Ukraina 2002 r.- Relacja

 Autor : Jacek Strojny

02-08-08

Może nie jest to najdalsza wyprawa w moim życiu ale 1500 km od domu to tez dobry wynik. Jesteśmy w siedem osób, oprócz Bogusi Anki, Justyny Mirka i Tomka, z którymi byłem na Ukrainie w maju – jest z nami Małgosia. Nie wchodząc w szczegóły , po raz pierwszy zobaczyliśmy się na dworcu w Krakowie. Gosia świetnie zaaklimatyzowała się w nasze grupie i nawet udało nam się ja wrobić w funkcje skarbnika imprezy. Podroż przebiegła na prawdę bez problemów nie licząc zamieszania z biletami powrotnymi, które kupione przez znajomego we Lwowie , koniec końców nie dotarły do nas i musieliśmy załatwiać powrotne na własna rękę. Ukraina zmienia się szybko, ale jak za dawnych czasów bilety powrotne musieliśmy kupić na drugim końcu miasta w miejscu nijak nie związanym z dworcem. Po dwóch godzinach gimnastyki w kolejce i przy okienku mogliśmy wsiąść do „elektriczki” i tym podmiejskim pociągiem dojechać do Bakczysaraju. Dawna stolica Krymskiego Chanatu to niewielkie miasteczko nadgryzione zębem czasu, ale pełne uroku. Podupadle domostwa otoczone ogrodami, wszystko w bladych pastelach. Dookoła miasta strome skaliste zbocza gór. Turbaza „Priwal” przywitała nas prysznicem za 3 hrywnie i dobrym piwem. Wycieczka do skalnego miasta Czufut-Kale i Usmpienskiego Monastyru miała być przedsmakiem wędrówki, która przewidzieliśmy na koniec wyprawy. Wszystko fajnie tylko, dlaczego lało???!!! Prawie cały dzien. padało, było ciepło i parno, ale pioruny waliły i lalo. Co gorsza od przyjazdu aż do dziś wciąż to samo do południa do ok 15 leje! Wczoraj zwiedziliśmy Pałac Chanów w Bakczysaraju. Było co zwiedzać, ale super frajdę mięliśmy fotografując się w strojach Tatarów. Tomek wyglądał jak prawdziwy Chan , marszcząc brwi i wypinając brzuch. Wczoraj po południu dojechaliśmy do Sewastopola. To bardzo rosyjskie miasto mimo ze jesteśmy na Ukrainie.  Wszędzie pełno marynarzy i mrowie turystów. Architektura „very” monumentalna i na każdym kroku jakiś pomnik. Ruiny starożytnego państwa – miasta  Cherosonesu Taurydzkiego nie powaliły nas z nóg. Ludzie tutaj bardzo mili. Co raz słyszymy „Poliaki?!” bowiem turystów z Polski sporo. Jutro jedziemy do Jałty. Pozdrawiam Jacek

 P.S. Cytat dnia: Mirkowi rozwalił się sandał wiec poszedł do sklepu obuwniczego i pokazując na niego palcem mówi do sprzedawczyni: „Chce nowy but bo ten kaput”.

02-08-18

Jałta zaskoczyła nas pod wieloma względami . Jak to zwykle bywa, zachwyty mieszały się z dezaprobata. Jałta to wielki kurort , kilkaset tysięcy mieszkańców i kilka razy więcej turystów. Po trzech godzinach jazdy z Sewastopola , po raz kolejny wzięliśmy udział w loterii pod nazwa „szukanie kwatery”. Loteria m a proste zasady, mówisz na ile dni chcesz pokój, ze ma być siedem łóżek i woda i prysznic  i blisko morza a później właściciel lub właścicielka zapewnia ze wszystko jest i „lux” . Potem jedziesz z bagażem na miejsce i na własne oczy widzisz czy wygrałeś los na loterii czy tez przegrałeś. Tym razem przegraliśmy. Zatęchła ciasna nora za 70Hr z toaleta za kotara i ohydnie brudna wanna nie była tym na co liczyliśmy. Czas uciekał a my mięliśmy już wykupiona wycieczkę wokół Jałty wiec … zgodziliśmy się. Wycieczka warta była swej ceny. Pałac hrabiego Woroncowa w Alupce jest niesamowity. Angielska w swoim stylu rezydencja jakby żywcem przeniesiona z angielskich wrzosowisk. Krotki wypad na półwysep Aj-Tudor aby zobaczyć zameczek zbudowany na skalnym urwiskiem znany jako „Jaskółcze Gniazdo” i jeszcze pałac w Liwadii gdzie odbyła się pamiętna dla nas Konferencja Jałtańska i wracamy na nocleg. Z kwatera jednak dopisało nam szczęście. Jeszcze przed wycieczka trafiliśmy do pewnego sanatorium gdzie z pomocą Tatiany Iwanowny zostaliśmy „na lewa” zakwaterowani w warunkach które nas zachwyciły. Następny dzień to piesza wycieczka do wodospadu Uczan-Su, z którego woda spada prawie 100m. To miał być wstęp do wejścia na „jajle” Aj-Petri, czyli płaskowyż otaczający Jałtę. Płaskowyż ma wysokość 1200-1400 m.n.p.m. Z miasta widać porośnięte lasem zbocza a później już tylko nagie pionowe skały. Wiele godzin szliśmy wśród drzew lasu porastającego zbocza płaskowyżu, daremnie szukając zaznaczonego na mapie szlaku. W końcu nasza wytrwałość została nagrodzona. Słonce już zachodziło, gdy znaleźliśmy się na płaskowyżu i zobaczyliśmy widok, który wynagrodził wszystkie trudy. Tysiąc metrowa przepaść a u naszych stop Jałta! Dziesiątki kilometrów przestrzeni wokół nas. Za plecami góry a przez nami morze aż do końca świata! Zmieniliśmy plany. Wędrówka w górach przewidziana była dopiero za kilka dni. Postanowiliśmy następnego dnia zacząć nasza wędrówkę po płaskowyżu i przejść go w cały. Co było dalej …  Za dzień lub dwa:-) Pozdrawiam Jacek.

P.S. Cytat dnia: Na naszej nowej kwaterze ( tej zachwycającej !) siedzimy sobie w pokoju i „addychjemy”, Tomek Mirek i Ja pijemy wódkę, a tu nagle łomot . Co się wali gdzieś w okolicach toalety. Chwila milczenia i rozglądamy się po sobie, liczymy czy wszyscy są . Rzeczywiście 7 osób siedzi w pokoju. Co się stało? Wstaje i idę sprawdzić. W toalecie zawalił się sufit!! Oh, myślę sobie dobrze ze nikt nie ma rozwolnienia (to przyszło później 🙁 ) i nie siedzi w klopie. Wracam i wyjaśniam co się stało. Ogólne poruszenie.. Wszyscy biegają zobaczyć ten zawal… Po chwili wracamy z chłopakami do odstawionych kieliszków. „To co? Pijemy za zatwardzenie !” – stwierdzam…

 

02-08-23

Aj-Petri to płaskowyż, jakich na Krymie wiele. Ma pewna szczególną cechę, jest dość wąski. W najwęższym miejscu ok. 200m. Nie jest plaski wręcz przeciwnie, musieliśmy się wdrapywać na nie jedna górkę. Krajobraz nieodparcie kojarzy się z Jura krakowsko-czestochowską. Pagórki porośnięte zagajnikami lub tylko trawa. Samotne skały i parowy z kamiennymi zboczami. Wędrowaliśmy na przemian zbliżając się to do jednej to do drugiej krawędzi płaskowyżu. Urwisko od strony morza częściej przykuwało nasza uwagę. To jedyne w swoim rodzaju zespolenie bardzo wysokich gór i morza było czymś, z czym nigdy dotąd się nie spotkałem.

Aj-Petri wielkim łukiem okala Jałtę. Gdy byliśmy w mieście. Trudno było uwierzyć ze znajdziemy się tam, wysoko gdzie jak się wydawało tylko chmury sięgają. Pogoda była wyśmienita, słonce grzało a podmuchy wiatru przynosiły ulgę ochłody. Z każdą godzina spotykaliśmy coraz mniej grzybiarzy i turystów. Na Aj-Petri nie ma oznakowanych szlaków turystycznych. Dobra mapa i kompas oraz intuicja to podstawa by dojść do celu. Na nocleg wybraliśmy osłonięty z 3 stron jar. Kolacja była pyszna, bo co mogło nie smakować w tych okolicznościach przyrody, zwłaszcza ze Mirek dorzucił do niej własnoręcznie zebrane grzyby.

A potem było przedstawienie na milion gwiazd i spadające meteoryty. Gdy wpatrzeni w roziskrzone niebo wypatrywaliśmy przelatujących sputnikow nagle wrzasnąłem z zachwytu. Tomek obok tez. Rozpalany meteoryt ciągnąc za sobą żółtawą – pomarańczową smugę, przeciął niebo!!! Czegoś takiego jeszcze nigdy w życiu nie widzieliśmy. I tak resztę wieczoru spędziliśmy wypatrując tych niesamowitych spadających gwiazd w myślach wypowiadając życzenia.

Wędrowaliśmy cały następny dzien. Na jednym z odpoczynków przycupnęliśmy nad urwiskiem. Justyna, Tomek i Ja leżeliśmy w trawie, głowami w stronę przepaści. Tego dnia przez Aj-Petri przewalały się chmury, raz po raz spowijając płaskowyż we mgle. Nasze głowy wystawały nad krawędź urwiska. W dole kilkaset metrów niżej chmury wspinały się po wierzchołkach drzew. Wiatr pędził je nam na spotkanie. Niczym czarodziejski dym wspinał się po skalnych ścianach ku naszym twarzom aż w końcu poczuliśmy jak nas otula.

Krajobraz zmieniał się. Teraz byliśmy w Bieszczadach idąc przez porośnięte trawa połoniny. Wieczór dotarliśmy do drogi do Jałty. Gdzieś w pobliżu zaplanowaliśmy nocleg a rano autostop do miasta. I wtedy przydybał nas leśnik. Już wcześniej turyści i grzybiarze wspominali nam o zapowiedniku czyli rezerwacie. Po drodze nie trafiliśmy na żadne tablice informacyjne. Udało nam się uniknąć kary, ale trzeba było jak najszybciej zejść do Jałty. Jeszcze dwa razy spotkaliśmy leśników a jeden z nich powiedział nam abyśmy szybko zeszli z drogi bo niedługo przejedzie nią prezydent Kuczma, który spędzą tu urlop.

Koniec wędrówki był początkiem urlopu w urlopie, czyli kilku luźnych dni nad morzem. Na leniuchowanie został wybrany Sudak. Plażę z czarnym piaskiem i z tłumem ludzi nie wzbudziły zachwytu, ale z czasem doceniliśmy uroki zabawy z falami. >Nocleg trafił nam się dość daleko od morza. Tak minęły dwa tygodnie wspólnych wakacji. Na dworcu autobusowym w Sudaku zrobiliśmy kilka rosyjskich misiaków. Rozstaliśmy się. Bogusia, Justyna, Ania, Małgosia i Mirek wtrącili do Polski a Ja i Tomek……….. Cdn.

P.S.

Cytat dnia: W Sudaku spaliśmy wszyscy w jednym pokoju na materacach rozłożonych na podłodze niczym w jednym, wielkim łóżu. Tomek nie wspominał tego najlepiej, bo następnego dnia na plaży stwierdził, obudzony z drzemki: „NIE BUDŹCIE MNIE, NOC BYŁA TAKA CIĘŻKA, TYLE KOBIET W JEDNYM ŁÓŻKU”.

 

02-08-28

Plaża w Leptokarii była chyba najprzyjemniejszą plażą na której opalaliśmy się tego lata. Biały, gorący piasek, kryształowo czysta woda i prysznice ze słodka woda. No cóż, Grecja to nie Ukraina. Jedna pod względem atrakcji życia nocnego ciekawiej było na Krymie. Ale co ja robię w Grecji? Po rozstaniu z przyjaciółmi w Sudaku pojechaliśmy do Odessy. Poprawiliśmy opaleniznę na tamtejszych plażach, pospacerowaliśmy po mieście. W mieście nie ma zbyt wiele zabytków i trudno się dziwić, bo wybudowano je raptem 200 lat temu. Kupienie biletów na statek nie było proste. Ogólnie rzecz biorąc to w niedziele biletów już nie było, ale w poniedziałek miały się pojawić. Za rada milej pani z informacji dworca morskiego, przyjechaliśmy na dworzec dwie godziny przed odpłynięciem statku. Doniosłe „Malciki!” zwróciło nasza uwagę. Tęga blondyna przywołała nas ruchem dłoni. Poprzedniego dnia dziewczyna z informacji obiecała zadzwonić w naszej sprawie i jak widać słowa dotrzymała. Nasze wielkie plecaki łatwo było zauważyć. Pani Larysa przejżała odręcznie zapisana listę pasażerów i stwierdziła „Malciki(!) Ostatnie dwa bilety dla was!” Kamień spadł nam z serca a na twarzach pojawił się szeroki uśmiech. Odprawa nie poszła gładko. Pogranicznik domagał się jakiejś karteczki , która ponoć mieliśmy dostać przy wjeździe do Ukrainy. Po 15 minutach jałowych dyskusji, machnął ręką i poszliśmy dalej. Poznany później młody Mołdawianin, Andriej , mówił nam ze miał ta sama „przygodę” i kosztowała go 5$.

Po jednej nocy i jednym dniu podroży, dotarliśmy do celu. Istambuł przywitał nas potężna ulewa. Na nasze szczęście padało tylko w ten wieczór. W Istambule spędziliśmy trzy dni. Gdyby w pierwsze dwa, ktoś spytał mnie, co tu robimy, odruchowo odpowiedziałbym, ze usiłujemy wyjechać. Nasz wypad nad cieśninę Bosfor był zupełnie nie planowany wiec nie mięliśmy przygotowanej trasy powrotu do domu. Szukając autobusu do Polski zwiedzaliśmy nieznane mi wcześniej dzielnice miasta. Tomek był w Istambule po raz pierwszy, ja już po raz piąty. Ale poszukiwania autobusu to nie wszystko. Do drugiej w nocy włuczyliśmy się po dzielnicy Galata, szukając dobrego miejsca, aby sfotografować most nad Bosforem, zjedliśmy z tuzin kebabów, graliśmy w podchody z japońskimi sąsiadami z hotelu. Celem podchodów było zajęcie łazienki (oni byli okupantami). Jednak hitem pobytu w Istambule była wizyta w autentycznej łaźni tureckiej z 1640r. Cinarcik Hamam. Łaźnia znajduje się daleko od, uczęszczanych przez turystów, szlaków. Stary budynek, zwieńczony kopułami, składał się z kilku sal o rożnym przeznaczeniu. Mieliśmy do dyspozycji wlane kabiny dla przebrania się i odpoczynku. W głównej sali mniejsze pomieszczenie sauny i oddzielone marmurowymi ściankami boksy z umywalkami. Na środku podwyższenie w kształcie wieloboku, na którym można było przesiąść lub położyć się. Masaż to dopiero jest przeżycie. Moim masażysta był wielki wąsaty i brzuchaty Turek. Zostałem namydlony, wymasowany (chwilami oczy wychodziły z orbit a kości i kręgi trzeszczały tak ze aż Tomek słyszał), potem wyszorowany (moja opalenizna „na mahoń” odeszła w niebyt wraz z warstwa skory zdarta szorstka ścierka) a na koniec wypłukany i wytarty zawinięty w ręczniki (już myślałem ze jeszcze dostane klapsa w pupę i buziaka!!). Masaż był skuteczny. Czuliśmy się jak nowo narodzeni. Trasę do domu wymyśliła nam nasza koleżanka Monika (dzięki, dzięki dzięki i cmoki beboki!). Do granicy z Grecja dojechaliśmy autobusem. Spędziliśmy na niej 2 godziny! Same formalności nie trwały długo, ale okazało się ze pasa ziemi niczyjej do Grecji nie możemy przejść pieszo (!) musimy przejechać samochodem. Załapanie stopa było trudne. Na szczęście po raz kolejny przekonaliśmy się jak życzliwi i chętni do pomocy są Turcy. Zabraliśmy się Tirem i tak po raz pierwszy w życiu znalazłem się w Grecji. Pociągiem przez Tesaloniki dotarliśmy do Leptokarii a przynajmniej tak nam się wydawało! Rzecz w tym ze wysiedliśmy o jedna stacje za wcześnie i tym samym zafundowaliśmy sobie siedmiokilometrowy, poranny spacer. Następnego dnia o godzinie piętnastej, z Leptokarii wyjeżdżał autobus do Polski, mięliśmy w nim zarezerwowane dwa miejsca. Ostatnia atrakcja naszych wakacji (nie licząc topless i stringów nad morzem) była noc spędzona na plaży. Choć mieliśmy możliwość wygodniejszego noclegu, bez żalu zrezygnowaliśmy z niego. Warto było. Po 28 godzinach podroży przez Macedonie, Serbie, Węgry i Słowację znowu jestem w domu. I co tu napisać mądrego na zakończenie?…. Nic nie przychodzi do głowy. Pozdrawiam. Jacek

 

P.S. Cytat dnia. W poprzednim liście pisałem jak wędrowaliśmy po rezerwacie, (co jest zabronione) i spotkaliśmy leśnika. Naciąganie turystów na łapówki jest na Ukrainie dość powszechne i tym razem leśnik chciał zarobić. Słyszeliśmy o tym rożne historie i wiedzieliśmy ze najlepszym sposobem jest udawanie ze nie zna się języka. „Nasz leśnik” po rosyjsku poinformował ze jesteśmy w „zapowiedniku” (rezerwat). Na co ja – „Nie pani maju”. Potem stwierdził ze nie wolno. Na co ja: „Nie pani maju”. Przystąpił do rzeczy, czyli stwierdził ze musimy zapłacić „sztraf” (kara pieniężna) Na co ja: „Nie panimaju”. Leśnik z dezaprobata popatrzył na mnie i stwierdził po polsku „Wy nigdy nie rozumiecie!”