Część I – „Bangkok”
Autor : Jacek Strojny
Jesteśmy w hotelu ,,Lucky Beer” – Śczęśliwe Piwo. Dobra nazwa, przyciągnęła naszą uwagę i już jesteśmy jego gośćmi. Hotel jest jednym wielu na Khaosan Road. Najpopularniejsza ulica w Bangkoku wśród obieżyświatów, takich jak my. Domy noclegowe, biura turystyczne, bary, sklepy, restauracje… Tłum ludzi niczym rzeka meandrująca pomiędzy straganami z pirackimi kasetami, pamiątkami, potrawami tajskiej kuchni. Tu przysiadł biały chłopak i z grymasem na twarzy czeka, aż mistrz tatuażu skończy swoje dzieło. Tam, na starym krześle drobna japonka, trzymając na kolanach mały plecaczek, cierpliwie czeka aż jej włosy zostaną zaplecione w misterne warkocze. Setki ludzi dookoła, jedni w pośpiechu przedzierają się przez zgiełk ulicy inni, przeważnie turyści, rozsiedli się przy restauracyjnych stolikach wystawionych na ulicy i zrelaksowani rozprawiają nie wiadomo o czym.
My, Magda, Ula, Janusz, Darek i ja, jesteśmy tu nowi. Oswajamy się z otoczeniem i … klimatem. Temperatura sięga 32º. Jest duszno, parno i pochmurno. Hotelik jest z tych ,,tanich”. W pokoju dwa na cztery metry, ustawiono trzy łóżka z materacami, poduszkami, prześcieradłami. Co ważniejsze, działają dwa wentylatory. Okna są zakratowane. Do pokoju zaprowadził nas…. i tu mam pewien kłopot. Ten „ktoś”, choć wygląda jak kobieta jest, chyba mężczyzną. Ma biust i makijaż na twarzy ale mimo wszystko jestem pewien że to mężczyzna. Pan (Pani) pokazał nam pokoje oraz umywalnię z toaletę wraz z „prysznicem”. Zobaczyłem w jednym pomieszczeniu pisuar, muszlę klozetową i ok. 70cm długości wąż z końcówką do polewania trawnika, z takim spustem po naciśnięciu którego leje się woda. Pomyślałem, że służy nie tylko do spłukiwania muszli ale także ablucji i jako prysznic. W tym momencie Ula zapytała: ,,Gdzie jest prysznic?” Dla Uli nasz tramping do Tajlandii i Kambodży był pierwszym tego rodzaju wyjazdem. Ci którzy w swoim życiu zaliczyli tramping i wczasy wiedzą że różnica jest taka jak pomiędzy samochodem osobowym a traktorem. Łączy je jedno: „to i to jedzie”. Na pytanie Uli odpowiedziałem:,, To jest prysznic” – wskazując na ,,wąż’’. Twarz Uli wyrażała jednocześnie zdziwienie, przerażenie i chęć ucieczki. Uśmiałem się, co nieco jak i reszta. Po rozgoszczeniu się w pokojach przyszedł czas na toaletę po męczącej podróży. Wróciłem do umywalni i wykąpałem się pod tym ,,prysznicem’’. To było dosyć trudne, bo zrobiłem to kucając ze względu na niewielki zasięg węża. Zadowolony z siebie, iż tak dzielnie poradziłem sobie z tymi kąpielowymi innowacjami, zrobiłem jeszcze pranie. W międzyczasie do umywalni weszła Magda, z zamiarem kąpieli. Wyjaśniłem jej, jak może „wziąć prysznic”. To ona odkryła, że wyszedłem na kretyna. Za drzwiami w kabinie w której się kąpałem był prawdziwy prysznic, którego nie zauważyłem.
Dla nasz dzień jeszcze się nie skończył a wieczór obfitował we wrażenia. Pojechaliśmy na Pat Pong, czyli do dzielnicy rozpusty. Przy ulicy, do której dotarliśmy znajdowały się same kluby i bary. Bangkok jest słynny z erotycznych atrakcji i prostytucji a my chcieliśmy sobaczyć erotyczny show. Wszędzie pełno naganiaczy którzy chcieli nas nakłonić do wizyty w lokalu który zachwalali. Naszym przewodnikiem był Darek który swego czasu przez dwa lata mieszkał w Bangkoku. Wiedział gdzie pójść, udzielał wskazówek: ,,Nie stawiać żadnych drinków dziewczynom”. To może kosztować kilkadziesiąt dolarów za coca-colę. Show zrobił na mnie ogromne wrażenie. Po pierwsze to nie było przeżycie erotyczne – to było przeżycie ginekologiczne. Tak, tak. Nie było w nim nic tajemniczego, erotycznego, podniecającego. Panienki oczywiście były nagie, ale to, co wyprawiały ze swoimi pochwami nigdy nie przyszłoby mi do głowy. A co można zrobić:
- za pomocą rurki zdmuchnąć świeczki na torcie
- ,,gubić” piłeczki ping – pongowe wrzucać je do szklanki
- wyciągać sznur girland kwiatowych
- wyciągnąć ze środka sznur z żyletkami
- pisakiem narysować rysunek satyryczny
- i największa sensacja: zapewne wszyscy słyszeli jak Indianie z Amazonii strzelają lotkami z dmuchawki. Jedna z pań ustrzeliła kilka baloników, które były w odległości ok. 4–5m od niej.
Suma suma rum warto było to zobaczyć. Raz i nigdy więcej. I aby nie było nieporozumień trzeba być zboczonym, aby znaleźć tu jakiś związek z seksem. Magda powiedziała, że w pierwszej chwili było to dla niej obrzydliwe.
Po długiej i meczącej podróży a także po obfitującym w niezwykłe atrakcje wieczorze, byłem pewien że będę spać jak kamień. Ku mojemu zdziwieniu tak się jednak nie stało. Przewracałem się z boku na bok, szukając odpowiedniej pozycji by zasnąć ale nic nie pomagało. Początkowo nie wpadłem na banalnie prosta przyczynę – różnica czasu! W Bangkoku była godzina trzecia nad ranem ale dla mnie dopiero dziewiąta wieczorem. Jak się okazało, Magda i Darek z którymi dzieliłem pokój, również nie spali. Szukając rady na bezsenność Magda wspomniała o małej butelce wina27 z samolotu a ja o „ćwiartce” „Żubrówki” którą zabrałem z Polski, z myślą o „odkażaniu” przewodu pokarmowego, jakże podatnego na infekcje w tym klimacie. Małe wino to mała ulga w bezsennym cierpieniu. Szybko o nim mogliśmy zapomnieć. Do „Żubrówki” najlepszy jest sok jabłkowy, sok którego nie mieliśmy w pokoju. Była godzina trzecia nad ranem, gdy wstałem z łóżka, ubrałem się i wyszedłem z pokoju w poszukiwaniu soku jabłkowego. Nie liczyłem na wiele, koniec końców to był środek nocy. Wyszedłem na Khaosan Road i zdębiałem. Od chwili gdy zjawilłem się tu rano, nie zmieniło się nic. Ten sam tłum ludzi, ten sam gwar… Wszystkie sklepy, bary i restauracje otwarte! Trzecia nad ranem!!! Sok jabłkowy znalazłem w najbliższym sklepie.
Z przeżyć kulinarnych:
Kuchnia tajska to nieprzebrane ilości potraw i dań. Wieczorem można zajeść się na śmierć tylko degustując potrawy, które wystawiają uliczni sprzedawcy. Ja do kolekcji niezwykłych potraw typu świnka morska z Peru, dorzucam z nieukrywaną dumą, szarańczę i skorpiona. Szarańcza smakuje niczym chipsy. Przed zjedzeniem należy odłamać głowę i odnóża, ale tylko do pierwszych stawów. Ze skorpionem jest podobnie. Złamany odwłok kryje odrobinę mięsa, które kojarzy się z wątróbką. Jadłem bardzo wiele potraw, których nazw nie pamiętam. Te, które pamiętam to sojowy makaron z warzywami przyprawiony orzeszkami ziemnymi chili i cukrem. Nazywa się to Padh Thai – i jest bardzo pyszne pyszne. Właśnie Padh Thai jest pierwszą w moim życiu potrawą, którą zjadłem wyłącznie pałeczkami. Do tej pory sądziłem, że prędzej umrę z głodu niż uda mi się najeść za pomocą pałeczek. Również naleśniki z bananami zwane Rati (?) sa niezwykle smakowite. Nie jest to może bardzo oryginalne danie, ale bardzo smaczne. Darek, który jak pisałem wcześniej, mieszkał tu 2 lata powiedział, że pod koniec pobytu ważył 110 kg! Ci, którzy go znają mają wyobrażenie jak trudno było mi w to uwierzyć. Po dwóch dniach w Tajlandii nie mam wątpliwości, wystarczy tylko degustować i wpadłeś. Mówi się, że Tajowie jedzą wszystko, co chodzi i lata oprócz samochodów, samolotów i ludzi (ze znakiem zapytania przy ludziach). Byłem już na targowiskach w Bangkoku i Chiag Mai i wierzę, że to prawda. Europejska kuchnia, że nie wspomnę o polskiej jest strasznie uboga w tym porównaniu. Przypomniało mi się, że jadłem również żabie udka. Generalnie potrawy są bardzo ostre i wciąż kupujemy gaśnice w postaci piwa lub innych napoi.
Kolejny dzień. Jesteśmy nad rzeką Nam Peng gdzieś w tajskiej dżungli. Ale po kolei. Drugi dzień w Bangkoku spędziliśmy zwiedzając Grand Palace. To kompleks budowli religijnych, świątyń i pałaców wzniesionych przez królów Tajlandii. Najważniejsze miejsce to Świątynia Szmaragdowego Buddy. Niewielki posążek z jadeitu ma dla Tajów tak wielkie znaczenie jak dla Polaków obraz Matki Boskiej Częstochowskiej. Trzy razy w ciągu roku król Tajów zmienia szaty małemu Buddzie i jest to wielkie święto w całym kraju. Król cieszy się w Tajlandii powszechnym i niekłamanym szacunkiem. We wszystkich pomieszczeniach, w jakich byliśmy można było dostrzec wizerunki króla. Nawet w jednej z taksówek widziałem figurkę króla, zwisającą z lusterka.
Architektura starej Tajlandii, którą widzieliśmy w Grand Palace jest doprawdy przepiękna. Wyrafinowana i niezwykle misterna w detalach. Trudno to opisać na szczęście są zdjęcia. Popołudnie spędziliśmy pływając łodzią po rzece Choa Phraga. Czułem się momentami jak w Wenecji. Widzieliśmy śliczne domki tuż nad brzegiem rzeki, ale również rudery i slumsy.
Dotarliśmy do farmy węży. Mam kilka zdjęć z pytonem na szyi. To niesamowite wrażenie czuć jak ,,pracuje” ciało węża, płynnymi skurczami przemieszcza się po moim ciele. Wężowe ,,show” sprowadzało się do tego, iż na ,arenę wyrzucano, co raz węża z różnych gatunków, przeważnie jadowitych, a treser a to drażnił, a to uchylał się przed atakiem bestii. Węże naprawdę były jadowite. Z kobry wyciśnięto jad do kubeczka.
Część II – „Chang Mai”
Chang Mai
Podróż do Chiang Mai. Podróż trwała całą noc. Prawie pusty, klimatyzowany autobus zawiózł nas na obrzeża Chiang Mai. Spodziewaliśmy się, że dotrzemy do centrum, ale stało się inaczej. Na nasze szczęście kilka innych osób, które jechało tym busem czekała,,French Frey”. Sympatyczna, niesłychanie gadatliwa Tajka, która podwiozła nas do swojego ,,Nat Guest House’’. Na dzień dobry kawa i oczywiście propozycja pozostania na noc. Okazało się, że może nam zorganizowć, treking, który planowaliśmy w tym rejonie. Samo miasto – Chiang Mai – okazało się bardzo ładne i warte odwiedzenia. Wycieczka przez targ dostarczyła wielu wrażeń, a szczególnie część z żywnością to niezapomniane wrażenia. Tajowie jak się mówi jedzą wszystko, pisałem o tym wcześniej. Widzieliśmy niezliczone gatunki herbaty, ryb, owoców morza, żywe węże, kraby itp.
Następnego dnia czekał nas trzydniowy trecking. Najpierw minibusem w góry, a później piechotą. Nasza grupa to trzech Irlandczyków, dwie Niemki, dwoje Amerykanów, Izraelczyk, i my. Dwóch przewodników prowadzi przez dżunglę, prawdziwą tropikalną dżunglę. Wilgotną i przesyconą zapachami, niepokojącą nieznanymi odgłosami. Idziemy wąskimi ścieżkami. Strome trudne podejścia wymagają refleksu i zwinności. Jesteśmy różnie przygotowani. My oraz Mario i Christiana z Niemiec, mamy odpowiednie buty. Sara i Rob wraz z dwoma Irlandczykami i Dalen z Izraela idą w adidasach. Trzeci Irlandczyk Pati idzie w sandałach. Radzimy sobie różnie. Nasza piątka ma dwa plecaki. Przesadziliśmy z tym ekwipunkiem. Największe kłopoty ma Rob. Potężne, prawie dwumetrowe chłopisko ma wielkie problemy z utrzymaniem równowagi na błotnistych ścieżkach. Co raz słyszymy jak ląduje w krzakach. Sara prowadzi go. Dzielna dziewczyna. Zaczyna padać. Nim szelest liści trącanych kroplami deszczu zamienił się w ulewę mija dosłownie chwila. Z nieba leją się hektolitry wody. Ogromne krople moczą wszystko, co mamy na sobie. Na nic nie przydała się kurtka z,,Goretexu” upchana gdzieś w plecaku. Niesamowita tropikalna ulewa zaskoczyła nas. Nigdy w życiu nie przeżyłem takiego deszczu. Chroniąc sprzęt fotograficzny liściem palmowym z trudem wspinam się na kolejną skarpę. Po pół godzinie uciszona ulewą dżungla znowu ożywa. Jesteśmy coraz wyżej. Wychodzimy z dżungli. Przed nami pola kukurydzy a ponad nimi wioska, do której zmierzamy. Jeszcze kilkanaście minut i docieramy do celu. Bambusowa chata na palach z przedsionkiem, ,jadalnią i sypialnią jest naszym schronieniem na dzisiejszą noc. Zdejmujemy brudne i mokre ubrania. Przewodnik przynosi napoje. Jest piwo!! ,,Duszkiem” wypijam pierwszą puszkę. Później kolacja, wieczorne rozmowy i spać. Rozłożeni na trzcinowych matach zasypiamy. Budzi mnie kolejna ulewa. Noc potęguje odgłosy. Pioruny rozświetlają ciemność a wichura napiera na naszą chatę.
Pochmurny poranek, skromne śniadanie i ruszamy dalej. Pierwszy postój w wiosce. Szliśmy raczej w dół niż w górę. Otacza nas gromada dzieci. Wesołe, uśmiechnięte pełne życia, mimo że umorusane i obdarte. Rozdajemy wcześniej zakupione cukierki. Następny cel podróży to wodospad. Ciągle schodzimy. W naszej grupie nie ma teraz amerykanów. Drugi z przewodników poprowadził ich inną, prostą trasą.
Kilka słów o tajskich wioskach. Rozrzucone chałupy, połączone plątaniną dróżek i ścieżek. Chaty zbudowane z drewna i bambusa. Można zbudować solidną chatę całkowicie z bambusa. Są to chaty,, na palach’’. Podłoga wyniesiona na 2 m nad poziom terenu, pale z grubych kilkunasto centymetrowej średnicy bambusów, reszta szkieletu z coraz cieńszych.
Na belkach podłogowych rozłożone,,zmiażdżone’’ bambusy o średnicy 2–3cm., Gdy zmiażdży się taki bambus pęka wzdłuż tworząc listewki ok. 0,5–1cm szerokości. Tak rozłożony na poprzecznych belkach tworzy podłogę. Ściany i dach z liści bambusa powiązanych w wąskie maty.
Dłuższy czas idziemy wzdłuż rzeki. Co raz musimy ją przekraczać. Rzeka a właściwie rzeczka (?). Udaje się przeprawić,,suchą stopą’’. Jednak im bliżej wodospadu rzeka rośnie w siłę, nabiera pędu, coraz trudniej o ,,suchą stopę’’. Utrudzeni, docieramy do wodospadu. Ula, zapatrzona w spadająca wodę, cicho wzdycha : ,,Och warto było!’’. Z zagłuszającym hukiem, strumienie wody spadają z kilkudziesięciometrowej skarpy. Woda przelewa się przez ogromne, śliskie głazy. Schodzimy do brzegu. Nurt jest silny, trudno znaleźć bezpieczne przejście. Plecaki nie pozwalają na utrzymanie równowagi. To skaczemy po skałach, to brodzimy po kolana w wodzie. Przekrzykując huk wodospadu pomagamy sobie w przeprawie. Już prawie docieramy do zadaszenia, pod którym czekają na nas Sara i Rob z drugim przewodników, gdy Maria potyka się i pada na kolana zanurzając się po pas. Po pas, u którego wisi torba ze sprzętem fotograficznym. Skaczę do niej, pomagając wyjść z opresji. Postój. Jedni wyciągają manierki, inni zdejmują mokre ubrania i usiłują podsuszyć je nad ogniskiem. Przewodnicy przygotowują posiłek. Na obiad mamy Path Thai, czyli mój ulubiony smażony makaron z warzywami. Zachwycam się naszą zastawą. Zarówno ,,talerze’’ jak i pałeczki są ze świeżo ściętego bambusa. Szczególnie podoba mi się ,,talerz’’. Bambus o średnicy ok. 10cm rozcięty wzdłuż na dwie części oraz w poprzek pocięty tuż za wewnętrznymi przeponami tworzy oryginalne naczynie bardzo wygodne w użyciu.
Zaczyna padać. Czekamy jeszcze chwilę i ruszamy. Trudno powiedzieć, że idziemy wzdłuż rzeki, idziemy w rzece. Jak słyszałem to, co robimy to ,,canyning’’ – pokonywanie nurtu rzeki wzdłuż. Turyści ponoć płacą za to duże pieniądze. My, mamy ,,wliczone’’ w koszt. Przeskakując zwalone drzewa, ślizgając się na kamieniach, brodząc w wodzie, walcząc z porywającym nurtem posuwamy się w dół rzeki. Napotykamy miejscowych wieśniaków. Pozdrawiamy się z uśmiechami na twarzy. Jeden z nich to rybak z siecią na ramieniu, a drugi myśliwy ze strzelbą kapiszonową chyba z przed wieku. Jest chyba czwarta, gdy docieramy do celu. Drewniana rampa zbita z powykręcanych kłód drzew, wysoka na 3 metry nie zachęca do wejścia. Rozglądamy się dookoła. Jest. Z pobliskich zarośli majestatycznie wynurza się nasz środek lokomocji – słoń. Wprawnie kierowany przez karnaka podchodzi do rampy. Brunatne pomarszczone cielsko ociera się o rampę, która chwieje się pod naporem. Ostrożnie i niepewnie sadowimy się w siodle. Nasz ciężar oraz plecaków nie robi widocznego wrażenia na zwierzęciu. Wolnym równym krokiem posuwamy się ścieżką i jak widać po odciskach często uczęszczaną przez słonie. Po kilkunastu minutach docieramy do stromej skarpy i ku mojemu zdziwieniu, zaczynamy z niej schodzić. Skarpa jest naprawdę stroma i na dodatek poprzecinana ok. półmetrowej wysokości uskokami. Pełen podziwu dla sprawności słoni, staram się utrzymać w siodle, które mam wrażenie, momentami przechodzi z pozycji poziomej w pionową. Po godzinie docieramy do naszego dzisiejszego noclegu. Niewielka przystań nad brzegiem rzeki, to chata, w której śpimy i jadalnia. Rzeka jest wezbrana i mętna a jutro czeka nas rafting. Nie wiem, czego się spodziewać. Chyba nic nie przebije spływu po Zambezi w Afryce.
Ranek jest pogodny, świeci słońce. Na brzegu czekają pontony, leżą wiosła. Nie dostajemy kasków ochronnych, więc spodziewam się niewielkich emocji. Pierwszy rapid jest niezły. Ula, pierwszy raz, na raftingu, lekko przestraszona na początku widać, że znajduje w tym frajdę. Rapidów jest tylko kilka, ale są bardzo długie. Najlepszy i najdłuższy jest ostatni. Później jeszcze z pół godziny wolnego spływu urozmaicone ,,bitwami’’ na chlapanie z innymi pontonami. Werwy w naszym pontonie też nie brakuje. Darek wrzuca mnie do wody, kilka chwil później także Magda z moją pomocą ląduje w wodzie. Jeszcze tylko lunch i ładujemy się do Pickupa, który zawozi nas do Chiang Mai.
Następnego dnia wycieczka do wioski ,,długoszyich’’. Plemię Paduang wywodzi się z terenów Birmy. W Tajlandii mieszkają jedynie emigranci. Zgodnie z tradycją, kobiety noszą na szyjach metalowe pierścienie i co pewien czas dodają kolejne. Również pod kolanami i łokciami noszone są pierścienie. Już kilkuletnie dziewczynki maja swoje pierścienie, a tradycja jest tak głęboko zakorzeniona, że jak nam opowiadano, w pewnej wiosce turysta chciał zapłacić kilka tysięcy batów i nie skłoniło to żadnej z kobiet do ich zdjęcia. Są trzy teorie wyjaśniające ten zwyczaj. Pierwsza mówi, że plemię zamieszkiwało teren gdzie bardzo często tygrysy atakowały kobiety w dżungli. Dla ochrony przed zagryzieniem zaczęły zakładać pierścienie. Druga teoria głosi, iż plemię wywodzi się od smoka i dla upodobnienia się do niego, kobiety wydłużają szyję. Trzecia teoria wyjaśnia zwyczaj noszenia pierścieni jako zwykłą chęć odróżniania się od innych plemion.
Wioska jest niewielka. Raptem kilka bambusowych chat rozrzuconych na pagórku opływanym strumień. Oczywiście w oczy rzucają się przede wszystkim kobiety. Czuję się niezręcznie krążąc z aparatem fotograficznym w dłoniach. Nasi gospodarze są jednak życzliwi i wyrozumiali. Chętnie pozują do zdjęć, zawsze na uśmiech odpowiadając uśmiechem. Przyglądam się kilkuletniej dziewczynce, wprawnie tkającej na krosnach. Unoszę aparat błyska flesz. Odwraca się zaskoczona, ale natychmiast twarz rozjaśnia delikatny uśmiech. Mimo, że osada jest niewielka sporo jest dzieci. Jak się dowiadujemy rodzice nie chcą posyłać dzieci do szkoły. W społeczeństwie Tajów ,,długoszyi’’ postrzegani są jako odmieńcy i może z tego wynika niechęć do szkoły.
Zapada wieczór, siedzimy przy kolacji, nasza piątka oraz Maria i Christiana. Dwie miłe Niemki, które poznaliśmy na treckingu. Rozmawiamy i żartujemy. Maria usiłuje przeczytać polskie napisy na tubce ,,autanu’’. Idzie jej całkiem nieźle. Rozwijamy temat nauki języków obcych i poprzez gwarę śląską i niemieckie w niej zapożyczenia, wkraczamy na ,,trudne’’ – polsko-niemieckie tematy. Maria mówi o Niemcach, którzy opuścili Śląsk, a ja o kresowianach, którzy tam przybyli z ziem zajętych przez sowietów. Ani w nas, ani w nich ten temat nie wywołuje emocji. Jak widać dla naszego pokolenia, niezależnie od narodowości, to historia, o której pamiętamy, ale tylko historia. Maria dalej zgłębia polską wymowę, a my zachęcamy ją do nauki. Gaśnie ostatnia świeca. Pora spać. Zostaję jeszcze, aby podumać. Jest ciepła gwieździsta noc. Wioska skąpana w srebrzystej poświacie pełni księżyca. Dżungla dookoła rozbrzmiewa tajemniczymi odgłosami, a strumień cicho szepcze nocną opowieść. Sielanka. Tylko pozorna. Z mroku wyłaniają się trzy postacie. W dłoniach karabiny ,,kałasznikow” i amerykańskie ,,M-1b’’. W milczeniu zbliżają się. Snop światła z ręcznej latarki błądzi wokół mnie. Patrol powoli odchodzi do chaty nieopodal. Tak, tak. Sielanka jest pozorna.
Jesteśmy w „Złotym Trójkącie”, kilka godzin marszu od granicy z Birmą. Granicy, przez którą nieustannie szmugluje się narkotyki, a różnorakie bandy napadają na przygraniczne wioski. W Birmie, na terenach przygranicznych z Tajlandią toczy się wojna domowa. Dlatego właśnie wioski strzegą uzbrojone patrole. Kilkanaście minut później gwałtowne ujadanie wioskowych psów wywabia patrol z chaty. Z bronią gotową do strzału, z latarkami w dłoniach przeczesują teren. Fałszywy alarm. Może to nocny drapieżnik zbliżył się do wioski wywołując niepokój psów? Zasypiam rozmyślając o tym, jak postrzegają Tajlandię turyści z hotelu za 200$.
Rano miła niespodzianka. Dzieci z wioski a dokładniej dziewczynki chcą dla nas zaśpiewać i zatańczyć. Przy akompaniamencie ,,tatusiów” oglądamy zainscenizowane przedstawienie. W końcu opuszczamy gościnną wioskę kierując się do Chang Mai. Po drodze wizyta w buddyjskiej świątyni w…………. Już z daleka dostrzegamy na zboczu góry ogromny biały posąg Buddy. W sali opodal parkingu odbywa się lekcja religii. Dzieci siedząc w pozycji lotosu, słuchają z uwagą mnicha w pomarańczowych szatach. Ruszam na obchód terenu, kierując się w górę ku wielkiemu posagowi. Przy ścieżce, małe domki, mieszkania mnichów, jak się domyślam. Na każdym z domków tabliczka (lub kilka) ze ,,złotymi myślami’’ Buddy. Docieram na taras, na którym ustawiono ogromny posąg. W altance nieopodal Janusz, który dotarł tam wcześniej, dyskutuje z młodym mnichem. Wzięty na spytki „monki” opowiada o życiu buddyjskiego mnicha. Wstaje o czwartej rano i zaczyna dzień od medytacji. Jego podstawowe zajęcie to zbieranie jałmużny, głoszenie nauk Buddy, studiowanie. Mnisi odrzucają własność osobistą i żyją w celibacie, nie mogą nawet dotknąć kobiety, choć mogą z nią rozmawiać. Można porzucić żywot mnicha, skądinąd wiem, że nawet trzy razy. Mnisi są bardzo poważani w społeczeństwie. Często są przedstawicielami lokalnych społeczeństw, rozsądzają spory.
W Tajlandii powszechnie uważa się, że każdy mężczyzna powinien przez pewien okres zostać mnichem. Ta tradycja jest tak powszechna, że większość tajskich firm udziela płatnego(!) urlopu na ten czas. Ten okres to swoisty rytuał dojrzałości przeprowadzany pomiędzy opuszczeniem szkoły a założeniem rodziny. Również kobiety w Tajlandii zostają mniszkami, choć nie cieszą się takim poważaniem jak mnisi mężczyźni.
Jeszcze pamiątkowe zdjęcie z naszym nowym znajomym i krętą stromą ścieżką ,,na skróty” wracamy do minibusa. Ostatni wieczór w Chang Mai spędzamy na targu. Choć niewiele kupujemy, bo to początek wyprawy, czasu nie tracimy, bo jest, co podziwiać. Właściwie każdy towar jest ciekawy, rękodzieło, ciuchy, żywność.
Część III – „Angkor Wat”
Nazajutrz rozpoczynamy nowy etap wyprawy, kierunek – Kambodża. Przed nami wiele niewiadomych. W pierwszej wersji naszej wyprawy planowaliśmy jedynie wyjazd do Siem Reap i zwiedzanie Angkor Wat. Idąc za propozycją Janusza, skwapliwie popartą przez Darka i mnie, zamierzamy dotrzeć do Phnan Penn. Ja proponuję dotarcie do Sihanoukville i powrót do Tajlandii wzdłuż wybrzeża – łódką. Dla niezorientowanych wyjaśniam, że ten plan jest ambitny. Jednak słowo odważny jest bardziej odpowiednie.
Sytuacja polityczna w Kambodży jest bardzo złożona. Mija przeszło dwadzieścia lat od obalenia reżimu Pol Poth’a a polityczna równowaga w kraju opiera się na osobie króla (Norodom Sihanouk’a). To on utrzymuje w równowadze scenę polityczną, którą chcą zawładnąć, z jednej strony silni organizacyjnie komuniści, a z drugiej strony mające poparcie polityczne– zwolennicy króla, rojaliści. Król cieszy się szacunkiem i poważaniem. Ale król jest stary i schorowany. Powszechnie oczekuje się jego śmierci, a tym samym wojny domowej. Tak, tak. Kambodża to nie Europa z kilkusetletnią tradycją demokracji. Tutaj reguły walki o władzę są inne. Planując wyjazd do Kambodży Magda opracowała plan awaryjny. Na wypadek śmierci króla mieliśmy polecieć z Tajlandii do Wietnamu. Przedłużając nasz pobyt w Kambodży wiedzieliśmy, czym ryzykujemy. Postanowiliśmy podejść do problemu bezpieczeństwa pragmatycznie. ,,Jedziemy do Angkar Wat, a później się zobaczy” – taka była konkluzja dyskusji.
Trasa z Chang Mai do granicy tajlandzko – kambodżańskiej odbyliśmy sprawnie. Infrastruktury i stanu nawierzchni dróg możemy tajlandczykom pozazdrościć. Znam się na tym. Zawodowo zajmuję się projektowaniem dróg.
Ten etap podróży został urozmaicony przez incydent w czasie,,przesiadki’’ w Bangkoku. Gdy rano dotarliśmy do stacji autobusu z Chang Mai musieliśmy się przemieścić na dworzec północny, aby wsiąść do autobusu jadącego w kierunku granicy z Kambodżą. Kierowca tuk – tuk’a, czyli trójkołowego motoru ( bardzo popularny środek transportu, nazwa pochodzi od odgłosu, który wydają te śmieszne pojazdy), który chciał nas podwieźć gorąco zapewniał, że autobusy do granicy odjeżdżają z dworca południowo– wschodniego. Mimo, że przewodnik, z którego korzystaliśmy zalecał co innego, ulegliśmy perswazjom w myśl zasady – „tubylec” wie lepiej. Być może reguła jest słuszna, ale ten ,,tubylec’’ nie wiedział co mówi. Po dotarciu na miejsca okazało się, że powinniśmy jednak jechać na dworzec północny. Ponieważ nie chcieliśmy zapłacić kierowcom za kurs zrobiło się zamieszanie. Awanturowaliśmy się z pełnym przekonaniem, licząc na to, że zawiozą nas za wcześniej ustaloną cenę na dworzec północny. Zrobiło się zbiegowisko. Pojawiła się policja. Twardo obstawaliśmy przy swoich racjach do momentu, gdy zostałem aresztowany. Wtedy moje oficjale stanowisko uległo zmianie. Podobnie jak reszty ekipy. Nasz feralny (?) kierowca żądał 300B za kurs. My nie chcieliśmy płacić. Gdy policjant stwierdził, że zabiera mnie na komisariat a kierowca z wyraźnym zadowoleniem pokazał mi gest, który jasno sugerował skute dłonie w kajdankach postulowałem zapłatę 200B. Po pewnym czasie stwierdziłem, że w tej sytuacji nie będę sprawdzał ich kart. Zapłaciliśmy 300B. Następne, 300B zapłaciliśmy za taksówkę na dworzec północny. Autobus do granicy dowiózł nas około czwartej popołudniu. Sprawnie załatwiliśmy formalności graniczne i znaleźliśmy się w Kambodży.
Kambodża
Pierwsze wrażenie to chaos. Nagabywani przez niezliczone zastępy motocyklistów chcących nas podwieźć, przez podejrzane typy oferujące wszelaką pomoc, usiłujemy z potoku słów wyłowić informacje, o tym jak dotrzeć do Siem Reap, które jest przedsionkiem Angkor Wat. Poipet, graniczne miasteczko po stronie Kambodży to właściwie jedna ulica, wzdłuż której toczy się życie. Jedno spojrzenie wystarczy, by zorientować się jak biednym krajem jest Kambodża. Domy wzdłuż ulicy to stare bambusowe chaty, ale są też eleganckie murowane budynki. Wrażenie chaosu potęguje nieustanny ruch na głównej ulicy. Zresztą ulica to za dużo powiedziane. To raczej średniowieczny trakt, pełen wyrw, dziur ze śladami asfaltu. Jeżdżą głównie motocykle i ciężarówki. Maszyny wyją objeżdżając dziury, kierowcy pokrzykują, wszystko w tumanach kurzu wznieconego przez koła. Najgorsze drogi polne w Polsce są w lepszym stanie.
Usiłujemy zorientować się w możliwościach dotarcia do Sien Reap (?). Jest coraz bliżej wieczora a przed nami 100 km jazdy tą drogą. Decydujemy się spędzić noc w Poipet, a rano pojechać dalej. Bierzemy samochód za 120 B; szukamy noclegu. Trudno tu znaleźć kogoś, z kim można się dogadać po angielsku. Janusz, który włada francuskim rozmawia z właścicielem jednego z Guesthaus’u. Decydujemy się spędzić w nim noc. Mamy pokoje na piętrze, trudno je nazwać zadbanymi, ale jest woda i to najważniejsze. Na ścianach buszują jaszczurki polując na muchy i komary. Przyglądamy się chwilę temu polowaniu. Jaszczurka zastyga w bezruchu, kilkanaście centymetrów dalej przysiada mucha. Szybkimi krokami podchodzi na odległość 5–10 cm i znowu nieruchomieje. Po chwili następuje atak. W ułamku sekundy dopada muchy i kolejne danie z wieczornego posiłku skonsumowane. Wychodzę z pokoju rozejrzeć się. Z dołu dochodzą odgłosy głośnej muzyki, kieruję się w tamtą stronę. Jaskrawe, czerwone światło oświetla jeden z korytarzy, jakieś postacie kręcą się w pobliżu. Wychodzę przed budynek. Właśnie podjechał samochód i wysiadają z niego trzy atrakcyjne dziewczyny. Ich krzykliwy makijaż nasuwa mi pewne skojarzenia – ,,czyżbyśmy nocowali w burdelu?’’ W międzyczasie Magda i Darek ,,wyszli na miasto”. Ja także wychodzę. Nie czuję się zbyt bezpiecznie, ale w końcu przyjechałem tu, aby zobaczyć jak się żyje.
Kambodży siedząc w hotelu nie zobaczę. Ledwo wyszedłem poza teren quest haus’u jakiś motocyklista oferuje podwiezienie. ,,Właściwie, czemu nie?” Ustalamy cenę. Taniocha. Za 4 złote mam wycieczkę ,,po mieście’’. Jedziemy w kierunku na Siem Reap. Rozglądam się z uwagą. Przy drodze stragany i sklepiki. Beczka z pompą, to stacja benzynowa. Zatrzymuję motocykl. Na placu obok toczy się mecz piłki nożnej. Na nierównym boisku piłka skacze gdzie chce, zawodnikom to nie przeszkadza. Nowy kibic w mojej osobie wywołuje żywe zainteresowanie. Otacza mnie chmara dzieci. Zagadują, a ja staram się nawiązać rozmowę. Nikt nie mówi po angielsku, ale to nam specjalnie nie przeszkadza. Ruszamy dalej. Mój kierowca wprawnie omija kolejne wyrwy w drodze. Niestety nie wszystkie. W pewnym momencie wpadamy w dziurę, tak głęboką, że nie mogę się powstrzymać od głośnego jęknięcia. ,,Driver” rzuca przez ramię –,,Sorry”. Na drugim końcu ulicy wysiadam. Do quest haus’u wrócę piechotą. Pamiątkowe zdjęcie z ,,moim” kierowcą i wolnym krokiem, popijając piwo, kieruję się do hotelu. Po drodze wchodzę do sklepu rowerowego. Oczywiście wywołuję poruszenie. Córka woła matkę, matka woła męża, nic nie pomaga. Nikt nie zna angielskiego, a ja chciałem się tylko dowiedzieć ile kosztuje rower. Żegnany serdecznymi uśmiechami idę dalej. Jest już zupełnie ciemno, mimo tego życie w miasteczku nie zamiera. Samochody niezmiennie suną w jedną i druga stronę. Sklepiki i stragany wciąż otwarte. Życie toczy się. To takie proste.
Zrywamy się z łóżek bladym świtem. Zamówiony pickup czeka już przed quest haus’em. Przed nami około 100 km. Tylko 100 km jednak wiemy, że przed nami 6 godzin jazdy. Maria i Christiana uprzedzały nas, że podróż jest straszna, zresztą potwierdziły tylko informacje z przewodników. Pierwsze 1,5 godz. podróżujemy dosyć wygodnie. Janusz i Ula w kabinie (opłata 850 B), a Magda, Darek i ja ,,na pace” (za 200B). Z nami jeszcze dwóch ,,tubylców’’. Podróż jest faktycznie uciążliwa. Jedziemy jakieś 30– 40 km na godzinę. Czasami trafiają się odcinki nie zniszczonego asfaltu, wtedy mkniemy 60 km/h. W Sisophon mamy przesiadkę. Zmieniamy ,,pickup’a”. Postój trwa godzinę, czekamy aż zapełnią się wolne miejsca. Przekomarzamy się z 15– 16 letnimi dziewczynkami, które wianuszkiem otoczyły samochód usiłując sprzedać chleb, napoje, owoce. Mają wielki dar przekonywania i dużo wdzięku. Kupiłem bułkę za 20B i na moje nieszczęście dowiedziałem się jak bardzo przepłaciłem. Dziewczynki są – 40 wytrwałe w nakłanianiu nas do zakupów. Mam ,,swoją ulubienicę’’. Moly bardzo chce sprzedać mi butelkę wody, a najlepiej kilka. Zaopatrzyłem się wcześniej i nie jestem zainteresowany tym interesem. Moly wytrwale przekonuje mnie, że to dobry interes. Wyjmuję aparat fotograficzny, chcę zrobić jej zdjęcie. Na moje zapytanie, czy mogę przecząco kręci głową. Zgodzi się, jeśli kupię wodę. Z ostentacyjną, zawiedzioną miną chowam aparat. Próbujemy rozmawiać. Tłumaczy kierowca. Okazuje się, że jestem potencjalnym, czyli narzeczonym. ,,Mam 33 lata’’– usiłuję jej wypersfadować. ,,No problem” – słyszę. Pocieszające, myślę sobie. Jeszcze kilka prób i Moly zgadza się pozować mi do zdjęcia. Korzystam z okazji i robię od razu kilka. Obiecuję wysłać odbitki (ciekawe czy dojdą?). W końcu mamy komplet pasażerów, możemy ruszać. Warto wyjaśnić, co oznacza ,,komplet”. Komplet oznacza 17 osób, 5 w kabinie i 12,,na pace”, czyli platformie 2x3m. Stwierdzenie, że jest ciasno nie jest adekwatne.
Jedziemy mijając przydrożne wioski, co raz podskakując na dziurach. Samochód to przyśpiesza to zwalnia by ominąć kolejne wyrwy. Co kilka kilometrów przeprawiamy się przez rzeczkę lub kanał nawadniający pola. Piszę, przeprawiamy się, bo o zwykłym przejechaniu przez mostek trudno tu mówić. Od czasu wojny niewiele zrobiono by naprawić mosty. Za każdym razem kierowca zwalnia i wolniutko przejeżdża na drugą stronę. Mosty są prowizorycznie naprawione po wysadzeniu, często to tylko podłużne belki, zjechanie kilkanaście centymetrów w bok grozi katastrofą. Najlepiej skomentowała to Ula, która siedziała w kabinie – ,,Wy widzieliście te mosty po przejechaniu a my przed!!!” Na postoju Magda wzbudza sensację swoistym makijażem. Siedziała na samym końcu platformy i teraz jej twarz pokrywa gruba warstwa czerwonego pyłu. Przezorni ,,tubylcy” zasłaniali twarze chustami, my na to nie wpadliśmy. Pasażerowie wsiadają i wysiadają. Kilkadziesiąt kilometrów przed Siem Reap mamy nowych pasażerów. Wreszcie ktoś, kto mówi po angielsku… to straszna gaduła. Nadaje tak szybko, że czasami tracę wątek. Oczywiście Magda znajduje się w centrum jego uwagi, co raz wybucha gardłowym śmiechem. Jest policjantem z Phon Phen, który przyjechał w te strony by odwiedzić rodzinę. Rozmawiamy wesoło, czas szybko mija. Wjeżdżamy do Siem Reap. Kończą się wyboje, główne ulice są w niezłym stanie, sporo hoteli, wiele w budowie. Widać, że miasto żyje z turystów. Pickup dowozi nas do quest haus’u. Krótkie negocjacje w sprawie ceny i decydujemy się zostać. Pokoje są czyste z łazienką. Nasz znajomy policjant zwietrzył okazję dorobienia do pensji jako przewodnik po Angkar Wat i negocjuje z Januszem.
W barze zamawiamy kawę i piwo, odpoczywamy po trudach podróży. Mija chyba pół godziny od chwili, gdy wysiedliśmy z naszego pick up’a, a on ciągle tam stoi! Olśnienie. Przecież nie zapłaciliśmy im za podróż. Gorąco przepraszając regulujemy należność.
Zbliża się zachód słońca. Jesteśmy umówieni z naszym znajomym ,,policjantem’’, aby zobaczyć go w ruinach Angkar Wat. Mocno spóźnieni (trudno wyjść z pod prysznica po takiej podróży) spotykamy się w barze z ,,policjantem” i jego pomocnikami. Pojedziemy na motocyklach! Każdy z nas ma swojego wraz z kierowcą. Przez najbliższe dwa dni ten środek lokomocji dostarczał nam wielu wrażeń, zarówno miłych jak i przykrych.
Siem Reap
Angkor Wat to olbrzymi kompleks kilkunastu świątyń rozrzuconych na obszarze …. km kwadratowych. Chociaż przyjmuje się tak nazywać cały obszar, to w rzeczywistości Angkor Wat to największa z nich, zbudowana na bazie kwadratu.
Niestety, na tym kończy się moja opowieść z Kambodży. Mam nadzieję że, wkrótce ją dokończę.