wałęsając się po ogrodzie i obserwując cudowne metamorfozy grobowca, gdyż z każdą upływającą godziną pokrywa się on coraz to nowymi deseniami światłocienia – kotarą cieni, którą muzułmańscy architekci zapewne świadomie wykorzystali, aby osłonić kruchą tajemniczość monumentu przed ostrym słońcem Indii. W świetle księżyca budowla jest urzekająco piękna, jarzy się srebrzystą poświatą, która w niewytłumaczony sposób wydaje się mieć źródło wewnątrz, a nie zewnątrz grobowca.” 

Oczywiście zaspaliśmy. Kto lubi na wakacjach wstawać o tak wczesnej porze? Jeszcze gdy zakładałem polar myślałem, czy nie wrócić do łóżka. Pewnie gdyby nie to że umówiłem się z Izą i Małą Elą, spałbym dalej. Nasz hotel był raptem kilkaset metrów od bramy głównej sanktuarium. Idąc wzdłuż wysokich murów, otaczających ogrody wokół grobowca, zastanawiałem czy nie jest to daremny spacer. Skusiły nas  opowieści o niezwykłych widokach Tadż Mahalu o wschodzie słońca a teraz nie byliśmy pewni czy nie jest za późno. Tuż po przekroczeniu wielkiej bramy pożałowałem tego pomysłu. Cały teren spowity był we mgle, niewiele było widać. „Jaki wschód słońca?!” – pomyślałem. „Przecież tu nic nie widać!” Szliśmy w pośpiechu w stronę grobowca gdy podbiegł do nas jakiś hindus. „Pokażę wam dobre miejsce na wschód słońca! Szybko! Szybko!” – poganiał. Okazało się że słońce jeszcze nie wzeszło. Udzielił się nam pośpiech hindusa i prawie biegiem skierowaliśmy się za nim. Prowadził ogrodowymi ścieżkami, kierując na lewo od grobowca. Idąc, spoglądałem w stronę budowli, gęsta mgła spowijała dolne partie a wejście było prawie niewidoczne. Hindus zatrzymał się i spoglądając w stronę prawego minaretu wskazał dłonią miejsce gdzie powinno pokazać się słońce. Chwilę później odwrócił się do nas a dłoń która przed chwilą wskazywała na minaret teraz została wyciągnięta w naszą stronę w wymownym geście. „Dajcie mi pieniądze” – powiedział. „Za co?” – spytałem. „Pokazałem wam miejsce”. Powinienem był się tego spodziewać ale znowu dałem się zaskoczyć. Bezinteresowność jest pojęciem dla hindusów nieznanym, przynajmniej ja nie miałem okazji jej doświadczyć. Wszystko dookoła spowijała mgła,  która gęstniała z każdą chwilą. Minarety i kopuły grobowca wydawały się jakieś odrealnione i nieprawdziwe. Chwilami dostrzegałem tylko kontury. Z miejsca gdzie staliśmy grobowiec wydawał się jakby masywniejszy niż wczoraj, gdy widziałem go pierwszy raz. Nie potrafiłem przywyknąć do ciszy która nas ogarniała. Nie było turystów, nie było gwaru, nie było skowytu małp ani świergotu ptaków na drzewach. W mlecznej zawiesinie szukałem tarczy słońca i wtedy to się stało. Najpierw prawy minaret oderwał się od ziemi i zaczął unosić się w górę. Po chwili opadł ale sam grobowiec poruszył się i uniósł. Ja sam zastygłem w bezruchu nie mogąc zrozumieć co się stało. Ciszę przeszył pisk pawia i to wyrwało mnie z letargu. Minaret znów się poruszył. Teraz zrozumiałem. To mgła i wiatr bawiły się w kotka i myszkę, mamiąc moje oczy.  Mleczna zawiesina pchana podmuchami, unosiła się i opadała, wywołując wrażenie to Taż Mahal się porusza.  Przy prawym minarecie, tam gdzie wskazał hindus, zamajaczyła blada tarcza słońca. Wzeszło słońce. Mimo że wschód nie był taki jak go sobie wyobrażałem, warto było wstać tak wcześnie by zobaczyć ten niezwykły spektakl w którym zagrali mgła, wiatr, słońce i Taż Mahal – w roli głównej.

Czerwony Fort w Agrze przez lata był centrum władzy Mogołów w Indiach. Wybudowany przez cesarza Akbara Wielkiego, największą świetność przeżył za panowania Szahdżahana. Warto zobaczyć to miasto w mieście otoczone dwudziesto metrowej wysokości murem z czerwonego piaskowca, miasto pełne pałaców, meczetów, ogrodów i sklepów. 

Godna polecenia jest też wycieczka do oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów od Agry – Fatehpur Sikri – krótkotrwałej stolicy imperium. Jak głosi legenda, cesarz Akbar który nie mógł się doczekać męskiego potomka rodu, w tym właśnie miejscu spotkał „świętego mędrca” który przepowiedział mu iż upragniony syn przyjdzie na świat. Gdy wróżba się spełniła uradowany cesarz kazał wybudować, w miejscu w którym spotkał mędrca, nową stolicę państwa. Fatehpur Sikri było centrum imperium tylko 16 lat. Kłopoty z zaopatrzeniem w wodę spowodowały że cesarz i dwór opuścili to miejsce. 

Dżajpur – słonie, słonie, słonie

Pierwszą ciekawostką pobytu w Dżajburze była indyjska telewizja. Po raz pierwszy, w pokojach hotelowych w którym nocowaliśmy, były telewizory (sprawne!). Kinematografia indyjska jest najbardziej płodną kinematografią na świecie. Powstaje tu ogromna liczba filmów a kina są zawsze pełne. Większość filmów to łzawe melodramaty lub przeróbki znanych amerykańskich hitów. Gdy włączyłem telewizor okazało się że właśnie wyświetlają indyjską wersję „Akademii policyjnej”. 

Dżajpur, stolica Radżasthanu, już na pierwszy rzut oka wydawał się „bardziej indyjski” niż naszpikowana muzułmańskimi zabytkami Agra. Zresztą Radżpututowie najdłużej opierali się muzułmańskim najeźdźcom. Miasto zaczęto budować na początku XVIIIw. Nowoczesny, prostokątny układ bardzo szerokich ulic, w którym poszczególne czworoboki były siedzibami różnych zawodów i branż kupieckich, dzieli miasto na siatkę kwadratów. Po środku siatki usytuowano pałac maharadży – Czandra Mahal, Palac Księżycowy. Ulice są bardzo szerokie, co miało służyć wygodzie przechodzących tam paradom i procesjom z okazji świąt państwowych i religijnych. 

Przy jednej z głównych ulic znajduje się Hawa Mahal – Pałac Wiatrów. Frontowa ściana budynku składa się z wielu wykuszów, czyli zamkniętych nadwieszonych dobudówek, z mnóstwem okien zamkniętych ażurowymi, kamiennymi, cienko szlifowanymi płytami (transenna). Pałac został zbudowany dla księzniczek i dam dworu, aby mogły się przyglądać parado i procesjom przechodzącym ulicą, same nie będąc widoczne. 

Ciekawym miejscem w Dżajpurze jest Dżantar Mantar – obserwatorium astronomiczne. Przeznaczenie   niezwykłych w swym kształcie instrumentów było dla mnie zupełnie niezrozumiałe. Ich kształt i forma nieodparcie kojarzył się z szalonymi dziełami Salvadora Dali – czysty surrealizm.

Kilkanaście kilometrów od Dżajpuru, na wysokim wzgórzu, znajduje się pałac-twierdza Amber, dawna stolica Radżasthanu. Nim mogliśmy podziwiać pałacowe świątynie i apartamenty (szczególnie warto zobaczyć sufit wykonany z luster w sali Zwycięstwa) czekała nas atrakcja której wcześniej nie przeżyliśmy – przejażdżka na  pałacowe wzgórze na grzbiecie słonia. Na szczyt wzniesienia na którym rozpościerała się twierdza Amber wiódł kręty trakt wyłożony kamiennymi płytami. Słonie, z przerzuconymi przez grzbiet kolorowymi derkami, na których położono siedzisko – drewnianą skrzynię bez bocznych ścian –  zdawały się wykazywać zaiste hinduską cierpliwość dla wybryków podekscytowanych turystów, niewprawnie usiłujących zając miejsca podróżne. Do tej pory słonie widywaliśmy niezbyt często, przeważnie na wsiach, pomagające na polach. W Dżajpurze słonie są środkiem lokomocji takim jak samochód, ryksza czy rower. Mają  nawet tablice rejestracyjne! (przymocowane nie do ogonów lecz do drewnianych skrzyń na grzbiecie).  Siedzieliśmy po cztery osoby na każdym słoniu, bokiem do kierunku jazdy. Karnak, w czerwonym turbanie, usadowił się na szyi słonia, jego nogi zwisały tuż za jego uszami. Gdy cała grupa zajęła miejsca, zauważyłem że Anka wciąż stoi na murze z którego wsiadaliśmy. „A co z tobą?” – spytałem. „Nie ma miejsc?” Anka uśmiechnęła się i machnąwszy ręką dodała – „Jedźcie, jedźcie! Ja wolę pójść piechotą”. Byłem zaskoczony. Taka atrakcja a ona sobie jej odmawia! Na dodatek góra na którą mieliśmy wjechać była całkiem wysoka. Dziwne. Słoń ruszył wolnym, miarowym krokiem kierowany rozkazami karnaka.  Nasz „kierowca” sterował zwierzęciem szturchając je stopami i wydając polecenia głosem. Jak to zwykle bywa, wobec nieposłusznego zwierzęcia, jeździeccy stosują różnego rodzaju kije, baty, pejcze, szpicruty… itp. Można sobie wyobrazić jakie wrażenie wywarłoby na słoniu uderzenie czymś takim, zapewne żadne. W tym wypadku karnak trzymał w dłoni około metrowej długości laskę zakończoną żelaznym okuciem o kształcie zakrzywionego szpikulca. Gdy słoń nie wykonywał poleceń wydawanych stopami, karnak walił go laską tak że szpikulec przebijał skórę i słychać było jak uderza w twardą kość czaszki. Wyglądało to makabrycznie i za każdym razem gdy to robił czułem się jakby to mnie bił. Nasz słoń był szczególnie oporny i przez całą pół godzinną podróż na górę zarobił wiele uderzeń. Po około dziesięciu minutach marszu zacząłem się domyślać dlaczego Anka wolała pójść pieszo. Słoń kroczył do przodu krok za krokiem przerzucając ciężar ciała, a nas razem z nim, z lewa na prawo, z prawa na lewo, z lewa na prawo… i tak w kółko. Jeśli ktoś nie może sobie tego wyobrazić niech usiądzie na krześle i przez pół godziny pochyla się na przemian do przodu i do tyłu, nie przestając, przez pół godziny. To doprawdy wątpliwa przyjemność. Gdy dotarliśmy na górę czułem się nieco zmaltretowany i miałem niewielkie kłopoty z utrzymaniem równowagi.  Jazda na słoniu może być niebezpieczna. W drodze powrotnej omal nie straciłem stóp gdy słoń otarł się brzuchem o przydrożny mur a my, pasażerowie, w ostatniej chwili unieśliśmy nogi w górę. O tym jak wielką sztuka jest kierowanie słoniem przekonałem się gdy karnak dostrzegł na drodze jednorupiową monetę. Sądziłem że zsiądzie ze słonia aby ją podnieść lecz on, używając jedynie nóg i głosu, zatrzymał słonia, cofnął go dwa kroki, naprowadził jego trąbę na monetę i kazał sobie podać ją  do ręki! 

Delhi – powrót do domu

Ostatni dzień w Indiach to msza w kościele katolickim i wizyta w świątyni sikhów. Do kanonów skojarzeń związanych z Indiami należy brodaty hindus w turbanie. Niewiele osób wie że to wyobrażenie jest prawdziwe jedynie wobec 2% ludności zamieszkującej Indie. Sikhowie, bo o nich mówimy, są mniejszością religijną zamieszkującą głównie najbogatszy stan Indii – Pendżab. Sikhizm  jest religią łączącą w sobie elementy zarówno hinduizmu jak i islamu. Głosi jedyność Boga bez wcieleń, równość i braterstwo jego wyznawców, przeciwstawia się systemowi kastowemu, z hinduizmu czerpie ideę reinkarnacji i karmana. Święta księga sikhów – Granth Sahib (Pani Księga) lub Adi Granth (Pierwsza Księga) przechowywana jest w Złotej Świątyni w Amristarze, zwanym sikhijskim „Watykanem”. Sikhowie są znakomitymi żołnierzami, stanowią większą część armii indyjskiej. Zgodnie z tradycją i zasadami wiary wojownicy sikhijscy powinni nosić „5 x k”  – kirpan, kaććh, kara, kes, kangha – w tłumaczeniu oznacza to szablę, wojskowe spodnie do kolan, stalową bransoletę na przegubie, nie strzyżone przez całe życie włosy i brodę, oraz grzebień. Sikhowie mają zakaz picia alkoholu i palenia tytoniu. Po wizycie  w sikhijskiej świątyni w Delhi miałem okazję przekonać się że istnieje jeszcze jedna różnica pomiędzy zwykłymi hindusami a sikhami. W pobliżu świątyni rozstawionych było kilkanaście straganów, sprzedawcami byli sikhowie.  Wraz z Izą i Marcinem skierowaliśmy się w ich stronę aby zobaczyć towar i być może coś kupić. 

Mijał właśnie miesiąc naszego pobytu w Indiach i zdążyliśmy się już przyzwyczaić do nachalności hinduskich sprzedawców, którzy za wszelką cenę usiłowali nam coś sprzedać. Jakakolwiek oznaka zainteresowania w sklepie czy na bazarze skutkowała tym że rozkładano przed nami tony towaru, pytano o cenę, wychwalano produkty. Wystarczyło po prostu „być”, a już człowiek stawał się klientem. Nie pomagało uprzejme „No thank You”,  czy też zdawkowe „No”, a później „NO!”, a następnie „NO! NO! NO!” Niezrażony sprzedawca był wciąż przy nas, wciąż się uśmiechał, wciąż ciągnął za ramię do swojego towaru. Wyjście ze sklepu niewiele pomagało, nasz uparty handlowiec z towarem w rękach, ścigał nas jeszcze ze sto metrów. Pamiętam, gdy wracaliśmy z twierdzy Amber w Dżajpurze, Iza, siedząc na słoniu,  zainteresowała się jakimś strojem w przydrożnym sklepie. Sprzedawca zauważył to, chwycił towar i szedł za słoniem dobre dziesięć minut aż zsiedliśmy ze zwierzęcia na przystanku końcowym. Poszliśmy z nim do jego sklepu. Zakupy trwały prawie dwie godziny, chyba cały towar został wystawiony na ladę, targowaliśmy się zapamiętale. Piotrek, Marcin i Ela którzy czekali na zewnątrz, z upływem czasu coraz bardziej denerwowali się. Co pewien czas przychodzili po nas, my oświadczaliśmy sprzedawcy że już musimy iść i nic nie kupujemy. Wtedy cena drastycznie spadała i znowu zaczynaliśmy targowanie.  W końcu ubiliśmy interes. Zadowoleni byliśmy my i sprzedawca. Piotrek, Marcin i Ela byli wściekli. 

Niezapomniane zakupy przeżyłem również w Nepalu. Bardzo spodobały mi się nepalskie czapeczki. Najpierw kupiłem nakrycie głowy nepalskiego szerpy. Zakup był spontaniczny więc jak nietrudno się domyślić – przepłaciłem. Później zainteresowały mnie inne czapeczki – furażerki. Postanowiłem kupić pięć na prezenty dla rodziny i znajomych. Tym razem byłem ostrożny, „zbadałem rynek” i tak przygotowany poszedłem do wybranego sprzedawcy. Spodziewałem się ceny w granicach 25 rupii za sztukę, wyszedłem z propozycję 15 rupi, sprzedawca zaczął licytację od 100 rupi. Transakcja przebiegła zgodnie ze wszystkimi kanonami wschodnioazjatyckiego handlu. Były okrzyki, gestykulacja, wyśmiewanie, podbijanie ceny i opuszczanie. Ze trzy razy wyszedłem ze sklepu, sprzedawca zaklinał się że już nie opuści ceny. Ja wychodziłem, on stał niewzruszony. Po chwili dopadał mnie dopiero za rogiem i znowu wracałem do sklepu. Negocjowałem twardo i gdy już myślałem że mam go w kieszeni – zaskoczył mnie. „Dobrze” – rzekł. „Te cztery sprzedam Ci po 25 rupi, ale tą za 100” – stwierdził. Spojrzałem na niego a później na  wskazaną czapeczkę. Była czarna z materiału trochę sztywniejszego niż w pozostałych. Poza tym nie różniła się niczym od innych. „Ale dlaczego tą akurat za 100?” – spytałem.  „Bo to jest model rządowy!” – odparł. Wybuchnąłem śmiechem. Jeszcze przez moment opierał się lecz w końcu skapitulował. Dobiliśmy targu, wręczyłem mu pieniądze i wziąłem moje czapeczki. Mimo wszystko wyglądał na zadowolonego. Gdy już wychodziłem ze sklepu, objął mnie ramieniem i powiedział – „Dobrze się targowałeś i dlatego coś Ci powiem. Ja kiedyś taką jedną … – tu wskazał na „model rządowy” – sprzedałem za 500 rupii”.

Podchodząc do sikhijskich straganów przy świątyni, spodziewałem się właśnie takiego handlu, nagabywania a być może, jeśli znajdę przyprawę do herbaty którą chciałem kupić, targowania. Młody sikh przy pierwszym straganie, nie poruszył się nawet gdy przystanęliśmy przy nim. Trochę mnie to zdziwiło. Przy drugim straganie sytuacja się powtórzyła. Przy trzecim byłem zaniepokojony. Przy czwartym straganie sikhijski sprzedawca czytał gazetę. Gdy stanąłem przy nim nawet jej nie opuścił by na mnie spojrzeć. Poczułem się wręcz obrażony! Szybko poszedłem dalej i w końcu na jednym ze stoisk zobaczyłem, poszukiwaną przeze mnie, przyprawę. Wziąwszy ją do ręki spytałem sikha – „Ile kosztuje?” Podał cenę a ja zaproponowałem o połowę niższą. W odpowiedzi sikh pokręcił przecząco głową i rzekł – „Stała cena”. Nie dotarło do mnie. Ponownie zaproponowałem cenę, tylko niewiele niższą od podanej przez niego. No, przecież musiałem coś utargować! Sprzedawca wyciągnął dłoń i palcem wskazał na naklejona na towarze metkę cenową. „Stała cena” – powtórzył. Byłem zdruzgotany. Posłusznie zapłaciłem żądaną kwotę i poszedłem sobie. 

Od trekingu w Himalajach Duża Ela, Iza, Marcin, Piotrek i ja, trzymaliśmy się razem i w tym gronie chcieliśmy spędzić ostatni wieczór w Indiach. Taką okazję warto uczcić przy szklaneczce czegoś „mocniejszego”. W Indiach nie jest to sprawą prostą, alkohol nie jest w powszechnej sprzedaży, restauracji serwujących trunki jest niewiele. Nim dowiedzieliśmy się gdzie możemy taki lokal znaleźć musieliśmy zasięgnąć języka kilku osób. Iza i ja przebraliśmy się w hinduskie stroje które kupiliśmy jeszcze w Dżajpurze i w nich poszliśmy „w miasto”. Z tego co nam powiedziano, restauracja przy hotelu  „Ambasador” serwowała mocne trunki. Spacer nie był długi, można by powiedzieć że pobudzał apetyt. Restauracja znajdowała się na dachu hotelu, rozciągał się z niej ładny widok na dzielnicę  Pahar Gańdź. Już po chwili do naszego stolika podszedł kelner. „Jakie macie alkohole?” – padło pytanie. „Whisky” – odparł kelner. A inne” – dopytywaliśmy się.   „Whisky” – odparł kelner. A jest „Coca Cola?” „Tak, jest Coca Cola” – potwierdził hindus. „To prosimy pięć szklanek whisky z cola” – złożyliśmy zamówienie. Aby uchwycić „smaczek” odpowiedzi kelnera, którą usłyszeliśmy w tym momencie, warto ją zacytować w języku angielskim. Dodam że „glass”  to szklanka a „bottle” to butelka. Kelner odparł – ” We have no glass system, we have bottle system” – w wolnym tłumaczeniu: „nie sprzedajemy w na szklanki, sprzedajemy na butelki”. Nie byliśmy pewni czy dobrze rozumiemy. „Możecie kupić butelkę whisky taką… taką… lub taką” – gdy po raz pierwszy wymówił słowo „taką…” jego dłoń znalazła się jakieś 10 cm nad stołem, gdy wymawiał je kolejne dwa razy, dłoń unosiła się w górę o kolejne 5 cm. Wyjaśnienia kelnera wywołały ogólną wesołość. Chcąc nie chcąc, zamówiliśmy małą butelkę whisky i kilka butelek coli. Whisky była okropna i nawet z colą niezbyt smakowała. Nie opróżniliśmy butelki do końca, przywiozłem resztę do Polski i do dziś mam ją w szafie. Kłopoty z alkoholem nie przeszkodziły nam mile spędzić ostatniego wieczora naszej wyprawy

Następnego dnia, nim wzeszło słońce, udaliśmy się na lotnisko im. Indiry Ghandi aby samolotem skandynawskich linii lotniczych wrócić do kraju. Ranek był chłodny. Z za szyby wynajętej taksówki spoglądałem na twarze hindusów opatulonych w chusty, dla ochrony przed zimnem. Dla nich zaczynał się kolejny, zwykły dzień. 

Epilog

Przez pierwszy tydzień, po powrocie do kraju, moje ciało było w Polsce a dusza wciąż w Nepalu. To nie przenośnia literacka lecz szczera prawda. Jeśli tylko mój umysł i ciało nie były zajęty jakąś konkretną sprawą czy zadaniem, wpadałem w zamyślenie,  w zadumę. Gdy opadały powieki, przed oczyma pojawiał się wciąż ten sam obraz – porośnięte lasem zbocza doliny Modi Khola a ponad nimi ośnieżone szczyty Hinchuli i Machhapuchhare, ciemna zieleń lasów przetykana jasnozielonymi plamami bananowych zagajników i żółtozłotymi rżyskami poletek po zebranym zbożu. Wśród otaczających mnie ludzi czułem się jak rozbitek na bezludnej wyspie, nie mogąc znaleźć zrozumienia dla mojego smutku i tęsknoty. Tęsknoty za tym niezwykłym i magicznym miejscem jakim są Indie i Nepal oraz za przyjaciółmi którzy rozjechali się po Polsce. Zadzwoniłem do Piotrka i po kilku słowach powitania powiedziałem…”Wiesz co, Piotrek…?” – chciałem mu powiedzieć o tęsknocie, o żalu, o samotności,  o tym że brakuje mi Izy, i Eli, i innych… I że chciałbym być teraz w tak wielu miejscach w Indiach, i spytać czy pamięta… Nabrałem powietrza w płuca i… zamilkłem a Piotrek powiedział  – „Wiem, Jacek. Wiem…”

Ta podróż, która się skończyła, stała się początkiem. Od sześciu lat, co roku, zakładam plecak na plecy i zwracam twarz ku nieznanemu. Podróżowanie jest jak nałóg – można przestać ale to zostanie z tobą do końca życia. Podróżą do Indii i Nepalu rozpocząłem moje prywatne odkrywanie świata na nowo. Tak wiele wyobrażeń okazało się powierzchownymi czy zgoła fałszywymi. Przed wyprawą miałem jasne i proste przekonanie o tym jak może a jak powinno wyglądać życie. Co daje człowiekowi szczęście a czego mu do niego może brakować. Pierwsze dni w Indiach były szokiem dla mojego poczucia czystości, higieny, kultury, godności… Wiedziałem już, jak bardzo warunki życia hindusów różnią się moich. Uważałem ich za ludzi nieszczęśliwych. I przyszedł dzień gdy spotkałem starca. Wychudzonego, pomarszczonego żebraka w łachmanach. Żebrak wyciągnął do mnie dłoń i poprosił o jałmużnę a ja spojrzałem na jego zniszczoną, przeoraną zmarszczkami, spaloną słońcem twarz i zobaczyłem oczy. To były oczy dziecka, oczy pełne radości, oczy pełne wiary w ludzi, wiary w przyszłość. I zrozumiałem że nie trzeba mieć wiele by być szczęśliwym. Przed wyjazdem do Iranu w 2001 roku, w miesiąc po zamachu na World Trade Center w Nowym Jorku, reporter któremu udzielałem wywiadu przed odlotem, spytał mnie co jest takiego pociągającego w krajach orientu, że „ludzie zachodu” tak chętnie tam podróżują. Odpowiedziałem, że żyjący tam, zdają się znać jakąś „tajemnicę”, zdają się „wiedzieć”, być „bliżej”… czegoś, czego w życiu szukamy.  „Nie trzeba mieć wiele by być szczęśliwym” to myśl nie nowa ale przecież nie wystarczy pozbyć się majątku by być szczęśliwym. Trzeba czegoś jeszcze, trzeba zbliżyć się do „tajemnicy”…, trzeba „wiedzieć”… I ten starzec…”wiedział”.

Wychowany w przekonaniu że każdy prawdziwy mężczyzna powinien w życiu: „spłodzić syna, wybudować dom i zasadzić drzewo” stanąłem przed Bramą Zwycięstwa prowadzącą do Fatehpur Sikri, wymarłej stolicy imperium Mogołów i spojrzałem na wykutą na niej inskrypcję: „Świat jest mostem, przejdź na drugą stronę, ale nie buduj na nim. Ten, kto ma nadzieje na godzinę, może mieć nadzieję na wieczność. Świat jest jedynie godziną, spędź ją nabożnie, reszta jest niewidzialna”. 

Jacek Strojny, kwiecień 2003r.

BIBLIOGRAFIA

Anna Vydrova „Kuchnie Świata”
Łukasz Zieliński „Kuchnia Indyjska”
Waldemar Hansen „Pawi Tron”

Piotr Kłodkowski for Haxel „Tramping Indie+Nepal”