Peru Boliwia 1998 – Relacja

Część I – „Pustynia”

 Autorzy : Joanna i Maciej Gosiewscy

 Dzień 1 – 13.08.98.

             Dla nas zaczął się bardzo wcześnie, właściwie już wieczorem poprzedniego dnia. O  godz. 23:45 spotkaliśmy się na katowickim dworcu z osobami, które jechały z południa Polski. Było nas 11 osób: pilot Janusz, Agnieszka i Gabriel z Myślenic, Małgosia i Marcin z Krakowa, Ania i Janusz z Sosnowca, Jacek z Zabrza, Maciek z Katowic, Asia i ja.

Busem wynajętym przez pilota dojechaliśmy na lotnisko Okęcie gdzie po godzinie 4:00 spotkaliśmy pozostałe osoby z naszej grupy: Kasię i Mariusza z Warszawy, Magdę i Janusza z Warszawy  i Darka z Zielonej Góry.

O 6:30 startował nasz samolot do Frankfurtu, tam była przesiadka i o 10:20 start do Limy z międzylądowaniem w Bogocie. Lot trwał około 15 godzin potężnym samolotem Jumbo Jet (11 miejsc w rzędzie), trochę się dłużył, urozmaiceniem były podawane posiłki oraz pokazywana na monitorze trasa przelotu z informacjami dotyczącymi wysokości i prędkości lotu.

W czasie międzylądowania w Bogocie musieliśmy na krótki czas opuścić samolot, potem już „tylko” 2,5 godziny i lądowanie w Limie. Ponieważ między Polską a Peru jest 7 godzin różnicy, to z naszej polskiej 1:00 w nocy zrobiła się 18:00 ciągle 13.08.

Na lotnisku po odprawie i zakupieniu pewnej ilości peruwiańskiej waluty ( soli ) spotkaliśmy panią Marię ( Polkę mieszkającą od 25 lat w Peru ), którą biuro podróży  Haxel ustanowił naszym pierwszym pilotem kontaktowym. Pani Maria zorganizowała nam przejazd do zarezerwowanego przez Haxel hotelu w dzielnicy Miraflores. Jak się potem okazało jest to najbogatsza , ekskluzywna dzielnica Limy, hotel też był dość drogi -15 USD od osoby za nocleg. Trochę nas to przeraziło bo zakładając takie ceny na resztę naszej podróży po ok. dwóch tygodniach brakłoby nam funduszy. Żartowaliśmy sobie, że mieszkamy w najtańszym hotelu w najdroższej dzielnicy.

Po rozlokowaniu się w pokojach wybraliśmy się jeszcze na krótki spacer a niektórzy na kolację do  jednej z pobliskich restauracji.

Dzień 2 – 14.08.98.

             Rano nie było większych problemów ze wstawaniem ponieważ nie przestawiliśmy jeszcze naszych organizmów na miejscowy czas. Wyszedłem kupić coś do zjedzenia na śniadanie, pierwsze wrażenie jakie miałem, było nieciekawe miasto podobne do europejskich a w dodatku mgła, wilgoć, coś w rodzaju lekkiej mżawki ( w Limie nazywają to ulewą, jak powiedziała nam pani Maria ). Dość szybko znalazłem piekarnię, w której kupiłem bułki, potem sklep spożywczy gdzie kupiłem mleko i ser. Jednak z serem nie było tak łatwo: spróbowałem po włosku – nic, po francusku – nic, zapytałem więc do you speek english ? yes odpowiedziała pani promiennie się uśmiechając, o.k. cheese – ? – w końcu przeszedłem na drugą stronę lady i pokazałem ser, a keso ucieszyła się sprzedawczyni.

Po śniadaniu wybraliśmy się pod przewodnictwem pani Marii na zwiedzanie Limy.

Założenie Limy miało miejsce 6 stycznia 1535 roku. Dokonał tego Pizarro, stacjonujący ze swoim wojskiem w sąsiadującym Pachacamac . Istniejąca stolica inkaska Cusco położona była w górach, natomiast Hiszpanie potrzebowali stolicy nad morzem, która mogła pełnić funkcję portu i siedziby przyszłego wicekróla Peru.

Początkowo miasto nosiło nazwę Ciudad de los Reyes ( Trzech Króli ). Jednak potem przyjęła się nazwa Lima pochodząca od nazwy rzeki Rimac w dolinie, której miasto zostało założone.

Nasze zwiedzanie rozpoczęliśmy od Starego Miasta będącego centrum właściwej Limy. Cała bowiem Lima składa się z osobnych jednostek administracyjnych – dzielnic, jedna z nich jest np. Miraflores, w której nocowaliśmy.

Zwiedziliśmy: Las Nazarenas – w czasach po podboju było to miejsce cotygodniowych spotkań niewolników murzyńskich . Ciekawostką tego kościoła jest namalowany na ścianie krzyż, ściana ta przetrwała jako jedyna z pierwotnego kościoła, który wielokrotnie był niszczony przez trzęsienia ziemi.

Plaza de Armas – centralny plac miasta, znajdują się przy nim katedra, pałac prezydenta, pałac burmistrza miasta, pomnik założyciela miasta Franciszka Pizarra.

Kościół San Francisco – charakterystyczne dla tego kościoła są katakumby z regularnie ułożonymi ludzkimi  szczątkami ( głównie czaszki ) oraz piękna, odzwierciedlająca tamtejszy klimat kościoła katolickiego będącego centrum nauki – biblioteka.

Ferrocarril  Central – dworzec słynnej kolejki andyjskiej zbudowanej przez polskiego inżyniera Malinowskiego. Niestety odcinek peruwiański jest obecnie nieczynny.

Kościół San Pedro – jeden z najbogatszych kościołów w Limie, cechujący się niezwykłym przepychem wizerunków, posążków świętych, złoceniami ołtarzy. Dość charakterystyczny dla  architektury sakralnej pochodzenia hiszpańskiego z  przełomu  XVI / XVII wieku.

Muzeum Inkwizycji – kilka sal z realistycznymi przedstawieniami ( figury woskowe ) sądu, tortur i wykonywania wyroków przez Wielką Inkwizycję nad Inkami oskarżonymi o różne odstępstwa.

Po obiedzie, na który zjedliśmy m.in. zupę o nazwie sopa criola ( została uwieczniona na zdjęciu ) pojechaliśmy do Muzeum Złota Peru. Muzeum to znajduje się w olbrzymim podziemnym skarbcu. Znajdują się tam ogromne ilości złotych przedmiotów, oraz innych ze srebra i szlachetnych kamieni, jak też przedmiotów codziennego użytku. Wszystkie pochodzą z czasów przed podbojem, z kultur: Chawin, Paracas, Chimu, Mochica, Nasca oraz oczywiście z czasów imperium inkaskiego. Minusem tego muzeum jest praktycznie całkowity brak opisów oraz porządku chronologicznego eksponowanych przedmiotów. W tym samym budynku znajdują się sale z indiańskimi tkaninami, oraz osobne Muzeum Militariów.

Na uwagę zasługuje fakt, że oba te muzea są prywatną własnością jednego człowieka, który zaczynał jako kolekcjoner.

Tego dnia wieczorem wybraliśmy się, ale już nie wszyscy na spacer po Miraflores. Byliśmy w parku miłości, zeszliśmy na brzeg Pacyfiku. Marcin próbował się wykąpać, ale duża fala zbiła go z nóg niemalże pozbawiając go kąpielówek i po tym  „pokłonie” oddanym Neptunowi szybko wrócił na brzeg.

Dzień 3 – 15.08.98.

 Rano pojechaliśmy zwiedzać ruiny w Pachacamac ok. 1 godz. drogi od Limy.

W czasach Inków było to święte miasto, w którym znajdowała się świątynia bóstwa Pachacamac czczonego przez nich jako stwórcę świata.

Inkowie połączyli ten kult z kultem boga słońca i wybudowali w Pachacamac siedmio-piętrową świątynię słońca.

W świątyni Pachacamac znajdowała się też  słynna wśród mieszkańców Tawantin suyu czyli czterech części świata ( tak nazywano Peru za czasów Inków ) wyrocznia , która przepowiadała przyszłość i była dla starożytnych mieszkańców Peru tym, czym Delfy dla Greków.

W okolicy znajdował się też zbudowany dla potrzeb władcy Inków klasztor dziewic słońca, w którym mieszkało 1000 dziewic.

W oddali nad brzegiem oceanu widać było elementy już hiszpańskie – arenę do corridy.

Po powrocie do Limy odwiedziliśmy ponownie park miłości w Miraflores, a wcześniej byliśmy na plaży nad Pacyfikiem, skąd widać było krzyż postawiony  z okazji wizyty Ojca Świętego w Peru.

Przez cały czas pobytu w Limie towarzyszyła nam mgła, poza tym miasto to było dla nas ciągle zbyt europejskie, tak więc bardzo chętnie wyruszyliśmy dalej autobusem do Pisco nad Pacyfikiem.

Wyjazd mieliśmy wieczorem z dworca autobusowego w Limie, dość zabawne było to, że zanim z niego wyjechaliśmy  musieliśmy przejechać przez 4 bramy. Potem na przystankach w mieście dosiadło się trochę osób i autobus był dość wypełniony.

Po drodze mieliśmy jakieś małe kłopoty z hamulcami, ale kierowca zupełnie się tym nie przejmował . Na jednym postoju próbował wprawdzie je naprawiać, ale bez większego efektu. My natomiast na postojach mieliśmy wreszcie okazję zobaczyć południowoamerykańską – peruwiańską prowincję, małe miasteczka, stragany, garkuchnie, miejscową ludność ubraną już nie po europejsku, ale po andyjsku i poczuć ten charakterystyczny zapach, który towarzyszył nam już przez resztę podróży. Była to mieszanina zapachu przyrządzonych posiłków, spoconych, niemytych ciał, owoców, warzyw, mięs leżących na straganach, zwierząt, odchodów i chyba jeszcze wielu innych rzeczy.

Wieczorem ok. 23:00 nieco spóźnieni, ale w Peru nie ma to znaczenia, dojechaliśmy do Pisco i zakwaterowaliśmy się w hotelu.

  Dzień 4 – 16.08.98.

 Tego dnia w programie było zwiedzanie wysp Ballestas. Wyspy te razem z półwyspem Paracas tworzą rezerwat ptactwa i zwierząt morskich na wybrzeżu Peru. Mimo że znajdują się one niedaleko równika ( ok. 12 równoleżnika szer. płd.), to występuje tam fauna charakterystyczna dla okolic bliższych biegunowi. Wiąże się to z dopływającym w te strony od południa zimnym prądem Humboldta.  Występują tam : głuptaki, kormorany, flamingi oraz pingwiny Humboldta ( widzieliśmy tylko jednego), liczne są natomiast kolonie lwów morskich.

Na wyspach tych zbiera się też pochodzące z odchodów ptaków guano, które jest bogate w azot i stanowi doskonały nawóz. Wyspy te nie są zamieszkałe. Po drodze płynąc motorówką widzieliśmy słynny Kandelabr Andów wyryty na półwyspie Paracas ( na jego skalistym zboczu ). Różne są teorie na temat pochodzenia tego wizerunku. Ta , która wydaje mi się najbardziej prawdopodobna mówi, że wykonali go w czasach późniejszych po podboju piraci w celach orientacyjnych.

Po powrocie na stały ląd raczyliśmy się wyśmienitymi, świeżymi ostrygami z grila i słuchaliśmy ludowej ( afroamerykańskiej )  muzyki wykonywanej na instrumencie pochodzenia afrykańskiego cajon ( drewniane pudło  na którym grający siedzi i rękami wybija rytm ).

Po południu w Pisco byliśmy jeszcze na Plaza de Armas ( Plaza de Armas znajdują się w większości południowoamerykańskich miast ), gdzie znajduje się kościół oraz pomnik Pizarra.

Tym razem autobusem nie liniowym tylko wynajętym, udaliśmy się dalej, do Nasca .

Droga prowadziła przez tereny pustynne ( góry i  skały ) i była dość monotonna. Postanowiliśmy więc zrobić sobie krótką przerwę w bajecznie wyglądającej oazie w Huacachina. Jest to mała miejscowość wypoczynkowa leżąca nad jeziorkiem, w bardzo pięknej okolicy – dużo zieleni, palmy, kwiaty , a w tle piaskowe wydmy po których można zjechać na desce – snowboardzie ( nie wiem czy snow jest w tym przypadku właściwym określeniem ) . Jeden z naszych kolegów Jacek, zdecydował się na zjazd, jednak faktycznym problemem okazało się dla niego podejście po piasku w palącym słońcu. My poprzestaliśmy tylko na spacerze wokół jeziorka, po którym  wyruszyliśmy dalej do Nasca, gdzie dotarliśmy wieczorem.

Dzień 5 – 17.08.98.

            Rano , po śniadaniu w hotelu ( praktycznie zrezygnowaliśmy z robienia zakupów i przygotowywania śniadań ) część z nas pojechała na lotnisko, z którego startowały samoloty nad płaskowyż Nasca. Lotnisko wyglądało tak, że pomimo różnicy miejsca czułem się jak bohater książki Marka Hłaski „Palcie ryż każdego dnia”. Czteroosobowym samolotem wystartowaliśmy  do niesamowitego lotu.

Kultura Nasca rozwijała się w latach 100 – 500 n.e.  i poza ceramiką pozostawiła po sobie tajemnicze rysunki  nad którymi lataliśmy.  Cała wielokilometrową dolinę zapełniają żłobione linie, które obserwowane z góry układają się w fantastyczne wizerunki. Są to przedstawienia zoomorficzne m.in. : małpa, pająk, kondor, których styl wykonania przypomina wizerunki na ceramice z tego okresu. Wielką i do dziś nierozwiązaną w  100 % zagadką  jest to, jak 1500 lat temu mieszkańcy tego terenu mogli podziwiać, a przede wszystkim dokładnie wykonać te ogromne rysunki. Czyżby umieli latać? Jedna z teorii mówi, że potrafili używać balonu na ogrzane powietrze (?). Pilot samolotu którym leciałem był bardzo uprzejmy , nad każdym rysunkiem kładł samolot na skrzydło tak, że mogliśmy dobrze obserwować i robić zdjęcia.

W tym czasie kiedy ja latałem, Asia z paroma osobami , które zostały na ziemi , spacerowali po miasteczku.

Po powrocie i obiedzie poszliśmy jeszcze raz na spacer po Nasca. Jest to typowe miasteczko peruwiańskie z małym targiem, placem, na którym zwrócił naszą uwagę postument ze znajdującym się na nim zamkniętym na kłódkę telewizorem. Jackowi jako jedynemu udało się na tym placu sfotografować kolibra.

Była tam też bardzo uboga dzielnica, wyschnięta rzeka, mały zakład fryzjerski oraz lokal, w którym spróbowaliśmy typowego peruwiańskiego napoju alkoholowego pisco sour ( grappa + sok cytrynowy + białko z cukrem ).

Po południu czekała nas jeszcze jedna atrakcja – położone niedaleko miasta cmentarzysko Chauchilla . Niestety to nie my pojechaliśmy tam tą limuzyną, którą widać na zdjęciu.

Cmentarzysko to znajduje się w odległości ok. 30 km od miasta, pochodzi ze schyłkowego okresu Nasca.

Ogromne i wręcz potworne wrażenie robi pustynia, na której znajduje się wielka ilość już odkrytych ( a kto wie ile jeszcze nie odkrytych ) studniowych grobów z doskonale zachowanymi szczątkami, kompletnymi szkieletami, czaszkami pokrytymi  niejednokrotnie włosami. Szczątki te znajdują się w pozycjach siedzących z twarzami zwróconymi na wschód. W grobach jest sporo tkanin i ceramiki. Cmentarzysko pochodzi sprzed ok. 1000 lat !

Wieczorem w Nasca zwiedziliśmy  jeszcze warsztat garncarski, nawiązujący do tradycyjnych indiańskich wyrobów oraz pracownię, w której cała rodzina zajmuje się wypłukiwaniem złota ze skał przywożonych z gór.

Po tak intensywnym dniu czekała nas całonocna podróż do Arequipy. Po kolacji – parillada z kilku gatunków mięsa, uwieczniliśmy nasze imiona na specjalnej ścianie w restauracji, a o godz. 23:00 wsiedliśmy w autobus, który zawiózł nas do Arequipy.

Dzień 6 – 18.08.98.

            Droga była dość długa, a w dodatku pokonywaliśmy już pewne wysokości, bo Arequipa leży 2325 m n.p.m., tak więc podróż trwała 10 godzin i o 9:00 rano byliśmy na miejscu.

Arequipa leży na altiplano w okolicy gór Cordiliera Volcanica, najbliższe wulkany to Misti i Chachani. Jest nazywana „białym miastem” ponieważ do budowy użyto występującego w okolicy białego tufu wulkanicznego. W centrum znajduje się Plaza de Armas z kościołem Jezuitów La Compania, natomiast najważniejszym zabytkiem jest zbudowany w kolonialnym stylu klasztor Santa Catalina. Jest to miasto hiszpańskie założone w 1540 roku.

Po rozlokowaniu się w hotelu w centrum, do którego dojechaliśmy taksówkami , zjedliśmy śniadanie – po raz pierwszy spróbowaliśmy empanadas ( coś w rodzaju naszego pieroga, ale większe , z farszem mięsnym lub warzywnym ).

Teraz byliśmy już gotowi do zwiedzania miasta. Plac św. Franciszka przy kościele o tej samej nazwie – na placu potężna figura św. Franciszka i bardzo kolorowy targ indiański. Był akurat czas sjesty, więc w okolicy było sporo dzieci i młodzieży, sympatyczny widok przedstawiały ubrane jednakowo, w czerwone fartuszki przedszkolaki.

Klasztor św. Katarzyny ( Santa Catalina ) – został zbudowany w 1580 roku. Stanowi odrębne, otoczone murami miasteczko , które było pierwotnie zamieszkane przez 450 mniszek . Obecnie tylko w niewielkiej części znajduje się klasztor, reszta stanowi muzeum. Jest tam część niebieska – nowicjat, oraz część właściwego klasztoru – pomarańczowa. Cele , kaplice i pomieszczenia służebne znajdują się wzdłuż uliczek, których nazwy pochodzą od miast hiszpańskich m.in.: Kordoba, Toledo, Granada. Całość robi sympatyczne wrażenie dzięki kolorystyce i pięknej roślinności.

Plaza de Armas – znajduje się przy nim katedra oraz la Compania – kościół Jezuitów.

W kościele tym wielokrotnie niszczonym przez trzęsienia ziemi przetrwał ołtarz, bardzo bogaty, zdobiony w złote listki.

Klasztor Franciszkański La recoleta – miejsce bardzo spokojne, z dziedzińcem skłaniającym do chwili odpoczynku i zadumy, otoczonym krużgankami i celami zakonników. Cudowna, do dziś czynna biblioteka z wieloma pochodzącymi też sprzed kilku wieków inkunabułami. Dodatkowo znajduje się tu muzeum  z przedmiotami zgromadzonymi przez misjonarzy w dżungli w nizinie Amazonki.

Dzień 7 – 19.08.98.

            Ponieważ tego dnia po raz pierwszy mieliśmy osiągnąć dość znaczne jak na Europejczyków wysokości, aby zapobiec ewentualnej chorobie wysokościowej zażyliśmy lek o nazwie tonopan, kupiony w aptece poprzedniego dnia. Wynajętym busem wyruszyliśmy na wycieczkę do kanionu Colca, pierwszy etap do miejscowości Chivay. Krótki postój zrobiliśmy sobie na wysokości 3500 m n.p.m.. Krajobraz był bardzo surowy, góry, niewiele roślinności poza trawą i niskimi krzewami. Przy kolejnym postoju na wysokości 4200 m n.p.m. mieliśmy okazję  oglądać wigunie ( odmiana lamy ) , były bardzo płochliwe , więc na zdjęciach widać je w bardzo dużej odległości.

Na tej wysokości temperatura mimo pięknej pogody była dość niska, jednak wszyscy miejscowi górale ( jak sami chcą być nazywani ) chodzą boso, jedynie w sandałach ( również dzieci ) . Hodują w tych okolicach alpaki, które w odróżnieniu od wigunii mieliśmy okazję sfotografować z bliska . Wełna z nich nadaje się do robienia swetrów, czapek itp., a przede wszystkim typowych andyjskich poncz. Używa się również  wełnę z wigunii, ale jest o wiele wyższej jakości – delikatniejsza i co za tym idzie bardzo droga.

Na mokradłach żyje ptactwo m.in. gęsi andyjskie , które widzieliśmy. Natomiast na wysokości 4800 m n.p.m. mogliśmy się „ochłodzić” na lodowcu gruzowym, którego jęzor przypominał pianę na morskich falach.

Po krótkiej przerwie i śniadaniu w górskiej gospodzie, gdzie na wzmocnienie wypiliśmy po kubku mate de coca  –  napar z liści koki ( liście koki próbowaliśmy też żuć, ale było to niezłe świństwo ) dojechaliśmy do przełęczy Colca na wys. 4850 m n.p.m. Tutaj były już tylko skały, żadnej roślinności i roztaczał się piękny widok na pobliskie wulkany, wśród nich Misti 5825 m n.p.m. i Chachani 6075 m n.p.m.

Do Chivay dotarliśmy późnym popołudniem  i w gospodzie, w której przygrywał, a raczej rzępolił  dziecięcy zespół peruwiański zjedliśmy obiad. Ja i parę osób spróbowaliśmy kotlet z alpaki, mięso przypominało coś pomiędzy wołowina a koźlęciem, niezłe.

Jedną z atrakcji Chivay są gorące źródła, do których wieczorem pojechaliśmy. Mimo , że temperatura powietrza była niska,  poniżej 10° C, to kąpiel była wielką atrakcją, woda była gorąca i nikt nie miał ochoty  z niej wychodzić. Natomiast noc w hotelu była dość zimna, w Peru nie ma ogrzewania domów, ale wszyscy mieliśmy śpiwory, więc nikt nie  zmarzł.

Dzień 8 – 20.08.98.

            Rano pobudka , przy wstawaniu nie należy zrywać się zbyt szybko i gwałtownie, bo na takiej wysokości można mieć zawroty głowy i trochę się zatoczyć. Zresztą najlepiej w ogóle zwolnić tempo poruszania się bo powietrze jest rzadkie.

Zjedliśmy śniadanie i rozpoczął się drugi etap wycieczki do kanionu Colca.

Po drodze zwiedziliśmy: Pueblo Yanki – założone przez brata Francisco Pizarro w XVI wieku, zbudowane w całości ze skały wulkanicznej, znajduje się tam kościół  Niepokalanego Poczęcia.

Pueblo de  Maca – znajduje się tam kościół św. Anny, miejscowość jest dość zniszczona przez trzęsienia ziemi. Zrobiłem Asi zdjęcie z orłem na głowie – Indianin- właściciel ptaka zakładał chętnym kapelusz , wtedy orzeł automatycznie na nim siadał i można było robić zdjęcia.  Przyjemność ta kosztowała 1 USD.

Przed samym kanionem spotkaliśmy Indianki, które sprzedawały różne pamiątki oraz owoce kaktusa opuncji. Z pamiątkami daliśmy sobie na razie spokój ale spróbowaliśmy opuncji – bardzo słodka i soczysta.

Kanion Colca jest najgłębszym kanionem na świecie, ma 3400 m głębokości i 100 km długości, ciągnie się wzdłuż rzeki Rio Majes. Dojechaliśmy nad kanion ok. godziny 9:00, ponieważ o tej porze można zobaczyć wylatujące kondory. Złośliwi twierdzą , że o 9:00 mieszkający nad rzeką Indianin wypuszcza je z klatek. Jednak prawda jest taka, że rano promienie słońca ogrzewające powietrze powodują występowanie prądów wznoszących wzdłuż zboczy kanionu, dzięki czemu kondory mogą szybować. A szybować mają czym, widzieliśmy kilka, które wznosiły się zupełnie nie poruszając skrzydłami. Dorosłe mogą osiągać rozpiętość skrzydeł do 3 metrów. Naprawdę robi to kolosalne wrażenie kiedy taki el condor pasa nad twoją głową.

Dno kanionu jest praktycznie niewidoczne, a nie polecam wychylać się zbytnie, bo przepaść jest przepastnie ogromna . Wokół jest przepiękny krajobraz, wysokie góry, srogie skały, zbocza, skąpa roślinność, krawędzie przepaści i ten szum skrzydeł przelatujących nad naszymi głowami kondorów.

Punkt widokowy nosi nazwę Cruz del Condor, ponieważ znajduje się tam krzyż, jest jednak dość mocno oblężony prze turystów.

W drodze powrotnej do Arequipy namówiliśmy kierowcę na zmianę trasy i przejazd inną drogą. Biedak zgodził się, ale jak się potem przekonaliśmy nie znał tej drogi i trochę pobłądziliśmy. Po dłuższej jeździe drogą, a dokładniej mówiąc bezdrożem przez pustynię dojechaliśmy jednak szczęśliwie do zabudowań i drogi Panamericany, która z kolei doprowadziła nas do Arequipy. Jednak przez to błądzenie straciliśmy sporo czasu i do Arequipy dojechaliśmy na krótko przed odjazdem autobusu, którym mieliśmy jechać do Puno. Nie było nawet czasu na obiad, a byliśmy bardzo głodni, musieliśmy więc zadowolić się zjedzeniem czegoś na szybko na dworcu autobusowym. Kupiłem bułki, kilka empanadas – do rana miało nam to wystarczyć.

Podróż trwała całą noc i dla niektórych była dość uciążliwa, być może w związku z chorobą wysokościową. Asia i ja na szczęście przetrwaliśmy dość dobrze, przesypiając chyba większą część trasy. Oglądać nie było czego bo jechaliśmy nocą i panowały zupełne ciemności, droga natomiast była kiepska, zupełnie bez asfaltu na większej części trasy. Za to była kręta i wiodła przez wysokie góry.

Dzień 9 – 21.08.98.

            Do Puno dojechaliśmy o 8:00 rano, rozlokowaliśmy się w hotelu, zjedliśmy śniadanie i wybraliśmy się do miasta, bo do południa mieliśmy czas wolny. Samo Puno nie jest zbyt ciekawym miastem, na uwagę zasługuje  jedynie targ indiański. Zakup pamiątek postanowiliśmy jednak odłożyć , ponieważ w Puno mieliśmy być jeszcze raz w drodze powrotnej z Boliwii. Przed wyjściem musiałem jeszcze wyczyścić i doprowadzić do porządku swój plecak, który część drogi spędził na dachu autobusu z przodu, więc był potwornie zakurzony.

Targ po którym chodziliśmy był targiem spożywczym – warzywa, owoce, mięso, ryby. Wszystkie Indianki, które tam handlowały były bardzo kolorowo ubrane , jakby dla kontrastu z surowym i dość monotonnym kolorystycznie górskim krajobrazem – bardzo kolorowe , marszczone spódnice ( po kilka sztuk na raz , ponieważ ich ilość świadczy o zamożności właścicielki ), swetry i kolorowe chusty, które służyły im do przenoszenie różnych rzeczy, a nawet dzieci. Włosy zaplecione w dwa warkocze, których końcówki  są ze sobą związane, a na czubku głowy melonik wyglądający dość zabawnie. Zwyczaj noszenia meloników pochodzi z czasów hiszpańskich – Hiszpanie dla dowcipu zakładali je na głowy kobietom. Z czasem tak się to przyjęło, że melonik jest nieodłącznym elementem stroju indiańskiego,  od młodych dziewcząt do starszych kobiet, a sposób w jaki jest noszony świadczy o stanie cywilnym noszącej.

Ubiór mężczyzn jest równie kolorowy. Dwoma podstawowymi elementami są  ponczo

( bardzo różne wzory w zależności od rejonu Andów ) oraz wełniana , bardzo charakterystyczna czapeczka ( z nausznikami ).

Po południu pojechaliśmy na Sillustani – wzgórze na półwyspie przy jeziorze Umayo.

W białych chullpas – grobowcach w kształcie wież grzebani byli dostojnicy podbitego przez Inków ludu Collas. Teren zamieszkany przez ten lud stanowił część imperium Inków zwaną Collasuyo. Wzgórze to znajduje się na wysokości 4200 m n.p.m.. a spora ilość konstrukcji grobowych sprawia, że całość przypomina teren warowny. Znajduje się tam też kamienny krąg ofiarny, który prawdopodobnie wypełniał funkcję kalendarza astronomicznego, oraz kamienny symbol płodności  wbity w ziemię, stanowiący atrybut męskości, ponieważ kobietą była ziemia.

W tych okolicach żyją też dzikie świnki morskie, tak więc sporą część czasu zajęło nam , uwieńczone zresztą sukcesem, uganianie się po ruinach  z aparatami fotograficznymi w ich  poszukiwaniu . Tak nawiasem mówiąc nie mam pojęcia dlaczego te poczciwe gryzonie nazywają się morskimi ( najbliższy ocean znajduje się ponad 4000 m niżej ) a w dodatku świnkami. Przed odjazdem mogliśmy jeszcze zrobić sobie zdjęcia z indiańskimi dziewczynkami i z lamą , którą specjalnie w tym celu trzymały. Natomiast wieczorem w restauracji w Puno skosztowaliśmy prawdziwego i wielce cenionego przez Indian już od czasów inkaskich przysmaku, który został oczywiście uwieczniony na zdjęciu, a mianowicie pieczonej świnki morskiej ( zapewniam, że nie była to ta sama z Sillustani, a specjalnie wyhodowana ).

Dzień 10 – 23.08.98.

            Rano wyruszyliśmy w rejs po jeziorze Titicaca – jest to najwyżej na świecie położone żeglowne jezioro ( 3820 m n.p.m.). W planie były pływające trzcinowe wyspy Uros, oraz wyspa Taquile.

Wyspy Uros – wyspy te są w całości zbudowane z trzciny  totora, z wielu jej warstw , gdy dolne przegniją, od góry kładzione są nowe. Z tej samej totory Indianie Uros budują swoje łodzie, domy, oraz przedmioty codziennego użytku. Indianie Uros stanowili zawsze niewielkie liczebnie plemię i to z obawy przed innymi plemionami zwłaszcza Collas i Inkami wybrali taki sposób życia. Dzisiaj przemieszani są dość mocno z Indianami Ajmara. Obeszliśmy jedną z takich wysp, bardzo niewielką, znajdowało się na niej kilka domów. Wrażenie było takie, jakby chodziło się po miękkim materacu. Jeden z mieszkańców Uros przewiózł nas wokół wyspy swoją trzcinową łodzią.

Potem już naszą łodzią motorową popłynęliśmy na wyspę Taquile. Pogoda była  dobra, chociaż jak to na wodzie wiał dość silny i zimny wiatr. Byliśmy ciepło ubrani – czapki, polary, kurtki , chociaż świeciło ostre słońce, o jego sile na wysokości 3820 m n.p.m. przekonałem się później, kiedy okazało się, że pomimo kremu z filtrem 28 spaliłem sobie nos.

Po dopłynięciu na wyspę Taquile czekało nas na początku krótkie, ale bardzo strome podejście do zamieszkałej części wyspy. Ponieważ po podboju hiszpańskim wyspa ta należała do szlachcica de Taquile z Estremadury, odnajdujemy na niej sporo wpływów z tego właśnie regionu Hiszpanii. Widoczne jest to szczególnie w strojach, kobiety noszą na głowach nietypowe dla Indianek z innych terenów czarne chusty, natomiast mężczyźni czarne spodnie, białe koszule i czapki przypominające czapki krasnoludków z dziecinnych bajek.

Mieszkańcy tej wyspy są jednak najczystszymi Indianami z plemienia Keczua, posługują się właśnie tym językiem i zachowują własne tradycję. Na wyspie nie ma dróg i w związku z tym żadnych pojazdów. Spacerując po niej widzieliśmy też znajdujące się tam ruiny budowli pochodzące prawdopodobnie z czasów przed powstaniem imperium inkaskiego. Naszą uwagę zwróciły też niesamowite, głębokie kolory jeziora i skąpej roślinności porastającej wyspę.

Powrót do Puno trwał niestety ponad 5 godzin bez przerwy, a dodatkowo pod wieczór na jeziorze zrobiła się dość pokaźna fala. Solidnie wykołysani i zmęczeni wróciliśmy do naszego hotelu w Puno. W każdym razie jeżeli chodzi o pływanie po jeziorze Titicaca , był  to  dopiero początek.

Wieczorem, już po kolacji na którą jedliśmy trucha don Pedro ( wyśmienity pstrąg z jeziora Titicaca ), posiedzieliśmy trochę w innym lokalu, który zdumiewał wprost bogactwem drinków, m.in. bardzo oryginalny o nazwie Machu Picchu.

Dzień 11 – 23.08.98.

             Tego dnia wyjeżdżamy z Peru do Boliwii. Turystycznym, wynajętym autobusem z grupą Włochów pojechaliśmy z Puno do Copacabana w Boliwii. Granicę w Yunguyo trzeba było przekraczać pieszo, podczas gdy autobus z bagażami pojechał i miał czekać na nas po drugiej stronie. Przekonaliśmy się , że Peru i Boliwia to kraje o nadmiernie rozbudowanej biurokracji. Już na lotnisku w Peru otrzymaliśmy jakieś deklaracje, które teraz przy wyjeździe z Peru trzeba było zwrócić. Całe szczęście , że nikt z nas tych świstków nie wyrzucił.

Niestety Asi i mój miałem schowany głęboko w plecaku, który jechał sobie na dachu autobusu. Musiałem wspinać się na bagażnik i rozpakowywać plecak. Potem odstaliśmy trochę w kolejce i wreszcie, z pieczątkami w paszportach opuściliśmy Peru. Teraz należało przekroczyć granicę boliwijską. Wypełniliśmy jakieś kwestionariusze, potem znowu kolejka do funkcjonariusza, krotka rozmowa, pieczątka w paszporcie i jesteśmy w Boliwii. Jeszcze tylko kawałek drogi ( jeszcze gorszej niż w Peru) i dojechaliśmy do Copacabana.

Po rozlokowaniu się w hotelu, postanowiliśmy popłynąć na Wyspę Słońca na jeziorze Titicaca. Pomysł ten okazał się całkowitym niewypałem, ponieważ gdy tam dopłynęliśmy okazało się, że za godzinę trzeba było wracać. Asia, ja i Janusz Wódz nawet nie oddaliliśmy się od wybrzeża, w małej knajpce zamówiliśmy sobie kawę, co też nie było takie proste, ponieważ Indianka , która nas obsługiwała nie rozumiała ani słowa po hiszpańsku, my z kolei nie radziliśmy sobie w keczua. Z pomocą przyszła nam dopiero jej córka .

Płynąc z powrotem do Copacabana odbyliśmy naradę, która spowodowała zmiany w naszym programie. Potem te zmiany stały się już czymś normalnym.

Ponieważ w stosunku do oficjalnego programu mieliśmy kilka dni w zapasie ( punkty stałe to jedynie terminy przelotów), doszliśmy do wniosku, że możemy zostać jeden dzień dłużej w Copacabana i podzielić się na grupy. Chętni będą mogli  ponownie popłynąć na cały dzień na Wyspę Słońca i Wyspę Księżyca, a pozostali mogą zorganizować sobie czas w Copacabana. Większością głosów zatwierdziliśmy ten plan.

Wieczorem po kolacji na którą zjedliśmy pstrąga ( lepszy był jedynie w Puno – trucha don Pedro ), poszliśmy na krótki spacer po Copacabana. Szczerze mówiąc poza katedrą,  do której wstąpiliśmy na chwilę nie ma tam nic ciekawego. Jednak miasteczko to słynie z cudownego wizerunku Matki Boskiej Gromnicznej, która jest uznawana za patronkę Boliwii.

Część II – „Andy” 

Dzień 12 – 24.08.98.

             Rano o godz. 7:00 mieliśmy zjeść śniadanie w restauracji, w której poprzedniego dnia jedliśmy kolację. Specjalnie zapowiedzieliśmy się na tą godzinę, bo o 7:30 chcieliśmy już wypłynąć. Restauracja była jednak zamknięta na trzy spusty, dobijaliśmy się, ale w środku nie było nikogo. Dopiero ok. godz. 7:15 w głębi uliczki pojawił się kelner, który na nasz widok przyśpieszył kroku. Otwarł lokal i zaczął przygotowywać śniadanie. Do wyboru były jajka na miękko, sadzone oraz huevo revolto ( pod tą groźną nazwą kryła się najzwyczajniejsza na świecie jajecznica) .Po śniadaniu wypłynęliśmy wynajętą łodzią w składzie: Asia, ja, Kasia, Małgosia, Ania, Marcin, Jacek, Mariusz i Maciek. Umówiliśmy się, że właściciel łodzi wysadzi nas po jednej stronie wyspy, a po południu o wyznaczonej porze odbierze nas przy przeciwległym brzegu.

Wyspa Słońca jest legendarnym miejscem narodzin bogów:  Intiego i Viracochy, oraz pierwszego Inki Manco Capaca i jego żony – siostry Mamy Ocllo. Legendy te są do dziś żywe wśród mieszkających w tym rejonie Indian Ajmara i Keczua. Na całej wyspie zachowały się ruiny inkaskich budowli. Naszą siedmiogodzinną trasę rozpoczęliśmy od zwiedzenia małego muzeum w Challapampa, gdzie znajdują się przedmioty wydobyte z jeziora w pobliżu mniejszej wyspy Koa. Następnie ruszyliśmy w góry w poprzek wyspy podziwiając po drodze: stół ofiarny, inkaską świątynię słońca, skałę Skaczącej Pumy

( miejsce narodzin Manco Capaca ), święte źródło Inków i na końcu schody Inków prowadzące do brzegu wyspy. Cała trasa wiodła przez bardzo malownicze tereny, pokonywaliśmy kolejne wzniesienia i zbocza gór podziwiając piękne widoki. Cały czas mieliśmy piękną, słoneczną pogodę  i można powiedzieć, że cała trasa ( ok. 11 km) mimo sporej wysokości ( ponad 4000 m n.p.m.) nie była dla nikogo zbyt męcząca. Pod koniec wędrówki, w jednej z wiosek trafiliśmy do małej restauracji, gdzie zimne boliwijskie piwo dodatkowo poprawiło nasze humory.

Przechodząc przez wioskę obserwowaliśmy gospodarstwa indiańskie, bardzo skromne i ubogie – kury, świnie, owce, osiołek, niewielkie poletka uprawne .

Schodami Inków zeszliśmy na brzeg wyspy gdzie czekała już na nas nasza łódź. Popłynęliśmy jeszcze na Wyspę Księżyca , tam znajdują się jedynie ruiny klasztoru dziewic słońca, które obejrzeliśmy dość szybko, po czym wsiedliśmy na łódź i udali się w drogę powrotną do Copacabana. Płynąc, w oddali widzieliśmy ośnieżone szczyty Cordyliera Real, które można było doskonale sfotografować z dachu naszej łodzi.

Dzień 13 – 25.08.98.

            Wcześnie rano, nawet bez śniadania wyruszyliśmy autobusem do La Paz. Autobus startował z rynku w Copacabana, pomocnik kierowcy, który chyba niezbyt dobrze znał hiszpański stał w otwartych drzwiach i darł się na całe gardło: PALAPALAPALAPALAPAZ, więc nikt nie mógł mieć wątpliwości dokąd jedzie ten autobus. Wyjechaliśmy z normalnym jak na ten kontynent opóźnieniem, po drodze czekała nas przeprawa przez jezioro Titicaca, a dokładnie przez jego wąską odnogę. Autobus płynął na promie, który wyglądał jakby zaraz miał zatonąć, natomiast my z resztą pasażerów przeprawialiśmy się łodzią, która nie wyglądała wiele lepiej.

Jednak udało się przepłynąć i dalej już autobusem dojechaliśmy do La Paz. Do hotelu trafiliśmy taksówkami ( ponieważ autobus dojechał tylko do przedmieścia ) i tam nastąpił  mały zgrzyt. Ceny noclegów wydawały nam się stanowczo za wysokie, zwłaszcza, że jak już się orientowaliśmy Boliwia była nieco tańsza od Peru. Ponieważ nasz przewodnik Janusz nie przejawiał chęci do targowania się ( tam nie ma stałych cen w hotelu ), postanowiliśmy wziąć sprawę we własne ręce. Na początek zastosowaliśmy numer z plecakami ( wypróbowany już w Peru ) tzn. założyliśmy plecaki na plecy niby z zamiarem wyjścia, ale ponieważ pani recepcjonistka jednak nie była skłonna dostosować się do naszych oczekiwań, znakomita większość naszej grupy poszła szukać innego hotelu. Udało się to dość szybko, znaleźliśmy hotel z odpowiednimi cenami, lepszymi warunkami i z bardzo miłą ( jak się później okazało ) restauracją. W efekcie w pierwszym hotelu został tylko Janusz przewodnik, Ania i  Maciek.

Ponieważ program na ten dzień nie przewidywał już żadnych wycieczek, umówiliśmy się na rano dnia następnego, a resztę tego dnia każdy mógł spędzić dowolnie.

My z jeszcze paroma osobami – Kasia, Mariusz, Małgosia, Marcin, Janusz Wódz (Jacek się trochę rozchorował), po obiedzie wyruszyliśmy zwiedzać miasto.

La Paz zostało założone w 1548 roku przez Alonsa de Mendoza, położone jest na wysokości 4000 m n.p.m. Nasz hotel był niedaleko centrum, tak, że dojście tam nie trwało dłużej niż 20 minut. Zaczęliśmy od słynnego targowiska czarowników indiańskich. Boliwia jest krajem w 98% katolickim, jednak wiara współistnieje tu z wieloma bardzo dawnymi wierzeniami i zabobonami. Na stoiskach obrazki świętych i Matki Boskiej wymieszane są z różnymi czarowniczymi gadżetami . Widząc korzystne w porównaniu do Peru ceny, postanowiliśmy z Asią kupić trochę pamiątek. Korzystając z momentu gdy Asia kupowała indiańskie chusty, za zgodą właścicielki stoiska sfotografowałem ją i całe stoisko. Znajdowały się tam różnego rodzaju posążki, zioła, kolorowe kłębki nici, kamyki, a przede wszystkim różnych wielkości suszone płody lam, które są używane jako coś w rodzaju kamienia węgielnego kładzionego pod nowo budowany dom, w celu zapewnienia jego mieszkańcom pomyślności.  Bez pozwolenia lepiej nie fotografować, o czym przekonaliśmy się w Puno, gdzie sprzedające Indianki obrzuciły nas jakimiś małymi kamykami.

Potem spacerowaliśmy jeszcze długo wąskimi uliczkami starego miasta, obejrzeliśmy kościół św. Franciszka będący przykładem architektury stylu metyskiego, stojący przy placu o tej samej nazwie. Wieczorem znaleźliśmy bardzo miłą włoską kawiarenkę, gdzie po raz pierwszy od dłuższego czasu mogliśmy się napić dobrej kawy.

W nocy w hotelu cały czas przeszkadzały nam jakieś wrzaski, podobno niedaleko odbywały się nielegalne walki kogutów, bardzo popularne w Boliwii i Peru.

Dzień 14 – 26.08.98.

             Rano zjedliśmy śniadanie w naszym hotelu. W Boliwii ( a w Peru zresztą też ) trzeba uważać jak zamawia się kawę z mleczkiem. Trzeba to robić w ten sposób, że najpierw prosi się kawę, a potem o dolanie mleka, w przeciwnym razie można dostać mleko z odrobiną kawy. Tego dnia znowu czekało nas coś naj. Mianowicie położony najwyżej na świecie narciarski stok zjazdowy. Z La Paz prowadzi do niego kamienista i dość niebezpieczna wąska górska droga przebiegająca bardzo często nad przepaściami. Dochodzi do wysokości 5200 m n.p.m. My nie pojechaliśmy tam na narty, ale po to aby zdobyć szczyt Chacaltaya – 5395 m n.p.m. Był to dla nas pierwszy w życiu 5-cio tysięcznik. Mimo, że samego podejścia było jedynie ok. 200 m, to na tej wysokości nie jest to mało. Szliśmy  ścieżką po skalistym, gdzieniegdzie pokrytym śniegiem zboczu, pogoda zmieniała się z minuty na minutę, raz słońce, raz mgła i kiepska widoczność, było zimno. Wokół widać było szczyty innych gór pojawiające się lub znikające w chmurach, w dole gołe zbocza i małe polodowcowe jeziorka.

Wędrówka była powolna, co parę kroków trzema się było zatrzymywać i wyrównywać oddech, jednak byliśmy dzielni i wszyscy dotarliśmy na szczyt. Tam kilka upamiętniających to wydarzenie zdjęć i uroczysty toast, piwo na 5395 m n.p.m. smakuje inaczej. Po zejściu do schroniska Andyjskiego Klubu Boliwijskiego zatrzymaliśmy się w nim na coś gorącego. Był tam tez stół do gry w ping – ponga , więc paru z nas rozegrało krótkie mecze. Zagrałem  z jakimś Boliwijczykiem, wystarczyło kilka ruchów i byłem dość porządnie zmęczony, a mój przeciwnik grał dalej.

Naszym busem zjechaliśmy w dół do La Paz i tego samego dnia pojechaliśmy do leżącej  po drugiej stronie miasta Księżycowej Doliny. Jest to stok, który pod wpływem erozji zmienił się w fantastyczny labirynt  wąwozów. Rzeczywiście krajobraz widziany przez nas może kojarzyć się z krajobrazem księżycowym, robi to dość niesamowite wrażenie i trzeba powiedzieć, iż nazwa Księżycowa Dolina jest niezwykle trafna.

Już ok. godziny 15:00 byliśmy w La Paz, mieliśmy więc sporo czasu na spacer po mieście, indiański targ, który przyciągał  nas swoją egzotyką oraz na tradycyjną już kawę wieczorem we włoskiej kawiarni.

Dzień 15 – 27.08.98.

             Tego dnia po raz pierwszy czekała nas dżungla. Zrobiliśmy sobie jednodniową wycieczkę do położonego na wysokości 1600 m n.p.m. w tzw. wysokiej dżungli boliwijskiej miasteczka Coroico.

Droga była bardzo ciekawa i trochę niebezpieczna. Jechaliśmy bardzo wąską trasą mając z jednej strony strome, porośnięte roślinnością zbocze, a z drugiej potężną przepaść. Droga ta była bardzo uczęszczana, jechało nią mnóstwo samochodów, głównie tirów wiozących towary z dżungli do La Paz, a że była zbyt wąska na minięcie się dwóch tirów lub tira z naszym busem, trzeba było cofać się do tzw. mijanek. Polegało to na tym, że samochód jadący pod górę cofał się jadąc lewą stroną drogi  i praktycznie  wisząc  nad przepaścią mijał się na styk z jadącym z naprzeciwka . Jeżeli dołożymy do tego towarzyszącą nam przez całą trasę mgłę oraz to, że droga była bardzo mokra i rozjeżdżona, to widać całą „atrakcyjność” tej przejażdżki. W dole, w przepaści widzieliśmy szczątki kilku samochodów. Trzeba przyznać, że Indianie są wspaniałymi i bardzo dokładnymi kierowcami, może dlatego, że nie mają lęku wysokości.

W samym Coroico byliśmy dość niedługo, starczyło czasu na zjedzenie obiadu i krótki spacer po miasteczku i okolicy. Już tutaj, po raz pierwszy mieliśmy możliwość poznania uroków dżungli, jednak te prawdziwe dopiero nas czekały.

Szybko musieliśmy wyruszyć w drogę powrotną, ponieważ po zmroku trasa ta ze względów bezpieczeństwa jest zamykana. Dopiero wieczorem wróciliśmy do La Paz, jednak znaleźliśmy jeszcze czas na spacer i zakupy w mieście. Byliśmy też na kolacji, Janusz Wódz i ja  jedliśmy znowu potrawę Pico allo Macho – chyba najlepsze danie w czasie całej wyprawy. Później, już po raz ostatni kawa we włoskiej kawiarence i ostatni nocleg w Boliwii.

Dzień 16 – 28.08.98.

             Dzisiaj żegnaliśmy się z Boliwią i La Paz. Po drodze do Peru mieliśmy zwiedzić jeszcze Tiahuanaco. Rano po śniadaniu zrobiłem jeszcze kilka zdjęć na ulicach La Paz ponieważ bardzo nam się  podobały jeżdżące tam autobusy. Potem wyruszyliśmy w drogę, oczywiście nie było na niej asfaltu, co w Boliwii jest rzeczą normalną, a również w Peru dość częstą.

Po ok. dwóch godzinach dojechaliśmy do położonego 20 km od jeziora Titicaca na wysokości ok. 4000 m n.p.m. Tiahuanaco. Od tego miejsca została wzięta nazwa dla całej kultury należącej do szeregu amerykańskich  kultur przedinkaskich.

Najpierw zwiedziliśmy niewielkie muzeum, w którym znajdowały się posągi z terenu świątyni, mumie ajmarskie  oraz dary, które były składane bogom .Samo Tiahuanaco było w zasadzie dużym ośrodkiem religijnym, choć znajdowało się tam też kilka budynków mieszkalnych. Jego powstanie określane jest na ok. 600 r. p.n.e., natomiast ruiny świątyni pochodzą z okresu największego rozwoju, który mógł mieć miejsce w 700 r. n.e.

Zwiedzaliśmy po kolei : ruiny schodkowej piramidy Acapana, plac Calasasaya o bokach otoczonych rzędami kamiennych kolumn – był to prawdopodobnie centralny plac miasta na który wchodziło się przez Bramę Słońca. Na fryzie tej bramy znajduje się wizerunek głównego boga Tiahuanaco – prawdopodobnie Viracochy. Podobna do niej jest druga brama nazywana Bramą Pumy, prowadząca do świątyni Pumy znajdującej się nieco na uboczu od głównego kompleksu.

Na terenie Tiahuanaco znajdują się tez monumenty bóstw lub władców, których nazwy pochodzą od ich odkrywców np. Monolito Ponce czy Monolito Fragile. Wielkie zdumienie budzi ogrom skalnych bloków, z których zostało zbudowane to miasto, największe dochodzą do 150 ton wagi, a najbliższy kamieniołom znajdował się w odległości ok. 6 km . Świadczy to o bardzo dobrej  organizacji i technice budowania. Nic więc dziwnego, że miasto to było nazywane przez Indian Keczua Winaymarka  czyli Wieczne Miasto. To natomiast, że wpływy tej kultury rozciągały się po dalekich obszarach Peru i Boliwii związane jest niewątpliwie z rozwojem religii, której zasadniczym punktem była wiara w Viracochę.

Z Tiahuanaco pojechaliśmy do Puno w Peru, granicę przekraczaliśmy w miejscowości Tapena.

Podobnie jak poprzednio, autobus dowiózł nas do granicy, którą mieliśmy przekroczyć pieszo (po stronie peruwiańskiej miał na nas czekać inny) ,okazało się jednak, że nie będzie to takie proste, ponieważ  celnicy boliwijscy mieli akurat godzinną przerwę w pracy. Wprawdzie nie przeszkadzało to w przekroczeniu granicy (plecaki przenieśliśmy sobie na stronę peruwiańską), ale problemem było to, że nie miał nam kto wbić pieczątki do paszportów. Tak więc po przeniesieniu plecaków wróciliśmy ponownie na stronę boliwijską, poczekaliśmy na pieczątki i jeszcze raz przeszliśmy do Peru, gdzie również trzeba było odstać w kolejce, aby załatwić formalności związane z wejściem na teren Peru. Wszystko to było dość męczące, ponieważ był bardzo duży upał, a w dodatku Tapena było typowym miasteczkiem przygranicznym, w którym jest wielki ruch, tłumy ludzi, handel – mnóstwo różnych straganów oferujących jedzenie, potworny zgiełk i oczywiście „cudowny” zapach. Z wielką ulgą znaleźliśmy się wreszcie w autobusie , który zawiózł nas do Puno.

Wieczorem planowaliśmy zrobić zakupy, ponieważ w Puno znajduje się najsłynniejszy w Peru targ indiański..

Zakupy były udane: indiańskie poncza, czapeczki, rękawiczki, szalik, sweter, nie kupowaliśmy jeszcze zbyt dużo pamiątek, ponieważ przed nami była jeszcze długa podróż, a i tak mieliśmy już trochę rzeczy z La Paz.

Na kolację zjedliśmy pstrąga z Titicaca w restauracji Don Pedro, a potem wstąpiliśmy jeszcze na szybkiego drinka do znanego nam już lokalu. To ciekawe, ale będąc w Puno po raz drugi czuliśmy się zupełnie jak w znanym już mieście.

Dzień 17 – 29.08.98.

             O godzinie 7:00 byliśmy już na dworcu kolejowym, skąd mieliśmy jechać do Cusco. Pociąg ten odchodzi trzy razy w tygodniu i jest przeznaczony dla wszystkich, w odróżnieniu od drugiego (który odchodził godzinę później) tylko dla turystów. Mieliśmy zarezerwowane miejsca siedzące. W pociągu można było zamówić obiad, który podawano do wagonu. Pokonywaliśmy trasę bardzo malowniczo położoną ,  wiodącą przez wysokie góry , a od miejscowości Sicuani wzdłuż rzeki Urubamba. W pociągu było wielkie zamieszanie, tłok i hałas, można było praktycznie wszystko kupić: jedzenie, napoje, nawet owocową galaretkę, którą Indianka nakładała z dużego wiadra do niezbyt czystych szklanek ( do tej czynności upodobała sobie miejsce przy siedzeniach Janusza i Jacka). Gdyby ktoś chciał to mógł kupić również ubrania i pamiątki. Trzeba przyznać, że był to  bardzo atrakcyjny pociąg.

 Po 12 godzinach takiej podróży dotarliśmy do Cusco. Dawna stolica Inków powitała nas ulewą. Zanim dotarliśmy do zarezerwowanego hotelu (rezerwację zrobiła nam jedna z agencji turystycznych w Cusco, której przedstawicielka czekała na nas na dworcu) byliśmy dokładnie przemoknięci. Hotel był raczej kiepski, ale było zbyt późno, żeby szukać czegoś innego.

My na szczęście trafiliśmy do pokoju z łazienką w której była woda, bo podobno w Cusco są z nią kłopoty i najczęściej jest tylko w niektórych godzinach, np. od 5:00 do 10:00.

Dzień 18 – 30.08.98.

             Rano pospaliśmy sobie trochę dłużej – w końcu była to niedziela . Do południa mieliśmy czas wolny, więc postanowiliśmy pozwiedzać miasto. Musieliśmy również sprawdzić sprzęt turystyczny (namioty, karimaty), ponieważ planowaliśmy czterodniowy trekking do Machu Picchu.. Nasz hotel znajdował się niedaleko rynku, więc spacer po mieście rozpoczęliśmy właśnie tam.

Cusco powstało ok. 1200 roku jako stolica Inków, zbudowane było na planie pumy. Okres największej świetności przeżywało w połowie XV wieku w czasie panowania Pachacuteca. Straciło swoje znaczenie po podboju Peru przez Pizarra. Zostało spalone i zrabowane przez Hiszpanów w odwecie po stłumieniu powstania Manco Capaca i nie odzyskało już swojego znaczenia., ponieważ Pizarro założył Limę i tam przeniósł stolicę państwa.

Wokół rynku znajduje się kilka kościołów. Czasy inkaskie pamiętają jedynie fragmenty niektórych budynków, fundamenty i dolne partie ścian, których najwięcej zachowało się w maleńkiej, dochodzącej do rynku uliczce Loreto.

Dzisiejsze Cusco liczy sobie 300 tys. mieszkańców, jest liczącym się miastem , znanym jako centrum historii, kultury i archeologii, a jednocześnie najstarszym, nadal zamieszkałym miastem kontynentu. Posiada swój bardzo specyficzny i nieodparty urok i klimat, z prawdziwą przyjemnością i bardzo długo można spacerować po rynku nazwanym oczywiście Plaza de Armas, oraz po otaczających go uliczkach. Akurat tego dnia odbywały się w Cusco lokalne uroczystości i dzięki temu mieliśmy wyjątkową okazję podziwiać miejscowy folklor prezentowany przez parady grup dzieci i młodzieży. Każda z tych grup ubrana była w inne, bardzo kolorowe stroje i przechodziła wokół rynku w rytmie muzyki.

O godzinie 14:00 spotkaliśmy się z miejscowym przewodnikiem, z którym pojechaliśmy zwiedzać ruiny budowli inkaskich wokół Cusco: Sacsayhuaman, Qenco, Puca Pucara  i Tambo Machay.

Sacsayhuaman – ruiny znajdują się na wzgórzu nieopodal Cusco. Pierwotnie, kiedy Cusco budowane było na planie pumy, twierdza ta była jego głową. Do dziś zachowały się : trzy rzędy zygzakowatych murów symbolizujących zęby pumy, otoczone murami wzgórze Rodadero oraz obszar wewnętrzny. Całość zbudowana była bez użycia zaprawy z potężnych, wygładzonych od frontu  bloków kamiennych . Wspaniale wyglądają również rzeźbione ławy tzw. tron Inków. Zachowały się też fundamenty trzech wież, główna z nich była otoczona podwójnym murem i stanowiła ostatni bastion obronny miasta.

W czasie powstania Manco Capaca miała tu miejsce jedna z najkrwawszych bitew z Hiszpanami.

Quenco – leży w odległości 4 km od Cusco, jest to skalne sanktuarium wokół megalitu. Znajduje się tam grota uważana za grobowiec Inki Pachacuteca. Obok znajdował się niewielki amfiteatr z rzeźbą pumy.

Puca Pucara – tzw. czerwony fort, jest to niewielka twierdza inkaska, której nazwa pochodzi od koloru czerwonego, który ubarwia te ruiny o niektórych porach dnia.

Tambo Machay – jest to tzw. kąpielisko Inki. Zbudowane jest z tarasów po których spływa mająca lecznicze właściwości woda. Na wzgórzu obok  siedziała Indianka z dzieckiem i z owieczką, z którą oczywiście zrobiliśmy sobie zdjęcia. Udało nam się też zrobić chyba jedyne zdjęcie podczas całego pobytu, na którym jest cała nasza grupa, choć też nie do końca, bo Janusz przewodnik robił zdjęcie.

            Po powrocie do Cusco poszliśmy razem z Kasią i Mariuszem do kościoła. Zdziwiło nas bardzo to, że podczas mszy świętej śpiewano pieśń na melodię popularnej peruwiańskiej piosenki „el condor pasa”.

Wieczorem spacerowaliśmy po pełnym życia centrum Cusco, poszliśmy też na kolację do lokalu, w którym grał zespół indiański. Grali bardzo ładnie, a potem okazało się, że można u nich kupić oryginalne samponie. Na jednym ze zdjęć ( właśnie w tej restauracji ) Kasia, Jacek, Marcin i ja „gramy” na samponiach.

Wieczorem w naszej łazience nie było wody, więc z nadzieją , że będzie rano poszliśmy spać.

Dzień 19 – 31.08.98.

            Pobudka była bardzo wcześnie, ponieważ o godz. 6:00 mieliśmy wyruszyć na trekking do Machu Picchu. Wody niestety nadal nie było, również w paru innych pokojach. Myliśmy się po kolei u tych szczęśliwców, którzy wodę mieli i w miarę szybko byliśmy gotowi do drogi.

Przez poleconą agencję turystyczną wynajęliśmy na 4 dni przewodnika, kucharza i tragarzy oraz wypożyczyliśmy namioty, karimaty i sprzęt kuchenny. Wszystko, dodając do tego wyżywienie oraz dojazdy kosztowało 54 USD od osoby. My mieliśmy zabrać ze sobą tylko rzeczy osobiste, śpiwory, wodę do picia i wypożyczone karimatki. Resztę rzeczy zostawiliśmy w depozycie  hotelowym.

Autokarem dojechaliśmy do miejscowości Urubamba gdzie zjedliśmy śniadanie, potem jeszcze kawałek do 88 km, z którego to miejsca rozpoczęliśmy naszą czterodniową wędrówkę. ( trekking do Machu Picchu rozpoczyna się zawsze od 88 km ).

Trasę zaczęliśmy przejściem przez most wiszący nad rzeką Urubamba, dalej w górę malowniczo położoną ścieżką, mając w dole po prawej stronie rzekę Urubamba. Po drodze minęliśmy niewielki cmentarz , przeszliśmy niewielką rzekę i doszliśmy do miejsca, w którym nasz przewodnik Julio zarządził przerwę obiadową. Pogodę mieliśmy wspaniała i pomimo znacznej wysokości trasa na razie nie była bardzo męcząca.

Po zjedzeniu obiadu i wypiciu herbaty z liści koki, która posiada właściwości wzmacniające i zmniejszające objawy ewentualnej choroby wysokościowej, ruszyliśmy dalej. Po pokonaniu paru kilometrów, mijając widziane w oddali ruiny inkaskiego miasta Lachtapat przeszliśmy przez mała wioskę indiańską Huayllabamba i po ok. ½ godz. znaleźliśmy się w miejscu gdzie rozbity został nasz pierwszy obóz. W pobliżu znajdowało się kilka indiańskich chat, pasły się świnie, a co ważne , była rzeka, w której można się było umyć, mimo, że woda była zimna. Ponieważ dzień nie był ciężki, przed położeniem się spać posiedzieliśmy trochę rozmawiając i wzmacniając się rumem .

Dzień 20 – 01.09.98.

            Po zjedzeniu przygotowanego przez naszych Indian śniadania, ok. godz. 7:00 ruszyliśmy w dalszą drogę. Nie musieliśmy zwijać namiotów, tym zajęli się tragarze.  Tego dnia Julio zapowiedział nam , że trasa będzie  ciężka i bardzo długa – dwie wysokie przełęcze, zaproponował więc , żeby osoby, które nie czują się na  siłach dały swoje plecaki do niesienia tragarzom wynajętym z pobliskiej wioski . Niektórzy skorzystali z tej możliwości, ja postanowiłem, że swój plecak dam radę nieść sam.

Ruszyliśmy ostro pod górę. Nocleg był na wysokości ok. 2700 m n.p.m., a przed nami przełęcz 4200 m n.p.m.. Z niemałym trudem, robiąc sobie po drodze przerwy, ponieważ często brakowało oddechu, zdobyliśmy tę przełęcz o nazwie Warmiwanusca.

Królewska droga Inków powstała aby ułatwić komunikację pomiędzy pojedynczymi miastami. Do dziś zachowały się długie fragmenty wyłożone kamiennymi płytami oraz strome, kamienne schody w miejscach gdzie trasa wiodła w górę. W czasach przedhiszpańskich,  dzięki tej drodze Inkowie mogli przekazywać informacje z jednego końca imperium na drugi  za pośrednictwem  swego rodzaju sztafety i w stosunkowo krótkim czasie. Natomiast władca inkaski mógł bez problemu podróżować i odwiedzać rozległe obszary swojego państwa.

Do dziś zachowała się tradycja organizowania biegu królewską drogą Inków. Ciekawostką jest fakt, że rekord tej trasy wynosi 3,5 godz., my natomiast maszerowaliśmy trzy dni. Kto jednak widział tak jak my indiańskich tragarzy, którzy niosąc 60 – 80 kg ekwipunku, wyruszali za nami ( ponieważ musieli zwinąć obóz ), wyprzedzali nas na trasie i mieli czas zanim my dojdziemy na przygotowanie następnego obozu lub posiłku, nie będzie zdziwiony takim rekordem.

Po krótkim odpoczynku na przełęczy zeszliśmy kawałek niżej, gdzie mieliśmy przerwę na obiad. Z tego miejsca pięknie było widać ruiny twierdzy Runturacay oraz naszą dalszą trasę, schodzącą łagodnie zboczem góry w dół. Po zejściu i przejściu przez rzekę doszliśmy do ruin Runturacay, zwiedziliśmy je i później zdobyliśmy drugą tego dnia przełęcz o wysokości 4000m n.p.m. Z tej przełęczy , już w dół poszliśmy w kierunku obozowiska. Po drodze minęliśmy ruiny Sayacmarca położone na szczycie małego wzgórza. Żeby je zwiedzić trzeba było pokonać jeszcze jedno w dniu dzisiejszym strome podejście po kamiennych schodach. Nie wszyscy mieli jeszcze na to siłę i ochotę, Asia z Januszem Wodzem zostali na dole i wcześniej dotarli do obozu. Natomiast ja z innymi osobami  zaliczyliśmy ruiny i potem bardzo szybko, ponieważ zapadał już zmrok ruszyliśmy do obozu, gdzie dotarliśmy już po ciemku. Namioty rozbite były na małej, podmokłej łączce, opodal znajdował się niewielki budynek z bieżącą wodą. Tego wieczora wszyscy byli zmęczeni i zaraz po szybkiej kolacji poszliśmy spać. Tym razem noc była bardzo zimna, rano na namiotach był szron.

Dzień 21 – 02.09.98.

            Trzeci dzień wędrówki rozpoczął się od łagodnego podejścia do trzeciej przełęczy na trasie. W odróżnieniu od dwóch poprzednich dni droga prowadziła przez las, ponieważ do tej wysokości dochodzi dżungla. W oddali widać było ruiny Phuyupatamarca ( do których doszliśmy po paru godzinach ) oraz najwyższy szczyt w tym paśmie Andów – Salcantay 6271m n.p.m. Ciekawe było przejście przez skalny tunel wydrążony w skale przez Inków.

Kiedy zdobyliśmy trzecią przełęcz spotkała nas pewna niespodzianka – dotarli tu już Indianie sprzedający napoje, a biorąc pod uwagę nasze zmęczenie i pragnienie, było to bardzo miłą rzeczą.

Z przełęczy doszliśmy do  widzianych  wcześniej z oddali ruin Phuyupatamarca, z których schodząc dalej w dół, znaleźliśmy się w miejscu naszego kolejnego obozu. Znajdowało się tam schronisko i po raz pierwszy od opuszczenie Cusco mieliśmy możliwość wymycia się w ciepłej wodzie pod prysznicem. Odświeżeni, rozlokowaliśmy się w namiotach rozbitych w bardzo ciekawym miejscu – na „półce”, gdzie po jednej stronie ( z tyłu ) mieliśmy strome zbocze, a z przodu jeden krok do przepaści.

Ponieważ do wieczora było jeszcze sporo czasu, poszliśmy zwiedzić znajdujące się w pobliżu ruiny miasta Huinay Huayna. Było to miasto położone na zboczu góry , z niewielkim centrum i ogromną ilością tarasów , na których odbywała się uprawa roli. Prawdopodobnie cała produkcja rolna przeznaczona była na potrzeby Machu Picchu. Z Huinay Huayna rozpościera się piękny widok na rzekę Urubamba.

Po kolacji podanej tym razem w schronisku poszliśmy spać.

Dzień 22 – 03.09.98.

            Pobudka o godz. 4:00, śniadanie i codzienny, wzmacniający kubek herbatki z koki. Ruszyliśmy w dół ścieżką wzdłuż przepaści , dość szybko, żeby o wschodzie słońca znaleźć się przy Intipunku – Bramie Słońca , z której rozpościera się pierwszy widok na Machu Picchu. Dotarliśmy tam po dwóch godzinach, jednak niestety było bardzo pochmurnie i z widoku na Machu Picchu w promieniach wschodzącego słońca nic nie wyszło.

Trzeba jednak przyznać, że Machu Picchu powoli wyłaniające się z chmur stanowi niesamowity, przepiękny i bardzo tajemniczy widok.

Z Intipunku do Machu Picchu jest ok. 1 godziny zejścia, więc gdy tam dotarliśmy była już piękna, słoneczna pogoda.

Machu Picchu – leży na wysokości 2350 m n.p.m. pomiędzy szczytami gór Machu Picchu

i Huayna Picchu. Powstało w XV wieku za panowania Inki Pachacuteca, jako centrum religijne i uprawy koki. Po podboju Peru przez Hiszpanów pozostało nieodkryte zyskując sobie nazwę zaginionego miasta Inków. Odkrycia dokonał dopiero w 1911 roku amerykański badacz Hiram Birgham.

Składa się z dwóch zasadniczych części: sektora miejskiego i sektora rolniczego z kilkudziesięcioma tarasami uprawnymi, całość zbudowana jest na planie kondora.

Przed wejściem na teren miasta trzeba przejść przez specjalne bramki i zostawić w przechowalni soje bagaże. Najpierw zwiedziliśmy całe miasto z naszym przewodnikiem Julio.

Zobaczyliśmy ruiny świątyni słońca, niewielki ogród botaniczny, świątynię „trzech okien”, w której składane były ofiary z lam, świątynię główną z platformą skalną – tzw. ołtarz ofiarny. Zwiedziliśmy też kamieniołom, z którego brano kamień na budowę oraz dzielnicę rzemieślników. Poszliśmy do najwyższego punktu miasta , gdzie znajdowało się obserwatorium Intihuatana i tzw. zegar słoneczny ( gnomona ) , który służył kapłanom do określania pory roku.

Jako , że Machu Picchu zbudowane było na planie kondora, to w miejscu jego głowy znajdowała się świątynia kondora. Ptak ten, ponieważ potrafi bardzo wysoko latać uznawany był za posłańca między ludźmi na ziemi,  a bogiem słońcem na niebie.

Po skończeniu wspólnego zwiedzania mieliśmy jeszcze trochę wolnego czasu ( na wyjście z Machu Picchu umówiliśmy się na godz. 15:00 ), więc razem z Kasią i Mariuszem wspięliśmy się na jeden z tarasów ponad miastem i  siedząc tam podziwialiśmy rozpościerające się u naszych stóp zaginione miasto Inków. Naprawdę widok znany nam wcześniej z różnych książek lub fotografii pozostawia po sobie niezapomniane wrażenie. Jest to też miejsce, w którym można spotkać tłumy turystów. Niektórzy dochodzą tu tak jak nasza grupa, natomiast inni dochodzą lub dojeżdżają autobusami z miejscowości położonej w dolinie Urubamby.

Najzabawniejsza była jedna z wycieczek japońskich, wszyscy oczywiście z kamerami, a jeden uczestnik ubrany był w elegancki garnitur, krawat i lakierki. Czuliśmy się dumni, że my „odkrywamy” Machu Picchu w inny sposób.

O godz. 15:00 spotkaliśmy się z przewodnikiem, okazało się, że większa część naszej grupy pieszo lub autobusami ( które odchodziły co godzinę ) udali się już do miejscowości Aguas Calientes., z której mieliśmy wracać pociągiem do Cusco. Asia i ja zdecydowaliśmy, że pójdziemy pieszo. Zejście było dość strome, słońce mocno prażyło i był duży kurz, ale po ok. 1,5 godziny doszliśmy do miasteczka, końcówka trasy prowadziła już szeroką drogą wzdłuż rzeki.

Aguas Calientes okazało się miasteczkiem jakby żywcem przeniesionym z westernu, jego centrum stanowiły dwa perony obok toru kolejowego. Wzdłuż tych peronów żyło miasteczko ze swoimi sklepami, straganami, siedzibą policji, hotelikami i knajpami. W jednej z nich znaleźliśmy naszą grupę.

Do pociągu było jeszcze ok. 2 godziny, więc tak jak pozostali zamówiliśmy obiad (prawdziwy, porządny posiłek po czterech dniach, bo na szlaku nasi Indianie żywili nas pożywnie ale raczej lekko). Był jeszcze czas na mały spacerek wzdłuż toru i podjechał nasz pociąg. Po krótkiej walce z tłumem turystów udało nam się wsiąść, a ja i Mariusz zdobyliśmy nawet miejsca siedzące dla nas i dla naszych żon. Okazało się jednak, że nasz przewodnik Julio pokręcił coś z miejscówkami i po małej kłótni z osobami, które posiadały miejscówki musieliśmy ustąpić. Podróż spędziliśmy siedząc na korytarzu, nie była jednak bardzo długa, w końcu wysiedliśmy na jakiejś stacji (już było ciemno) skąd autobusem wróciliśmy do Cusco.

Hotel, gdzie w depozycie mieliśmy bagaże okazał się dla nas znacznie za drogi, więc mino, że było późno znaleźliśmy inny. Tym razem dostaliśmy pokój czteroosobowy z Kasią i Mariuszem. Mieliśmy tez łazienkę z bardzo zagadkowym prysznicem – bojler elektryczny z „kopiącym” kranem. Było już późno, więc ja z Mariuszem wyskoczyliśmy tylko na małe zakupy, a potem poszliśmy spać.

Część III – „Dżungla”

Dzień 23 – 04.09.98.

             W programie na ten dzień  zaplanowane mieliśmy zwiedzanie doliny rzeki Urubamba, z miejscowym przewodnikiem, tym samym, z którym zwiedzaliśmy twierdze wokół Cusco.

Rano przed wyjazdem poszliśmy jeszcze do kościoła El Triunfo, w którym znajduje się słynny obraz z tzw. szkoły cuskańskiej „Ostatnia Wieczerza”, na którym  Pan Jezus trzyma w dłoniach przysmak Inków – pieczoną świnkę morską. Później rozpoczęliśmy wycieczkę.

Zwiedzaliśmy po kolei następujące miejsca: Pisac, Ollantaytambo i Chinchero.

Pisac – obecnie jest to typowa andyjska wioska z zabudową kolonialną i współczesną. Niedaleko znajdują się inkaskie ruiny i tarasy uprawne, sektor wojskowy i sektor mieszkalny z rytualnymi łaźniami. Na zboczu góry znajdują się grobowce inkaskie zrabowane przez Hiszpanów. Bardzo ciekawie wyglądał skalny tunel – intihuana, świątynie słońca, księżyca i tęczy, oraz łaźnia, w której należało się oczyścić przed wejściem do świątyni.

Ollantaytambo – do ruin prowadzi kamienna brama, w środku znajduje się budowla z niszami, a w najwyższej części miasta kamienne pomniki oraz Tron Księżniczki i Tron Inki.

Miasto to jest jednym z lepszych przykładów planu miasta inkaskiego.

Chinchero – w tej miejscowości zachowało się niewiele budowli inkaskich, właściwie tylko dolne partie, górne zostały dobudowane po podboju . Jest to  kolonialne miasteczko

z kościółkiem , typowe dla architektury Ameryki po podboju – od płd. USA po Argentynę.

Nasz peruwiański przewodnik opowiedział nam wiele ciekawych rzeczy nie tylko o tych twierdzach, ale też o historii, religii i zwyczajach Inków. Dowiedzieliśmy się o podziale państwa Inków na 4 części, o największym jego zasięgu gdy zajmowało teren od dzisiejszego Ekwadoru po Chile na południu. Był jednak strasznym gadułą ( po angielsku mówił biegle, ale bardzo niewyraźnie) i z obawy, żeby nas nie zamęczył postanowiliśmy wrócić wczesnym popołudniem do Cusco. Był to nasz ostatni dzień w Cusco, a miasto to bardzo nam się podobało, chcieliśmy więc skorzystać z ostatnich chwil i pospacerować trochę po jego uroczych uliczkach. Zrobiliśmy w Chinchero jeszcze drobne zakupy i wróciliśmy do Cusco.

Na kolację poszliśmy do naszego odkrytego wcześniej lokalu, w którym podawano wyśmienitą zupę cebulową i „berecik” – kotlet z kurczaka nazwany tak przez nas z uwagi na swoją wielkość.

Na ostatnim zdjęciu z Cusco wszyscy ( Małgosia, Marcin, Kasia, ja i Asia ) mamy smutne miny, chyba dlatego, że jutro opuścimy już to miłe miasto.

W hotelu czekało nas jeszcze pakowanie. Mamy coraz więcej pamiątek i nasze plecaki robią się większe i cięższe, dokupiliśmy też jeden mały plecak, żeby wszystko pomieścić.

Dzień 24 – 05.09.98.

Ponieważ zmieniliśmy znacznie program naszej podróży ( dzięki temu możliwy był trekking do Machu Picchu  ), dzisiaj czekał nas lot do Limy i dalej do Pucallpy. W ten sposób w ciągu jednego dnia z inkaskiego Cusco w Andach przenieśliśmy się do gorącej i wilgotnej dżungli.

Lot z Cusco do Limy trwał ok. 2 godziny, potem przesiadka na lotnisku w Limie, znowu ok. 2 godziny lotu i lądowanie w Pucallpie. Po wyjściu z samolotu natychmiast poczuliśmy powiew gorącego i parnego powietrza.

Pucallpa jest mało ciekawym, nowym miastem leżącym ok. 10 km od jeziora Yarinacocha, a ponieważ właśnie to jezioro i dżungla były naszym celem nie czekając długo wynajęliśmy riksze i pojechaliśmy do Puerto Callao – małej miejscowości położonej nad tym jeziorem. Zakwaterowaliśmy się w dość przyzwoitym hotelu El Delfin z pokojami wychodzącymi bezpośrednio na zewnętrzne patio. Chwilę po nas zjawił się w hotelu mieszkaniec Puerto Callao , Pepe, pracujący w biurze turystycznym , które organizuje wycieczki do dżungli.

(miasteczko to było tak małe, że mieszkańcy od razu wiedzieli gdy zjawiał się ktoś obcy, a zwłaszcza turyści ) Przyszedł też ktoś z biura konkurencyjnego, ale propozycja Pepe okazała się ciekawsza. Umówiliśmy się na czterodniowy rejs po jeziorze Yarinacocha i rzece Ukayali.

Pepe w imieniu swojego szefa Gilberto oferował wyżywienie, noclegi, transport i opiekę.

Ustaliliśmy godzinę wyjazdu następnego dnia na godz. 11:00, a ponieważ było dopiero wczesne popołudnie poszliśmy razem z Pepe na zakupy ( potrzebne nam były latarki, coś na komary i  słodycze dla dzieciaków mieszkających w dżungli ), oraz obejrzeć łodzie , którymi mieliśmy płynąć. Pepe poinformował nas również gdzie w miasteczku można spokojnie coś zjeść, bez obaw, że posiłki przygotowywane są z nieprzegotowanej wody. Wprawdzie restauracji było sporo, m.in. o tak sympatycznych nazwach jak King Kong, ale tylko w paru można było się pożywić.

Spacerując po Puerto Callao czuło się już pełną  egzotykę, wszędzie można było kupić różne owoce : mnóstwo gatunków bananów, orzechy kokosowe, owoce drzewa chlebowego, arbuzy, trzcinę cukrową itd.. Było bardzo gorąco i czuło się powiew znad jeziora.

Kolację zjedliśmy w miłej restauracji na palach nad jeziorem, gdzie spróbowaliśmy kolejnego po Arequipeni i Cusqueni piwa – San Jose. W tym czasie Jacek i Janusz Wódz wynajęli rikszę

i pojechali do Pucallpy po rum na naszą wyprawę. Ja z Asią wróciliśmy do hotelu, w naszym pokoju biegały po ścianach  jaszczurki. Asia się trochę przestraszyła, ale wytłumaczyłem jej , że to dobrze, ponieważ jaszczurki zjadają robactwo. Łóżko obmurowane było płytkami, żeby nic do niego nie mogło wejść, był też dużych rozmiarów wiatrak, który dawał złudzenie chłodu i na szczęście lodówka z zimnymi napojami. Mimo częstych, chłodnych pryszniców pociliśmy się przez całą noc.

Dzień 25 – 06.09.98.

            Śniadanie zjedliśmy tego dnia w hotelu na naszym patio, było gorąco, więc wystarczyły nam tylko owoce. Pogoda cały czas była piękna. Nasze bagaże za wyjątkiem paru rzeczy osobistych zostawiliśmy w depozycie hotelowym. Zabraliśmy niewiele rzeczy, najważniejsze były środki przeciw komarom, latarki, lekarstwa i solidne buty ( do dżungli koniecznie trzeba zabrać buty zabudowane ). Komarami straszono nas już przed wyjazdem w Polsce, aby zapobiec ewentualnej malarii Asia i ja już na dwa tygodnie przed podróżą zaczęliśmy zażywać arechin, zaszczepiliśmy się też oczywiście przeciwko żółtaczce, tężcowi i żółtej febrze. Inne osoby z naszej grupy również zażywały różne specyfiki przeciw malarii.

Tak przygotowani zjawiliśmy się o godz. 11:00 na brzegu jeziora Yarinacocha, gdzie czekały na nas dwie łodzie. Jedną płynęła cała nasza grupa, indiański sternik i przewodnik Pepe, drugą cały ekwipunek : materace, moskitiery, woda pitna, zapasy jedzenia i nasze plecaki. Wypłynęliśmy – wyprawa zapowiadała się znakomicie. Pepe był przewodnikiem bardzo dobrze przygotowanym, potrafił bardzo ciekawie opowiadać.  Znał język hiszpański, angielski i włoski, a przebywając z nami uczył się bardzo szybko polskich słów.

Nasza trasa wiodła przez tereny zamieszkałe przez dzielących się na trzy grupy Indian z plemienia Shipibo. W ogóle w okolicach jeziora Yarinacocha i  nad tą częścią Ukajali  żyje ok. 60 plemion indiańskich posługujących się 30 narzeczami. Całość terenu porasta gęsta dżungla, która mimo trwającej już od dłuższego czasu pory suchej robiła duże wrażenie. Żyje w niej dużo zwierząt drapieżnych, małp, kapibar, pekari  , węży, ptaków, jaszczurek oraz owadów. Człowiekowi najbardziej dają się we znaki najmniejsze: mrówki, komary i muszki.

W wodach żyją krokodyle, delfiny słodkowodne i mnóstwo ryb m.in. piranie białe i czerwone, cut fish, węgorze elektryczne i inne. Dopłynęliśmy do leżącej na brzegu jeziora wioski San Francisco. Gilberto jak to jest w zwyczaju wyszedł pierwszy na brzeg i poszedł porozmawiać z szefem wioski i prosić o zgodę, żebyśmy mogli ją odwiedzić.

Od brzegu do wioski prowadziła droga przez  przepiękny gaj palmowy. Wioska składała się z niewielkiej ilości zbudowanych na palach drewnianych chat pokrytych dachami z trzciny lub liści bananowca. Zamieszkujący ją Indianie z plemienia Shipibo Konibo żyją głównie dzięki bardzo bogatej roślinności, hodowli zwierząt, polowaniom i łowieniu ryb. Kilkadziesiąt lat temu panował tam zwyczaj  przywiązywania płaskich deseczek na czołach noworodków, do dziś spotkać można starsze osoby z charakterystycznie spłaszczonymi czołami. Dzieci maja do zabawy nie pieski lub kotki tak jak w Europie, ale małe małpki.

Po odpłynięciu z wioski San Francisco wpłynęliśmy w kanał łączący jezioro Yarinacocha z rzeką Ukajali. Kanał miejscami był bardzo wąski i płytki, ponieważ w trwającej akurat porze suchej poziom wody obniżył się o około 7 m w porównaniu z porą deszczową . Chwilami nasi Indianie musieli lawirować i odpychać się drągami od wystających nad powierzchnią wody konarów i mielizn. Brzegi kanału porośnięte były gęstą i bujną roślinnością, która  po wielu dniach surowego krajobrazu andyjskiego robiła na nas duże wrażenie. Gdzieniegdzie widać było tereny wykarczowane i pojedyncze chaty. Pepe mówił nam, że są w tych okolicach plemiona, które nie życzą sobie kontaktu z białymi  i do takich wiosek nie należy się zbliżać.

Gdy przedostaliśmy się na szerszy odcinek kanału o brzegach piaszczysto  – błotnistych, Pepe zarządził przerwę obiadową .  Indianie przygotowali dla nas specjalną potrawę – kuani, był to ryż z mięsem z dodatkiem fioletowej cebuli skropionej sokiem z limonek podany w liściach bananowca.

Mimo, że do  Ukajali było już niedaleko, to dostaliśmy się tam dopiero pod wieczór, ponieważ ostatni odcinek kanału był bardzo płytki i praktycznie przez jakieś 2 km pchaliśmy nasze łodzie brodząc po kolana w wodzie. Gdy dotarliśmy na miejsce spoceni i zmęczeni z wielką przyjemnością  popływaliśmy w głębokiej i szerokiej w tym biegu Ukajali. Zapadał już zmierzch, a z nim zjawiły się niezliczone ilości komarów. Ledwo zdążyliśmy się ubrać w długie spodnie i koszule z długimi rękawami, a już zaatakowały. Nie pomagał ani przywieziony z Polski  „Off”, ani zakupione w Puerto Callao specyfiki, komary gryzły jak wściekłe. Indianie rozpalili ognisko i przygotowali kolację po której profilaktycznie wypiliśmy po odrobinie rumu i „księżycówy” – indiańskiej wódki z trzciny cukrowej.

Nocowaliśmy na plaży , w związku z czym mieliśmy okazję podziwiać przepiękny wschód księżyca nad Ukajali. Spaliśmy po dwie osoby na materacach pod moskitierami. Trzeba było szybko wejść pod moskitierę, pozakładać brzegi pod materac, żeby nic nie właziło do środka, potem świecąc latarką należało wytłuc wszystkie komary, które zdążyły wejść i dopiero wtedy można było spokojnie spać. Choć jeden zostawiony komar mógłby urządzić prawdziwą jatkę na gołych z powodu gorąca i duchoty ciałach. Przed zaśnięciem wypiliśmy jeszcze wapno.

Dzień 26 – 07.09.98.

            Dzień powitał nas wschodzącym słońcem, wstaliśmy wcześnie, na szczęście komary teraz poszły spać. Kąpiąc się rano w Ukajali zauważyłem dwa delfiny – szarego i różowego, które dwa razy wyskoczyły w niewielkiej odległości przede mną. Delfiny widzieliśmy jeszcze kilka razy, niestety nikomu nie udało się ich sfotografować. Pepe opowiedział nam, że Indianie wierzą,  iż delfiny są zaklętymi młodymi chłopcami, którzy w nocy przy pełni księżyca zmieniają się w ludzi i idą do wiosek indiańskich podrywać dziewczyny. W związku z tym Indianie nigdy nie polują na delfiny.

Po dobrym śniadaniu , na które składały się m.in. smażone banany i papaja, zapakowaliśmy nasz ekwipunek na łodzie. Do jednego worka z żywnością zaplątał się gryzoń kono kono, którego Pepe chciał wypuścić na drugim brzegu rzeki, ale kono kono uciekł do rzeki. Wypłynęliśmy w dół Ukajali i po przepłynięciu niedługiego odcinka skręciliśmy do jednego z jej dopływów Aquatia. Tam przybiliśmy do brzegu i wyszliśmy na spacer po dżungli. Przodem szedł Gilberto i wycinał maczetą ścieżkę, dalej my i na końcu Pepe. Przestrzegli nas , żebyśmy niczego nie dotykali, nie schodzili ze ścieżki i w ogóle bardzo uważali. Rzeczywiście osoba nieznająca dżungli łatwo mogła by mieć problemy. Gilberto pokazywał nam roślinność: drzewo z trującymi kolcami, drzewo kauczukowe, różne rodzaje lian. Pepe pokazał nam jeden z czterech gatunków liany, która zawiera wodę zdatną do picia, inne mogą zawierać truciznę. Roślinność była już bardzo wyschnięta, można sobie jednak wyobrazić o ile bardziej bujna jest w czasie pory deszczowej. Na zakończenie spaceru urządziliśmy sobie huśtawkę na lianie. Wróciliśmy do brzegu i czekając na obiad skorzystaliśmy z okazji, żeby porządnie wymoczyć się w płytkiej i gorącej w tym miejscu wodzie, aby ugasić pragnienie zjedliśmy po parę kawałków  arbuza. Po obiedzie ( na deser znowu jedliśmy soczystą i słodką papaję )zawróciliśmy nasze łodzie w stronę Ukajali, z której wpłynęliśmy do innego jej dopływu – rzeki Calieria. Tym razem znowu czekało nas przepychanie łodzi przez mielizny, stało się to już dla nas codziennym zajęciem. Po pokonaniu tych płytkich odcinków płynęliśmy dalej spokojną o tej popołudniowej porze rzeką. Ponieważ zbliżał się wieczór, przybiliśmy do brzegu i nasi Indianie przygotowali miejsce pod obozowisko – po prostu wykarczowali kawałek dżungli tak, aby można było  rozstawić moskitiery i rozpalić ognisko.

Gdy wszystko było gotowe zjedliśmy kolację i po wypiciu paru kolejek rumu znowu wypłynęliśmy łodzią, tym razem po to, żeby oglądać krokodyle. Ruszyliśmy ze zgaszonym silnikiem z biegiem rzeki, musieliśmy zachować całkowitą ciszę i tylko latarkami oświetlać brzeg na którym w zaroślach kryły się krokodyle. Niestety nasz przewodnik Janusz co chwilę odzywał się swoim donośnym głosem i krokodyle znikały .  Na szczęście udało nam się kilka zauważyć, oczywiście panowała zupełna ciemność, ale w takich właśnie warunkach oczy krokodyli błyszczą pomarańczowym kolorem. Kilka zobaczyliśmy na brzegu, ale największe wrażenie zrobił na nas ogromny, płynący środkiem rzeki krokodyl. Zawróciliśmy do naszego obozu i położyliśmy się spać. W nocy nikt z nas nie mógł zasnąć. Leżeliśmy nasłuchując różnych niesamowitych odgłosów nocnych ptaków, trzasku łamanych przez żerujące zwierzęta gałęzi, szelestu zarośli, do których wyobraźnia dorabiała niesamowite obrazy. Przez nasze moskitiery widzieliśmy przesuwający się po niebie księżyc, różne niesamowite cienie drzew i świecące w ciemności jasnym , fosforyzującym światłem żuki. Jacek chciał nagrać te wszystkie odgłosy dżungli, ale niestety przez pomyłkę nacisnął w swoim magnetofonie pauzę. Atmosferę zakłócało jedynie chrapanie Janusza przewodnika, który w dodatku zaplątał się w swoją moskitierę ( spał owinięty nią ) i przez to został bardzo mocno pogryziony przez komary.

Dzień 27 – 08.09.98.

            Rano, pomimo, że słońce było już wysoko i mocno grzało to komary nadal strasznie gryzły, może dlatego, że cały czas byliśmy w zaroślach. Niestety poranna kąpiel w tym miejscu rzeki z uwagi na obecność krokodyli była niemożliwa. Po śniadaniu dopłynęliśmy do wioski Calieria, nad rzeką o tej samej nazwie. Jak zwykle Gilberto poszedł porozmawiać z jej szefem. Dowiedzieliśmy się, że w zamian za możliwość odwiedzenia wioski, musimy zrobić zakupy u miejscowych Indianek. Mieliśmy też ze sobą spore ilości cukierków ( kupionych zgodnie ze wskazówkami Pepe jeszcze w Puerto Callao ) mogliśmy więc częstować nimi tłumy dzieciaków, które natychmiast nas otoczyły. Wioska była bardzo zadbana, proste uliczki wzdłuż których ustawione były zbudowane na palach chaty. Znajdowała się tam też niewielka szkoła, w której odbywały się właśnie lekcje. Przypominała trochę dużą altanę, dzieci siedziały w ławkach pod dużym dachem , ale praktycznie na świeżym powietrzu.

W samej wiosce rosło jedynie trochę palm i innych drzew owocowych, dżungla była opodal. Przez cały czas tuż za nami podążał tłumek dzieci i kobiet, które potem na niewielkim straganie prezentowały nam swoje wyroby. Były to głównie ręcznie wykonane obrusy i chusty oraz gliniane naczynia. Po krótkim spacerze opuściliśmy wioskę, bardzo malowniczo prezentującą się z rzeki. Kawałek dalej zatrzymaliśmy się przy brzegu ponieważ Pepe  przygotował dla nas kolejną atrakcję, a mianowicie łowienie piranii. Jak już nam wcześniej Pepe opowiadał, w tych wodach żyją dwa rodzaje piranii – białe i czerwone, które nie są bardzo niebezpieczne dla człowieka ( zaatakować mogą jedynie wtedy, gdy poczują krew ).

Gorsze są piranie czarne, ale te żyją w małych jeziorkach, w dolnym biegu Amazonki. Nie jestem wprawdzie zapalonym wędkarzem, w Polsce nigdy nie łowiłem, ale takiej okazji nie można było przepuścić. Pepe przygotował kilka wędek ( kij z żyłką i haczykiem ), poćwiartował jedną złapaną prze siebie piranię i rozpoczęliśmy wędkowanie. Udało mi się złowić dwie piranie. Pepe zademonstrował nam uzębienie jednej z nich i pokazał jak  po wyciągnięciu z wody  należy je zabić uważając, żeby nikogo nie ugryzła. Złapaliśmy sporo piranii, głównie czerwonych , jedynie Jackowi udało się złowić białą. W tym samym czasie osoby z naszej grupy, które nie łowiły kąpały się w rzece. Wcześniej , jeszcze w Limie, gdy pani Maria mówiła nam, że w dżungli można się kąpać, wydawało nam się to niemożliwe.

Myśleliśmy o krokodylach, wężach, płaszczkach i oczywiście piraniach i zapewnialiśmy, że nikt z nas do wody nie wejdzie, jednak w pewnych miejscach jest to możliwe.

Piranie zjedliśmy potem na obiad, usmażone z innymi rybami złowionymi przez naszych Indian. Do tego były smażone banany i maniok ( przypominał trochę frytki ), a na deser oczywiście soczysta papaja. Po obiedzie nasza codzienna już gimnastyka, czyli przepychanie łodzi przez mielizny w kierunku Ukajali. Wpływając na głęboką wodę nie wsiadaliśmy do łodzi , tylko uczepieni burt płynęliśmy sobie w wodzie , co było znacznie przyjemniejsze

( tym bardziej , że głęboko było czasami tylko kilka metrów, a dalej znów trzeba było pchać ).

Gdy dotarliśmy do Ukajali zbliżał się już wieczór i należało znaleźć miejsce na obozowisko. Przybiliśmy do brzegu przy olbrzymiej plaży, a ponieważ w pobliżu znajdowała się wioska Gilberto poszedł zapytać jej szefa, czy możemy zostać tu na noc. Przy wysiadaniu z łodzi Pepe nieszczęśliwie nadepnął bosą stopą na płaszczkę ( przed czym nas wielokrotnie przestrzegał ) i został ukąszony. Od razu dostał wysoką gorączkę, musiał zażyć lekarstwo i położyć się. Na szczęście następnego dnia był już w formie, natomiast gdyby spotkało to kogoś z naszej grupy, objawy mogłyby być o wiele groźniejsze i długotrwałe.

Po kolacji poszliśmy do wioski, do której było ok. 20 minut drogi ścieżką przez pola uprawne i gaj palmowy. Trafiliśmy tam do małej knajpki, bardzo dziwnej, ponieważ znajdowała się w czyimś domu. My siedzieliśmy z boku przy zsuniętych stołach, piliśmy piwo, a po kątach spała w hamakach pod moskitierami rodzina właściciela.

W zupełnych ciemnościach wróciliśmy do naszych moskitier i poszliśmy spać.

Dzień 28 – 09.09.98.

            Był to nasz ostatni dzień w dżungli, jak się później okazało najdłuższy z wszystkich czterech. Po śniadaniu wsiedliśmy do naszych łodzi i wyruszyliśmy z powrotem w kierunku jeziora Yarinacocha. Pepe urozmaicał nam podróż  opowiadaniami o wężach : boa dusicielu, anakondzie, naka naka  czyli wężu koralowym, który nie tylko gryzie, ale również kłuje jadowitym jak u skorpiona ogonem. Ciekawa była też historia o wężu szuszupi  nazywanym Panem Dżungli , który potrafi  polować na ludzi. Jest bardzo szybki, może osiągać trzy metry długości wydaje  odgłosy podobne do gdakania kury, a gdy już dopadnie człowieka zabija go i potrafi czekać przy zwłokach na następne ofiary. Wabi go też światło latarki.

Pepe był dobrym gawędziarzem, a w dodatku miał duże zdolności językowe, bardzo szybko nauczył się kilku polskich słów np. dzień dobry, smacznego itp., przy przepychaniu łodzi odliczał  po polsku razem z nami, a co najciekawsze jako jedyny ze znanych nam cudzoziemców prawie bezbłędnie wypowiedział „ w Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie” .

Nasza spokojna podróż została w pewnym momencie zakłócona, ponieważ  wpadła nam do łodzi ryba cut fish, która  pod przednimi płetwami ma   ostre jak brzytwa krawędzie, zaczęła się rzucać i pocięła w nogę siedzącego z przodu łodzi Janusza. W mgnieniu oka doskoczył Pepe i nabił rybę na nóż, potrafił działać naprawdę bardzo szybko i dbał o całą naszą grupę.

Wczesnym popołudniem skręciliśmy z Ukajali w kanał prowadzący do jeziora Yarinacocha i znowu zaczęło się przepychanie łodzi. Powrót był gorszy, ponieważ w ciągu tych czterech dni, które minęły poziom wody jeszcze się obniżył. Ponieważ kanał zrobił się węższy i bardziej niebezpieczny ( a stwierdziliśmy to po tym, że nasi Indianie nie pozwolili nam już wchodzić do wody, żeby pchać dalej, sami również siedzieli w łodziach i drągami próbowali je odpychać ), ok. godz.  16:00 Pepe zadecydował, że lepiej będzie gdy cała grupa pójdzie piechotą wzdłuż kanału przez dżunglę, a w tym czasie Indianie przepłyną pustymi łodziami.

Trasa, którą szliśmy była bardzo malownicza. Szliśmy skrajem dżungli mijając po drodze niewielkie wioski indiańskie, uprawy bawełny, manioku, drzewa chlebowe, potężne drzewo mangrowe i drzewa kwitnące na bardzo intensywny, różowy kolor, których liście zawierają bardzo dużo fluoru. Widzieliśmy różne rodzaje kwitnących palm, rosnące na drzewach tykwy i dwa  olbrzymie tukany siedzące wśród liści. W pewnej chwili z zarośli dobiegło gdakanie, Pepe zamachnął się maczetą, ale z gąszczu wyszła tylko kura. Dołem, kanałem płynęły nasze łodzie, które widzieliśmy gdy ścieżka zbliżała się do brzegu. Przechodziliśmy obok ubogich indiańskich chat, w jednej z nich znajdował się mały bar, w którym można się było czegoś napić. Niestety nie było napojów ani piwa , więc kupiliśmy wino z trzciny cukrowej domowej indiańskiej roboty ( 1 litr ) i butelkę wina „Oporto”. Napojeni poszliśmy dalej i po niedługim czasie mieliśmy okazję podziwiać piękny widok jakim był zachód słońca nad dżunglą. Szybko zapadła ciemność i marsz wąską ścieżką przez dżunglę stawał się coraz bardziej trudny. W związku z tym, Pepe  stwierdził, że lepiej będzie jeżeli jednak wsiądziemy do łodzi i końcowy odcinek kanału przepłyniemy już wszyscy razem. Nie było to takie proste, kanał był bardzo płytki i wąski, drogę zagradzały sterczące konary i gałęzie, a na brzegach w zaroślach siedziały krokodyle. Panowała całkowita ciemność, ponieważ zarośla z obu stron brzegu tworzyły nad nami rodzaj tunelu, mimo tego nie mogliśmy używać latarek, aby nie mylić sterującego łodzią. Parę razy łódź najeżdżając na jakiś konar zwalniała, potem nagle puszczała i gwałtownie się kołysała grożąc nam wywrotką. Nad naszymi głowami cały czas rozlegał się upiorny głos jakiegoś ptaszyska, który brzmiał jak śmiech. Dla podtrzymania naszej zachwianej nieco odwagi popijaliśmy wstrętne wino  „Oporto” (Asia stwierdziła potem, że smakowało zupełnie jak polski syrop na kaszel guajazyl). W pewnym momencie do naszej łodzi wpadła pirania, akurat w miejscu gdzie siedziała Asia i ja, Asia szybko poświeciła mi latarką, a ja uderzyłem rybę nogą i szybko wrzuciłem do wody. Za chwilę sytuacja się powtórzyła tylko, że na koniec Jacek przebił jeszcze piranię nożem. Trzeba przyznać , że ta podróż była bardzo ciężka.

Szczęśliwie po tych wszystkich przygodach przedostaliśmy się przez kanał i wpłynęliśmy na jezioro Yarinacocha i chociaż było już późno przybiliśmy jeszcze do brzegu bo wszyscy byli głodni i chcieliśmy zjeść kolację.

Do końca trasy, czyli do Puerto Callao brakowało już tylko ok. 1,5 godz. drogi, ale jak się okazało nie był to już koniec naszych przygód. Zaczęła się zbliżać burza, z oddali widać było błyskawice i słychać grzmoty, zbierały się chmury, zerwał wiatr i zaczęło kropić. Łódź z naszym ekwipunkiem, na której był też Janusz przewodnik i Janusz Wódz popłynęli przodem, natomiast w naszej wysiadł silnik, który już wcześniej trochę szwankował. Nasi z pierwszej łodzi nie połapali się , że nie płyniemy za nimi i spokojnie dojechali do Puerto Callao. My natomiast zostaliśmy na jeziorze kołysani falami i wiatrem, dryfując powoli do brzegu.

Przy brzegu Gilberto próbował naprawić silnik, ale gdy to się nie udało poszedł do najbliższej wioski po pomoc. Udało mu się załatwić łódź, która wzięła nas na hol i powoli dociągnęła do przystani w Puerto Callao. Było już przed północą, więc szybko udaliśmy się do hotelu, pobraliśmy rzeczy z depozytu i poszli do swoich pokoi. Gdy już szykowałem się do pójścia pod prysznic zza ściany usłyszałem głos Marcina – „ Maciek chodź, mamy pająka”. Szybko złapałem aparat i wyskoczyłem na patio. Marcin w jakimś zrobionym własnoręcznie pudełku wyniósł na patio olbrzymią tarantulę, którą złapał u siebie w łazience. Zrobiliśmy jej zdjęcia i wypuścili na wolność.

Dzień 29 – 10.09.98.

            Deszcz, na który wczoraj się zbierało nadszedł naprawdę. Lało strasznie, prawdziwa tropikalna ulewa, jakiej wielu z nas jeszcze nie widziało. Spakowani wsiedliśmy do zamówionych taksówek, podróż w takim deszczu rikszami nie była możliwa. Dojechaliśmy do Pucallpy do dworca autobusowego, z którego o godz. 10:00 mieliśmy wyruszyć do Limy. Było jeszcze trochę czasu, więc zjedliśmy szybko śniadanie – kanapki kupione u ulicznego sprzedawcy. Na szczęście nasze bagaże zostały zapakowane do bagażnika pod podłogą, a nie na dach, chociaż woda i tak była wszędzie – w czasie hamowania przelewała się po podłodze autobusu. Przed nami było 700 km drogi  przez dżunglę, wysokie Andy na wybrzeże Pacyfiku – do Limy. Po paru godzinach jazdy deszcz przestał padać, jechaliśmy przez pięknie porośnięte dżunglą tereny wspinając się w górę. W czasie jazdy co pewien czas robione były przerwy, wystarczająco długie, żeby iść coś zjeść i skorzystać z toalety. Niestety nie było jakiegoś stałego rozkładu jazdy, więc nigdy nie było wiadomo ile taka przerwa potrwa. Często musieliśmy szybko wracać do autobusu przynaglani przez kierowcę klaksonem.

Ponieważ trasa wiodła przez okolice, które jeszcze parę lat temu były pod kontrolą partyzantki ze świetlistego szlaku, a nadal kwitnie tam handel narkotykami, często były kontrole policyjne lub wojskowe. W czasie niektórych można było zostać w autobusie, inne polegały na tym, że należało pieszo przechodzić przez punkty kontroli okazując dokumenty. Podczas jednej z nich podszedł do mnie policjant i zadawał jakieś pytania, potem sam byłem zdziwiony, że udało mi się z nim porozmawiać względnie dobrze po hiszpańsku. Przy innej kontrolowali nas uzbrojeni po zęby, ale w cywilnych ubraniach młodzi chłopcy, którzy wyglądali groźnie, ale przekupieni papierosami chętnie pozowali do zdjęć.

Przejazd przez wyższe partie gór nastąpił w nocy, wysokość można było odczuć  jedynie w ten sposób, że po wyjściu z autobusu w czasie jednej z przerw czuło się lekkie zawroty głowy. W taki sposób po 21 godzinach jazdy zamknęliśmy naszą wielką peruwiańsko – boliwijską pętlę dojeżdżając do Limy.

Dzień 30 – 11.09.98.

            O godzinie 7:00 wysiedliśmy z autobusu na dworcu w Limie. Tym razem nie mieliśmy zamiaru jechać do drogiej dzielnicy Miraflores, więc taksówkami pojechaliśmy do hotelu „Espania” w samym centrum starego miasta Limy, o którym wiedzieliśmy, że jest turystycznym hotelem z przystępnymi cenami. Był tam bardzo duży ruch i wszystkie pokoje były chwilowo zajęte, miały się zwolnić ok. południa. Czekaliśmy więc trochę, w przyjemnej restauracji za rogiem hotelu zjedliśmy śniadanie, ale potem poszedłem z Mariuszem i dwie ulice dalej znaleźliśmy dwa dwuosobowe pokoje w hotelu „Viracocha”. Wprawdzie ominęły nas atrakcje jakie były na patio hotelu „Espania” – dwa potężne żółwie i papuga ara, ale za to mieliśmy szybciej pokoje i to z łazienkami.

Po rozlokowaniu się w hotelu, razem z Kasią i Mariuszem pojechaliśmy taksówką na targ indiański, gdzie zresztą spotkaliśmy pozostałe osoby z naszej grupy. Nasze zasoby finansowe były już na ukończeniu, ale i tak kupiliśmy sobie jeszcze parę różnych pamiątek i upominków dla naszej rodziny.

Późne popołudnie i wieczór spędziliśmy spacerując po centrum Limy, gdzie też zjedliśmy kolację. Asia zamówiła sobie czyszczenie butów ( żeby wrócić do Polski w czystych butach ), jednak specyfik, którego użył pucybut okazał się zwykłą sadzą i buty jeszcze długo po powrocie wszystko brudziły.

Dzień 31 – 12.09.98.

            Czas mieliśmy do godz. 17:00, bo o tej godzinie mieliśmy jechać na lotnisko. Rano opuściliśmy nasz hotel i przenieśliśmy wszystkie rzeczy do hotelu „Espania”, gdzie miały zostać w depozycie , aż do naszego wyjazdu.

Cały dzień upłynął nam dość szybko. Spacerowaliśmy po Limie, zjedliśmy obiad, poszliśmy na lody. O godz. 17:00 z wszystkimi naszymi bagażami ( których po całym miesiącu było sporo ) pojechaliśmy zamówionymi taksówkami na lotnisko. Bagaże udało nam się nadać zbiorowo, dzięki czemu uniknęliśmy ważenia ich z osobna i ewentualnych dopłat za przekroczenie limitu kilogramów. Nie obyło się bez małego zamieszania przy rezerwowaniu miejsc w samolocie, ale po pewnych zamianach siedzieliśmy obok siebie w jednym rzędzie – Asia, ja, Jacek, Małgosia, Marcin, Kasia i Mariusz. Wylecieliśmy o godzinie 20:40. Lot powrotny ( podobnie jak do Limy ) miał międzylądowanie w Bogocie, skąd po godzinnej przerwie wylecieliśmy do Frankfurtu. Tym razem lot odbywał się w nocy, więc po kolacji zasłonięto okna i można było spać. Ja czytałem pożyczoną od Kasi książkę – wspomnienia człowieka, który samotnie pokonywał dżunglę na terenie Gujany.

Dzień 32 – 13.09.98.

 Nasz lot trwa nadal, zjedliśmy śniadanie, lecimy gdzieś nad Atlantykiem i do Europy już coraz bliżej. We Frankfurcie wylądowaliśmy ok. godz. 19:00 czasu europejskiego. Tym razem nasz lot trwał  22 godziny (  15 godzin faktycznego lotu + 7 godzin wynikających z różnicy czasu ).

Do samolotu w kierunku Warszawy mieliśmy jakieś 2 godziny czasu, więc korzystaliśmy z okazji, żeby zadzwonić do Polski i powiedzieć, że jesteśmy już prawie w domu.

W Warszawie byliśmy o godz. 22:45, po bardzo krótkim w porównaniu z poprzednim locie. Po błyskawicznej odprawie pożegnaliśmy się z częścią naszej grupy ( Kasią, Mariuszem, Magdą, Januszem i Darkiem ) Oni byli już na miejscu, a my musieliśmy jechać jeszcze busem do Katowic, a niektórzy jeszcze dalej – do Krakowa. Do Katowic dojechaliśmy po godz. 3:00 i już o 4:00 leżeliśmy u siebie w domu we własnych łóżkach. Niestety dla mnie i Asi ta   noc była wyjątkowo krótka, ponieważ już o godz. 8:00 musieliśmy być w pracy.

Joanna i Maciej Gosiewscy.

sierpień 1998r.

BIBLIOGRAFIA

 Encyklopedia PWN
Praktyczny przewodnik Ameryka Południowa część 1 – Pascal
 Podbój Peru – William H. Prescott
Indianie bez tomahawków – Miloslav Stingl
Zaginione cywilizacje – Aleksander Kondratow