22.09-23.09.2010r. Suraha (Nepal)
Wszyscy czekają na tygrysa a tygrys śpi.
Rozmawialiśmy już chwilę gdy w słuchawce usłyszałem standardowo grzecznościowe pytanie:
– A ty co porabiasz?
– A siedzę na tarasie hotelu i czekam na tygrysa.
– I co z tym tygrysem?
– Tygrys śpi.
Chitwan National Park jest jednym z dziesięciu parków narodowych w Nepalu. Położony na południowy zachód od Kathmandu, jest oazą dla dzikich ptaków, nosorożców jednorożnych, jeleni, bawołów, krokodyli i tygrysów bengalskich. Słonie indyjskie również można tu spotkać ale jedynie te oswojone, pracujące dla ludzi, bardzo często wożące na grzbietach turystów pragnących zobaczyć dziką zwierzynę.
Dość łatwo zobaczyć nosorożce, jelenie i bawoły natomiast spotkanie z tygrysem to wielka rzadkość. Może to i dobrze bo ataki tygrysów kończyły się śmiercią nie tylko dla miejscowych mieszkańców ale i turystów także. Naturalnie, każdy wybierający się do parku ma w duchu nadzieje że tygrysa zobaczy ale prawdopodobieństwo jest znikome. Nie wiem czy mam się nazywać wybrańcem losu ale ja wybrałem się do dżungli by zobaczyć tygrysa a tygrys przyszedł do mnie.
Przejażdżkę, na grzbiecie słonia, mieliśmy zaplanowaną na 8:30 i po dwóch godzinach wracaliśmy do Suraha z jakąś setką zdjęć nosorożca, jeleni, bawoła, dzikich pawi, białych świń. Zadowolenie było tym większe że nasze fotograficzne, bezkrwawe łowy udało się przeprowadzić i … nie zmoknąć. Pora monsunowa ma się ku końcowi ale jedna wciąż często pada. Poprzedniego dnia gdy przyjechaliśmy do Suraha, przywitała nas rzęsista ulewa. Tygrysa na zdjęciach nie było i nie płakaliśmy z tego powodu bo ani Magdalena ani Ja nie liczyliśmy że go zobaczymy. Do hotelu wracaliśmy na piechotę ale gdy byliśmy od niego ledwie z pięćdziesiąt metrów – droga okazała się nie do przebycia. Ulicę przecinały białe płachty materiału ciągnące się od ogrodzenia jednego z hoteli, w stronę rzeki będącej granica parku narodowego. Przed tym niezwykłym ogrodzeniem zgromadził się tłum gapiów, kilku żołnierzy z bronią maszynową i trzy słonie z karnakami na grzbietach (najwyraźniej uznali że z grzbietu słonia jest lepszy widok). Krótki wywiad z przygodnie zaczepionym „tubylcem” objawił następujący obraz sytuacji.
Do wsi przyszedł tygrys i rozłożył się na posesji obok. Wezwano wojsko i pracowników parku narodowego którzy mają go uśpić. Ustawiono dwa ogrodzenia z białych płacht, wyznaczając w ten sposób szpaler ewakuacji dla tygrysa gdyby nie udało się go uśpić lub też gdyby zasnął nie dość głęboko. Tygrysy boją się białego koloru więc wystarczy takie zabezpieczenie. Podobno tygrys jest w krzakach po lewej. Na tym rewelacje się skończyły. Hm… Jeśli on jest tak blisko to może można go zobaczyć z dachu hotelu, pomyślałem. I nie tylko ja wpadłem na ten pomysł bo gdy spojrzałem w górę zobaczyłem tłumek gapiów na tarasie restauracji hotelowej tam usytuowanej. Z samego hotelu wejść się tam nie dało ale z sąsiedniej restauracji, przeskakując przez barierkę oddzielającą dwa budynki – jak najbardziej. Rzeczywiście, w zielonej gęstwinie leżało wielkie zwierze. Zarośla skutecznie utrudniały zobaczenie całej sylwetki ale wyraźnie było widać pomarańczowo-brązową nogę i cześć tułowia z białym podbiciem w czarne pręgi.
Trudno było wyrokować co będzie dalej. Czy tygrys się obudzi? Kiedy się obudzi ? Wróciliśmy do hotelu obchodząc biały szpaler aż skończył się przy brzegu rzeki. Tam, trochę z duszą na ramieniu, przecięliśmy wyznaczoną trasę ucieczki tygrysa (naturalnie, włączyłem aparat fotograficzny) i dalej, wzdłuż przeciwległego szpaleru, dotarliśmy do naszego hotelu. Nawet leżąc we własnym łóżku miałem z okna dobry widok na miejsca gdzie mógł się pojawić wielki kociak ale z tarasu, dwa piętra wyżej widok był jeszcze lepszy. Po lewej rzeka, po prawej ulica a za nią drzewa za którymi spał tygrys a w środku wyznaczony szlak dla tygrysa. Podstawiłem krzesło do balustrady, przygotowałem aparaty fotograficzne, przyniosłem ciastka, sok pomarańczowy i kubek z kawą. Jak rasowy myśliwy – czekałem. Nie ja jeden. Sąsiedni budynek też był już obsadzony ciekawskimi siedzącymi na dachu. I nie ma się co dziwić bo nigdy w historii wioski nie zdarzyło się aby tygrysa zobaczono w wiosce. Owszem, znajdowano tropy tygrysa, brzegiem rzeki przechadzały się nosorożce na łachach piachu wygrzewały krokodyle ale tygrysa nigdy tu nie widziano (zwracam uwagę że mnie też tu wcześniej nie widziano – i wierzę że zbieżność zdarzeń nie przypadkowa 😉 )
Po około pół godzinie, na ulicy – w strefie zakazanej, pojawili się czterej jegomoście. Jeden z nich trzymał w dłoni metalową szkatułkę jak zgaduję – ze środkami usypiającymi. Skierowali się pomiędzy drzewa i zarośla odgradzające ulicę od posesji z hotelem przy której spał tygrys. Intuicja mówiła mi że to jest ten moment w którym muszę coś zrobić. Aby wejść tam gdzie weszli jegomoście musiałbym przejść przez ogrodzenie co nie byłoby trudne gdyby nie armia z bronią gotową do strzału i minami takimi że nie warto było pytać o zgodę. Co robić? Wyszedłem z hotelu z aparatem w dłoni i skręciłem w prawo, oddalając od żołnierzy. Po kilkunastu metrach skręciłem w lewo i przez ogrodzenie nie pilnowane w tym miejscu wszedłem na teren posesji gdzie spał tygrys. Tutaj już też byli gapie i żołnierze. Wszyscy trzymali się z dala od tygrysa na około dwadzieścia metrów. A tygrys….. spał. Widziałem go dość dobrze przez okular obiektywu. Nie ruszał się. Spał głęboko.
Jest taka piosenka śpiewana przez dzieci trzymające się za rączki i okrążające dziecko kucające w środku:
Stary niedźwiedź mocno śpi,
Stary niedźwiedź mocno śpi,
My się go boimy,
My się go boimy,
Jak się zbudzi to nas zje.
W pewnym momencie dziecko kucające „budzi się” – chwyta jedno z owych tańczących i tak następuje symboliczne pożarcie. Pioseneczka idealnie pasowała do sytuacji, tylko zamiast niedźwiedzia wstawiamy tygrysa a zamiast dzieci – tłum gapiów. Tygrys spał ale czy wystarczająco mocno by być niegroźny? „Jegomoście” z parku narodowego byli najbliżej kota. Wśród nich mody chłopak w żółtym t-shercie, z czarnym plecaczkiem na plecach i długą , drewnianą tyczka w dłoniach. Ostrożnie zbliżył się do tygrysa, dotykając go tyczką. Tygrys naprawdę mocno spał. No i zaczęło się! Ruszyli parkowi jegomoście by ratować tygrysa, ruszyli gapie by fotografować tygrysa, ruszyli żołnierze by z pałami gonić gapiów! Przez wyciągnięte dłonie z aparatami trudno było wręcz zobaczyć tygrysa. Przedarłem się przez zarośla przy ścianie hotelu i znalazłem się 1-1,5 metra od bezwładnie leżącego zwierzęcia. Chłopak w żółtym t-shercie zasłonił mu białą chustą oczy ale paszczę pozostawił odsłoniętą aby wyciągnąć z niej język, poprawiając mu oddychanie. Z paszczy sterczały potężne kły. Zwierze było ranne. Łokieć lewej przedniej łapy był poszarpany i zakrwawiony. Jeden z pracowników parku opatrywał go. Po kilku chwilach kota, w asyście tłumu, uniesiono na płóciennej płachcie do klatki czekającej na samochodzie i odwieziono do siedziby parku narodowego.
Co robił tygrys w wiosce? Widziano go już wcześniej w okolicy, na polach i przy rzece czyli poza parkiem – jego naturalnym środowiskiem. Po liczbie pręgów na nogach wiadomo ,że nie był to tygrysek ale młody tygrys. Był ranny więc prawdopodobnie przegrał walkę o terytorium z jakimś tygrysem starym wygą i szukał schronienia przed nim za rzeką.
Ja też przegrałem tego dnia swoją walkę i zostałem pogryziony. Przedzierając się przez chaszcze w poszukiwaniu jak najlepszego ujęcia, pożarły mnie moskity :(.
25.09-04.10.2010r. Nyalam-Tingri-Shigatse-Gyantse-Lhasa (Tybet)
Tybet – na dachu Świata.
Droga
Sześć godzin jazdy jazdy z Kathmandu do granicy z Chinami dłużyło się niemiłosiernie. Zamęt i zgiełk na ulicach miasta, później kręta, wąska droga wzdłuż rzeki Sun Kosi , właściwie bez utwardzonej nawierzchni, co raz mijane, prowizorycznie usunięte osuwiska tarasujące przejazd. Śniadanie po drodze i pierwsza okazja by poznać grupę ludzi którzy przez najbliższy tydzień są skazani na własne towarzystwo. W końcu granica i dwie godziny czekania na tybetańskiego przewodnika.
Kolejne dni podróży przez płaskowyż Tybetański to zapierające dech w piersiach widoki na ośnieżone Himalaje, drogą wijącą się miedzy szczytami i przez przełęcze sięgające nawet 5600 m.n.p.m. Choroba wysokościowa, bezsenność i bóle głowy a dla niektórych koniec podróży w szpitalu.
Podróż przez pustkowia…, przez nieliczne tybetańskie wioski z domostwami o tradycyjne architekturze…, długorogie, porośnięte długą sierścią yaki na zboczach gór…, policyjne i wojskowe punkty kontrolne…, dzieciaki żebrające o kilka yuanów… I w końcu Lhasa – stolica Tybetu.
Tenzing
Chuderlawy. To pierwsze słowo które przyszło mi do głowy gdy go zobaczyłem. Zmierzwione, przerośnięte włosy, zapadnięte policzki, niedopasowana marynarka narzucona na t-shirt, spodnie osunięte tak nisko że widać było połowę czerwonych slipek. Spóźnił się, nie wyjaśnił dlaczego się spóźnił, nie przedstawił się. Nie zwracał się do grupy lecz zawsze do jakiejś pojedynczej osoby, zawsze jakby przestraszony. Coś tam powiedział… coś tam niby wyjaśnił…. potem znikał…. Ot, taki przewodnik widmo. Niby jest ale go nie ma. Kręciłem z niedowierzaniem głową, zastanawiając się czemu jeszcze grupa go nie zlinczowała. Gdybym ja jako pilot wycieczki tak się zachowywał już dawno bym nie żył ;-)). Z czasem zaczął zyskiwać w moich oczach. Uciekł przez Himalaje z Tybetu do Indii gdy miał pięć lat. Dwanaście lat spędził na emigracji by wrócić ze względu na rodziców którzy bardzo za nim tęsknili. Był Tybetańczykiem z duszą i ciałem. Gdy opowiadał o historii, religii tradycji Tybetu, mówił płynnie, jasno, bez lęku i niepewności. Czuło się, że wszystko co mówi płynie prosto z serca. Niezorganizowany i niepunktualny ale wszystko można mu było wybaczyć gdy zaczynał opowiadać o fascynującym świecie tybetańskiej religii, niezliczonych wcieleniach Buddy, kolejnych reinkarnacjach tybetańskich Lamów.
Lhasa
Po przeczytaniu „Tybet, Tybet” Patricka French’a miałem obawy czy Lhasa mnie nie rozczaruje. Pięćdziesiąt lat chińskiej okupacji Tybetu zmieniło miasto nie do poznania. To obecnie czterystutysięczne miasto z małą tybetańską enklawą Barkhor i pałacem Potala wtopioną w chińską aglomerację. Nawet jeśli ktoś nie odróżnia (co nie jest trudne) Tybetańczyka od Chińczyka to bardzo łatwo zorientować się że jest się w tybetańskiej części miasta. To co rzuca się w oczy to ogromna liczba wojska i policji na ulicach. Żołnierze patrolują w pełnym, rynsztunku z bronią w dłoniach. Posterunki są na większości skwerów i skrzyżowań ulic a także na dachach. Wszędzie pełno kamer i podobno także mikrofonów. W ciągu sześciominutowego spaceru do restauracji naliczyłem osiem kamer (kto wie ilu nie zauważyłem).
Gwar i ruch na ulicach… Ludzie na zakupach… pielgrzymi z młynkami modlitewnymi w dłoniach, ogromna liczba straganów z dewocjonaliami, pamiątkami i innymi towarami. Życie koncentruje się wokół świątyń a pielgrzymi przybywają z całego Tybetu. Każdy chce złożyć pokłon przed jednym z wielu posagów Buddy, dolać masła z yaka do maślanej lampki ofiarnej przed ołtarzem, podrzucić yuana ofiary. Dla wielu to zwieńczenie wielo miesięcznej pieszej pielgrzymki, jedynej takiej w życiu.
Palac Potala – siedziba tybetańskich władców – dalajlamów, robi wielkie wrażenie. Szczególnie sarkofagi zmarłych dalajlamów – wszystkie ze szczerego złota liczonego w dziesiątkach ton. Pałac wznosi się nad miastem, nie przytłoczony przez coraz wyższe chińskie budynki. Wciąż czeka na swojego głównego lokatora który opuścił go w 1959r. udając się na emigrację do Indii – 14-go Dalajlamę.
Lhasa By Night
Czy można dorobić się pięciu żon w jedną noc? Ano można.
Wybraliśmy się do tybetańskiego nocnego klubu. Pierwsze wrażenie: to będzie jakiś nudny show folklorystyczny dla turystów. Nic bardziej błędnego. Już po krótkiej chwili zorientowaliśmy się że nasza polsko-francusko-belgijsko-holendersko-szkocko-irlandzko-angielska grupa to jedyni turyści. Na sali sami Tybetańczycy, raczej młodzi niż starzy. Siedzą przy stolikach, sącząc piwo Lhasa i czekają jak i my na rozpoczęcie przedstawienia. Na scenie jeszcze nikogo nie ma więc przyglądam się swastykom wymalowanym na suficie sali. Ten symbol szczęścia i pomyślności znany w Azji od tysięcy lat, zaadaptowany również przez Imperium Rzymskie, nam kojarzy się tylko z nazizmem a tu można bez problemu kupić sobie naszyjnik lub inny amulet z tym symbolem.
Gdy zaczyna grać muzyka, na scenie pojawiają się tancerze i tancerki. Obowiązuje sztywny podział na widownię i scenę. Po kilku tańcach folklorystycznych na scenie pojawia się solista. Piosenka porywa publiczność. Do piosenkarza podbiega ktoś z widowni z białą szarfa w dłoniach i zarzuca ja śpiewającemu na szyję. To tybetański gest powitania i oddania szacunku. Nim umilknie muzyka, jeszcze kilka szarf ląduje na szyi piosenkarza.
Na scenie ponownie zespół folklorystyczny w nowych kreacjach a na naszym stoliku nowe puszki z piwem Lhasa. Chyba nie tylko na naszym stoliku przybywa piwa bo gdy tancerze zostają zastąpienie przez śpiewaków, na scenę wskakuje kilku młodych ludzi i zaczyna tańczyć. Spodziewałem się, że zostaną usunięci przez ochronę ale nic takiego się nie stało. Przy każdym następnym śpiewanym „kawałku” tancerzy amatorów przybywało. Taniec polegał na powtarzaniu specyficznego układu kroków przez tancerzy poruszających się w kilku rzędach. Koniec końców i my sami wylądowaliśmy na scenie przy gromkim aplauzie widowni. Próbowaliśmy naśladować Tybetańczyków ale wychodziło to raczej gorzej niż lepiej. Po kolejnej rundzie występów folklorystycznych, ze sceny zabrzmiał śpiew i znajomo brzmiące takty muzyki. Walc wiedeński w Lhasie! Coś takiego! Na scenie pojawiły się dwie tańczące walca pary. Czy to brak wprawy, czy nadmiar piwa, czy też fakt że tańczyli ze sobą mężczyźni (!) – wyglądało to dość topornie i zachęcało by samemu wskoczyć na scenę. Z niemałym trudem wyciągnąłem na parkiet Iralndkę Sirshę i … „powalcowaliśmy”. Ja w butach trekingowych a ona w klapkach japonkach! Mimo nietrafionego obuwia poszło nam całkiem nieźle a że zademonstrowaliśmy kilka figur tanecznych, to widownia żegnała nas gromkim „Bis! Bis!”. Tańce w parach wychodziły nam znacznie lepiej niż Tybetańczykom o czym może zaświadczyć Magdaleną z którą wywijaliśmy ostro na parkiecie.
Młodzi Tybetańczycy z czasem zaczęli zapraszać dziewczyny z naszego grona „na 5 minut”. Poratowałem je oświadczając, że to moje żony. O dziwo, zadziałało i tak jednej nocy dorobiłem się pięciu małżonek.
Wieczór, zapowiadający się mało ciekawie, okazał się niezwykłym przeżyciem i dał okazję przeżyć cos niezapomnianego a przede wszystkim nieoczekiwanego.
06.10-10.10.2010r. Paro-Thimpu (Bhutan)
W Kraju Smoka
Bhutan absolutnie nie był w planie tej podroży. Nawet o nim nie pomyślałem, planując Tybet czy Nepal ale gdy trafia się okazja to trzeba z niej skorzystać a co najmniej skorzystać z dobrej rady Magdaleny, bo to jej pomysł i chwała jej za to. Czy warto było? Warto było (chociażby dlatego że Bhutan to dla mnie 60-ty odwiedzony kraj ale pozostaje …”ale”.
Tym razem zamiast moich wrażeń z podróży do tajemniczego królestwa u stop Himalajów, List Magdaleny Muchy do Jego Królewskiej Mości, Jigme Khesar Namgyel, Króla Bhutanu w którym naświetla sprawę owego „ale”.
„Drogi Królu,
Zawsze chciałam odwiedzić Bhutan, jeden z najbardziej intrygujących krajów świata, położony w Himalajach pomiędzy Tybetem (Chiny) i Indiami, dwoma mocarnymi sąsiadami. Kiedy twój ojciec, Jigme Singye , czwarty król Bhutanu zdecydował się abdykować w 2008 roku, siedemset tysięcy Bhutańczyków obawiało się że stracą swego ukochanego króla. Teraz mówią że być może nawet przerosłeś swego ojca. Bhutańczycy żyją pod rządami jednej z ostatnich monarchii świata z konstytucją uchwaloną w 2008 roku, w której między innymi zapisano iż co najmniej 60% powierzchni kraju mają porastać lasy. Dobrze zdajesz sobie sprawę z niebezpieczeństw modernizacji ale nie przeszkadza ci to organizować telekonferencję rządu za pomocą Skype. Jednocześnie zdelegalizowałeś reklamy i billboardy w zachodnim stylu, tak że turyści łatwo rozpoznają że opuścili Chiny, Indie czy Nepal. Oto droga którą trzeba pójść! Zabroniłeś palenia i sprzedaży papierosów ale jest to nieco dziwne w kraju gdzie marihuana rośnie gdzie popadnie. Wykonałeś wspaniałą pracę chroniąc unikalną kulturę Bhutanu, jednakże rozczarowującym jest że nie każdy na ulicy nosi godny podziwu narodowy strój, szczególnie pełen wdzięku i uszlachetniający dla kobiet. Od 1999 roku telewizja i radio są powszechnie dostępne, lokalne kanały telewizyjne i radiowe a także prasa w języku angielskim ale Thimpu, jedyna na świecie stolica kraju nie ma sygnalizacji świetlnej na ulicach. Jednakże, policja drogowa przykuwa wzrok turystów, gdy kieruje niecierpliwych kierowców machając rękoma w białych rękawiczkach.
Jest godnym podziwu, iż od 1972 roku rząd realizuje politykę „Szczęścia Krajowego Brutto” (analogia do Produktu Krajowego Brutto”) – Bhutan pozostaje najszczęśliwszym krajem świata.
Ale nie muszę mówić ci tego wszystkiego jako że wiesz o tym dobrze.
Przyjazd do Bhutanu wydaje się niemożliwy. Świat Zachodu myśli że istnieje system ograniczeń który pozwala odwiedzić Bhutan tylko 30 tys. turystów w roku. O dziwo, nie jest to istotą sprawy. Każdy może przylecieć do Bhutanu narodowymi liniami lotniczymi Royal druk Airlanes, posiadającymi dwa nowiutkie Airbus’y A319, lecąc z Kathmandu, Delhi czy Kalkuty o ile z góry zapłaci 200$ za każdy dzień pobytu, pokryje koszty przeloty i 30$ opłaty wizowej. Takie pieniądze zapewniają pobyt „all inclusive” , 4 WD transport, w większości przypadków kierowcę i przewodnika, zakwaterowanie w hotelu, trzy posiłki dziennie, zapewniony wstęp do wszystkich zwiedzanych obiektów. Można prawie przeżyć bez wymiany pieniędzy, chyba że chce się napić lokalnego piwa czy kupić pamiątkowego smoka.
Czy to wszystko czyni wszystkich turystów przybywających do Bhutanu szczęśliwymi tak jak jego obywateli?
Muszę Cię rozczarować, wasza Wysokość. Nie czyni ich szczęśliwymi. Nie ma nic bardziej zabawnego w podróżowaniu gdy rzeczy są nieznane, gdy niewygody transportu czy hotelowego pokoju są nagradzane przez towarzystwo lokalnych podróżnych w autobusie kiedy on w końcu ruszył po trzech godzinach czekania aż się zapełni (a wydawał się już pełny gdy wsiadałeś do niego 3 godziny temu). To wspaniałe, poznawać miejscową kuchnię „na ulicy” raczej niż mieć lunch i kolację w hotelowej restauracji, z daleka od lokalnych smaków. Jak często się mówi, „droga do, jest polową zabawy” więc proszę, nie zabieraj nam tej polowy.
Z wyrazami szacunku,
Magdalena Mucha”
Jacek Strojny – wrzesień 2010r. / październik 2010r.