Część I – „Extremalna Afryka”
Tekst : Jacek Strojny
Livingston
Myli się ten kto sądzi iż Livingstone, na południu Zambii, to tylko przystanek przy Wodospadach Wiktorii. Założone w 1905r. jako punkt postojowy przed przeprawą przez rzekę Zambezi – Livingstone zawdzięcza swe istnienie położonym niespełna 10 kilometrów dalej wodospadom. Nadano mu nazwę na cześć szkockiego podróżnika i odkrywcy wodospadów, Dr Davida Livingstone. W swej niezbyt długiej historii miasto dwukrotnie było stolicą – w 1907r. Północno wschodniej Rodezji a w 1911r. Północnej Rodezji czyli współczesnej Zambii. W 1935r. stolicę państwa przeniesiono do Lusaki jednak Livingstone pozostało „stolicą turystyczną”. Samo w sobie, miasto nie jest atrakcją, nie zachwyca architekturą czy otaczającym krajobrazem. Jest jednak znakomitą bazą wypadową dla okolicznych atrakcji a jest ich niemało. Do największej – Wodospadów Wiktorii, najlepiej dotrzeć minibusem zwanym „matatu” (ok.1$) lub taksówką (kilka $).
Dym który grzmi
Wodospady Wiktorii są jednym z najbardziej spektakularnych tworów natury na świecie. Miejscowi mieszkańcy, z plemienia Leya, nazywają je „Shungu Namutitima” co znaczy „dym który grzmi”. I trudno się dziwić iż taką nazwę nadano miejscu gdzie, w porze deszczowej, spada w stumetrową otchłań 9 milionów litrów wody na sekundę! Pora deszczowa, przypadająca od listopada do kwietnia, nie jest odpowiednia na wyprawę. Wodospady spowite są chmurą wodnego pyłu, wznieconego przez ogromne ilości spadającej wody. Chmura widoczna jest z odległości 30–tu kilometrów. Nawet w porze suchej, spacerując ścieżką przy krawędzi kanionu, trudno uniknąć przymusowego prysznicu. Jeśli ktoś uzna chłodny prysznic, w upalny afrykański dzień, za niewygodę to i tak warto „poświęcić się” dla niezapomnianego widoku tęczy spinającej brzegi kanionu. Kiedy 16 listopada 1855 roku Dr Livingstone stanął na krawędzi kanionu i ujrzał nieprzebrane ilości wody, z hukiem spadające w przepaść, miał powiedzieć: „Cóż za widok cudowny, muszą oglądać anioły w locie…”. Dr Livingstone nie mógł podziwiać wodospadów z perspektywy aniołów jednak my możemy. Za odpowiednią opłatą można zobaczyć Victoria Falls lecąc motolotnią lub helikopterem lub balonem.
Five, four, three, two, one…
Tęcza spina brzegi Zambezi wirtualnie ale stalowy most drogowo-kolejowy z 1905r. jest jak najbardziej rzeczywisty. Leżący poniżej wodospadów zabytek inżynierii, wciąż spełnia swoje zadanie. Co dzień setki turystów i miejscowych przemierzają most by przekroczyć granicę z sąsiednim Zimbabwe. Miejscowi raczej nie zatrzymują się by spojrzeć w dół, w spienione wody rzeki. Turyści zatrzymują się zawsze a niektórzy z nich… Siedzę na ławeczce, odwrócony tyłem do przepaści. Nie widzę twarzy mężczyzny który klęczy przede mną. Jeszcze poprawia mocowanie liny u moich stóp. Na znak „master’a” wstaję i zaczynam odwracać się twarzą do przepaści. Teraz czuję jak zaczynają mi drętwieć ręce i nogi. Ale już jestem na stanowisku. Słyszę odliczanie: „Five, four, three, two, one…BUNGI!!” Szybki skłon…odbicie i…… spadam! Rozdzierający krzyk przeszywa ciało. Jak nazwać to co czuję? Euforia..? Ekstaza..? Szaleństwo..? Po chwili szarpnięcie. Czuję jak tracę prędkość. Do tafli wody jest jakieś trzydzieści metrów gdy zaczynam się wznosić do góry… Bungi to niezapomniane przeżycie, niestety kosztowne. 95$ za skok to niemało a sprytni organizatorzy filmowali mój skok i robili zdjęcia. Po obejrzeniu filmu wiem, że jeśli go nie kupię to będzie „życiowy błąd”. Następne 40$ powędrowało do kasy organizatorów a kolejne 10$ za zdjęcia. Skok bungi do kanionu rzeki Zambezi jest uznawany za najbardziej spektakularny. Choć nie najdłuższy (most nad Stormrivier w RPA jest najwyższą na świecie, mierzącą 217 m, skocznią bungi na przeszkodzie naturalnej) ze względu na niesamowitą scenerię wodospadów jest najbardziej znany.
„Dzień Sądu Ostatecznego”
„Dzień Sądu Ostatecznego”, „Pożeracz Ciężarówek”, „Terminator”, „Trzy Paskudne Siostry”, „Poranna Chwała” … Czy coś łączy te dziwaczne nazwy? Jak najbardziej. Łączy je Zambezi! Ci którzy zakosztowali skoków na bungi nie oprą się raftingowi. Spływ po Zambezi oceniany jest na „5” w sześciostopniowej skali trudności. Na śmiałków czekają 23 „rapid’y” – uskoki lub spiętrzenia wody gdzie nurt gwałtownie przyśpiesza, tworzą się niebezpieczne wiry. W czasie śniadania (w cenie imprezy) – szkolenie. Co robić, ktoś wypadnie za burtę? Jak się zachować, gdy ponton się wywróci? Śniadanie jest smakowite ale im dłużej trwa szkolenie tym mniejszy mam apetyt. W naszym pontonie Gosia, Piotrek i ja z Polski oraz amerykanka Kate i japonka Yoko plus Clarence – miejscowy „sternik-kapitan” – wielki, smukły murzyn. On wydaje komendy kiedy wiosłować, kiedy balastować a kiedy po prostu trzymać się!. Wszyscy w kaskach i kamizelkach ratunkowych. Dookoła krążą kajaki naszej „obstawy”. W razie wywrotki odpłyną z pomocą. Pierwszy ponton próbuje przebić się przez ostry nurt który znosi ich do wysokiego brzegu. Spieniony wir wyrzuca ich z powrotem na start. Z determinacją próbują raz jeszcze i…. ponton zawirował.. wystrzelił jak z procy i popłynął dalej ale pusty! Na „Trzech Paskudnych Siostrach” mamy wypadek. Chwila nieuwagi i Kate – amerykanka która siedziała z tyłu, jest za burtą. Nie widzę jej. Nagle czuję dwa uderzenia w gumowe dno pontonu i Kate wyskakuje przy lewej burcie. To ona „główkowała”. Clarence błyskawicznie jest przy burcie i wciągamy ją razem z kipieli. Szczęśliwie docieramy do końca spływu bez wywrotki. Jeszcze „tylko” 110m wspinaczki na krawędź kanionu i możemy rozkoszować się zimnym piwem i innymi napojami. Organizatorzy zapewniają kolację z atrakcją w postaci projekcji filmu ze spływu. Do 95$ za rafting warto dorzucić następne 20$ za kasetę z filmem. Wbrew pozorom rafting nie jest taki niebezpieczny jak się wydaje, co należy zawdzięczać sprawności i wyobraźni organizatorów. W ciągu ostatnich kilkunastu kilku lat nie zdarzył się żaden poważny wypadek. Warto zaryzykować. Wspomnienia zostają na całe życie.
Nie tylko wodospady
Dla spragnionych przygód lecz nie tak extremalnych jak bungi czy rafting, biura turystyczne oferują inne niezapomniane atrakcje. Warto przeżyć canoeing safari – spływ kajakami po górnej Zambezi, powyżej wodospadów. To dobry sposób na bliski na relaks i bliski kontakt z dziką przyrodą. Dla uczestników raftingu, zawiedzionych tym że nie wpadli do rzeki polecam „river boarding” – spływ w nurcie rzeki ale już bez pontonu. Także miłośnicy koni znajdą okazję do przejażdżki brzegami Zambezi w ramach „riding trials”. „Fishing” – wędkarstwo i „bird watching” – obserwacje ptaków, zainteresują „najspokojniejszych” turystów.
Część II – „Moje Kilimandżaro”
Tekst : Jacek Strojny
Nasze kłopoty z wyjazdem z Livingstone nie skończyły się. Emocji nie brakowało. „Ekspresowo-luksusowy” autobus który „nigdy się nie spóźnia” oczywiście spóźnił się. A to na skutek tego ze najechaliśmy na jakiś „kamol” i przedziurawiliśmy bak z paliwem. Ciągnęła się za nami struga a kierowca co raz przystawał i usiłował coś z tym zrobić. Jak na ironie w czasie podroży wyświetlano „Tytanic’a”!!! Na szczęście awaria nie była tak poważna, autobus dojechał więc do Lusaki jedynie godzinę później niż planowano. „Matatu”, czyli „busik”, do Kapiri Mposhi wydawał się „zwyczajny” ale gdy pomocnik kierowcy zaserwował coca-cole, która była w cenie biletu, to muszę powiedzieć że nas zadziwił. Najwięcej emocji czekało na nas w czasie wsiadania do pociągu do Dar Es Salaam. Okazało się że nasze miejsca są pozajmowane przez „tubylców”, posiadających jak najbardziej autentyczne bilety wykupione na „nasze” miejsca. To naszych nazwisk nie było na liście pasażerów! Koniec końców wyszło nam to na dobre. Dziewczyny, które miały spać w osobnym „kobiecym” przedziale, trafiły do nas i spaliśmy w 7 osób na 6 łóżkach. Wszyscy byli zadowoleni. Czuliśmy się pewniej i bezpieczniej, razem. Na prom w Dar.. nie zdążyliśmy, wiec trzeba było popłynąć wodolotem.
Zanzibar jest cudowny. Mam nadzieje tam wrócić. Pojechaliśmy od razu na wschodnie wybrzeże do Jambiani. Trzy dni leniuchowania, nurkowania, opalania. Tak można skomentować ten czas. Był też wypad na południe wyspy aby zobaczyć delfiny. Niestety, tego dnia delfiny „miały wolne” i nie zobaczyliśmy ani jednego. Czwartego dnia wróciliśmy do miasta Zanzibar aby pozwiedzać jego zabytki. Przez kilkaset lat Zanzibar był centrum handlu niewolnikami na wschodnim wybrzeżu Afryki. Wieki pod panowaniem Sułtana Zanzibaru, zostawiły szczególne piętno na architekturze. „Kamienne Miasto”, pełne wąskich uliczek i zakamarków, „Pałac Wspaniałości”- siedziba sułtana to niezwykłe miejsca pełne uroku i czaru. Wyobraźnia podsuwała sceny na „Starym Targu Niewolników”, bastion „Arabskiego Fortu” przytłaczał ogromem. Następnego dnia mieliśmy zarezerwowane bilety autobusowe z Dar Ees Salaam do Arusha. I tutaj komunikacyjnych kłopotów ciąg dalszy. Wodolot nas nie zabrał bo się zepsuł, autobus odjechał a zaliczka na bilety przepadła. Musieliśmy wynająć matatu bo czasu na Kilimanjaro i Safari mogło nie starczyć. W drodze kierowca namówił nas aby jechać do Moshi bo i tak musielibyśmy tam pojechać w drodze do Marangu.
Kilimanjaro to cala epopeja. To dziwna góra. Na szlaku tłum jak na Krupowkach w Zakopanem. Młodzi, starzy, biali i czarni – wszyscy chcą wejść. A to naprawdę bardzo trudne. Pierwszego dnia szliśmy z Marangu Gate (wejście do parku) z Mandara Hut tylko 3 godziny. Szliśmy wolno , w Polsce przeszedłbym ten odcinek w 1.5 godz. Następne dwa dni szliśmy po 6-7 godzin dziennie. Każdego dnia pokonuje się 1000m różnicy wysokości. Podejścia są bardzo łagodne ale problem to wysokość. Właśnie dlatego tak wolno się idzie. Trzeba się powoli aklimatyzować. Temperatura też daje się we znaki. Im wyżej tym gorzej.
W pierwszą noc przemarzłem a w druga dostałem gorączki. Do Kibo Hut, skąd wychodzi się do ataku na szczyt, dosłownie doczołgałem się pół godziny za resztą grupy. Była godzina 16,30. Trudno mi było uwierzyć ze wejdę na szczyt. Zwłaszcza że musiałem zażyć antybiotyki a obiad którym nas uraczono po przyjściu do Kibo, zwymiotowałem. Atak na szczyt rozpoczął się o dwunastej w nocy. Nasz przewodnik Honest, ustawił nas gęsiego i ruszyliśmy przy świetle księżyca. Mieliśmy do przejścia „tylko” 6 km ale różnica wysokości znowu wynosiła 1000m. W przeciwieństwie do poprzednich dni, podejście było bardzo „ostre”. Ciężko szło się w rumowisku żwiru i kamieni, grunt obsuwał się spod nóg. Teraz już wszyscy chorowali. „Rzygał” każdy oprócz… mnie! Sam byłem zdziwiony że ciągle idę. A było ciężko , naprawdę ciężko. Coraz częściej przystawaliśmy bo ktoś nie nadążał. I było zimno, bardzo zimno. Wystarczyło postać minutę i człowiek czuł się wyziębiony. Trzy osoby zrezygnowały a kilka cały czas się wahało i tylko zachęty a właściwie stanowczość Honest’a sprawiała że szli dalej. Opiszę wyczyn Marcina. Gdy zaczął wymiotować, pomocnicy Honesta zdjęli mu czapkę i polar. Oblali głowę i koszulkę wodą która zaraz zamarzła. Przestał „rzygać” ale strasznie się wyziębił po tej „kuracji”. Jak to określił pewien holender który był w naszej grupie: „szedł jak pijany wielbłąd”. Zataczał się, tracił równowagę, siadał na ziemi i stwierdzał: „już nie mogę” albo „dalej nie idę”. Honest stawał nad nim i stanowczym tonem mówił „Martin! stand up. Let’s go!” i Marcin szedł i znowu wszystko się powtarzało. Przewodnik wyciągnął butelkę wody i napoił go. Od tego momentu szedł żwawiej i tak powoli zbliżaliśmy się do Gillman’s Point – krawędzi krateru. Ostatnie ok. 100m wysokości to już prawie pionowa wspinaczka w skałach. Pamiętam to jak przez mgłę, duchem byłem gdzieś indziej. Czuliśmy że jesteśmy już blisko. Honest cały czas nas zachęcał. Byłem jak zwierzę na pustyni które wyczuło wodę. Nagły przypływ sił. Honest wyciągnął do mnie dłoń i pomógł wejść. Nie puszczając dłoni powiedział: „Congratulations!!! You are in Gillman’s Point”. Zrobiłem ostatnie kroki do krawędzi. U moich stóp rozpościerała się czeluść krateru. Usiadłem, przytuliłem głowę do skały i popłakałem się.
Bywałem w życiu szczęśliwy ale chyba nigdy nie czułem tego tak wyraźnie. Dla tego momentu spełnienia, dla tego uczucia ze zrobiło się coś wielkiego, warto było tam wejść. Nawet teraz gdy czytam to co napisałem czuje ścisk w gardle.
Ale to nie koniec. Do najwyższego punktu – Uhuru Peak było jeszcze ok 1.5 godziny marszu. Jednak teraz wiedzieliśmy ze dojdziemy. Zaczynał się wschód słońca. Poświata na horyzoncie miała niesamowity fioletowo-czerwony odcień Szliśmy, często przystając. Przy tablicy informacyjnej na Uhuru Peak leżałem jakieś 10 min nim podniosłem głowę i przeczytałem: „Gratulacje. Jesteś teraz na Uhuru Peak, Tanzania, 5895n.p.m. Najwyższy punkt Afryki …”. Powrót. Najpierw do Gillman’s Point. Znowu 1.5 godziny marszu. Tam odpoczynek. I mnie „dopadły” wymioty. Do Kibo Hut schodziliśmy tylko 1.5 godziny, wręcz zbiegając po rumowisku na którym tak się męczyliśmy kilka godzin temu. W Kibo Hut posiłek, dwie godziny snu i schodzimy dalej do Horombo Hut. To tylko 3 godziny. Obiad, nocleg i rano po śniadaniu dalszy ciąg zejścia. Po 6 godzinach marszu mijając Mandara Hut – nasz pierwszy nocleg – wracamy do Marangu Gate.
Jeśli ktoś mnie pyta czy warto było? To mówię, że tak. Ale nie dla zapierających dech w piersiach widoków, nie dla wschodu słońca oglądanego z krawędzi krateru, nie dla dyplomu potwierdzającego że tam byłem, chociaż wisi na ścianie, ale dla tych kilku łez co spłynęły po policzkach. Tak, warto było.
Część III – „Safari”
Tekst : Jacek Strojny
Wyruszyliśmy z Moshi o ósmej rano dwoma Land Rover’ami. Razem ze mną Małgosia, Marcin i Piotrek. Samochód prowadził Ruben obok niego nasz kucharz, który mówił zawsze tak cicho, że nawet nie dosłyszałem jego imienia w czasie prezentacji. Dobrą, asfaltową drogą szybko dojechaliśmy do Arush’y i dalej n zachód. W Makuyuni skończyła się komunikacyjna sielanka. Jak stwierdził Ruben „Now only the dust and the wind…”. Wjechaliśmy na gruntową, kamienistą drogę wzniecając tumany kurzu. Nasz drugi Land Rover trzymał się daleko za naszym tak, aby pył zdążył opaść. Coraz mniej było oznak cywilizacji. Za oknem splątany, wysuszony busz. Kierowaliśmy się w stronę jeziora Manyara. Siedziałem przy prawym oknie, Piotrek przy lewym. Za każdym razem, gdy z naprzeciwka zbliżał się samochód, zasuwaliśmy szyby. Gdy tylko wyjeżdżaliśmy z tumanu kurzu odsuwaliśmy je. Bez tego wnętrze samochodu nagrzewało się błyskawicznie. Mimo tych zabiegów kurz był uciążliwy. Po pięciu godzinach jazdy dotarliśmy do wioski nieopodal Parku Narodowego Manyara. Tutaj na polu kempingowych mieliśmy nocować. Piotrek, gdy wysiadł z samochodu, spojrzał na mnie i roześmiał się. Ja spojrzałem na niego i roześmiałem się również. Prawa połowa mojej żółtej trykotki była brunatna od kurzu. To samo tyczyło się Piotrka, tylko że on miał brudną lewą stronę. Rozbiliśmy namioty. Po dwudziestu minutach przyjechał nasz drugi Land Rover. Załoga wygramoliła się z wozu targając ze sobą wielkie strusie jajo! „Jutro na śniadanie jajecznica” – z entuzjazmem oświadczył Gabriel. „Znowu???!!” – pomyślałem (mija trzeci tydzień od powrotu a ja nie tknąłem jajka w tym czasie).
Safari w rejonie jeziora Manyara przypominało mi powrót z rafting’u. Jeździliśmy w buszu lub w lesie. Zwierząt nie widzieliśmy wiele, ponieważ widoczność ograniczały drzewa i zarośla. Bardzo blisko podjechaliśmy do stada bawołów i do słoni. Później w Serengeti i w Ngorongoro do tych gatunków nie udało się nam podjechać aż tak blisko. Spotkanie ze słoniem mogło się skończyć nieprzyjemnie. W przeciwieństwie do pierwszego z napotkanych słoni, który raczej cofał się przed nami, ten drugi ani myślał ustępować nam pola. A stanęliśmy jakieś 3-4 metry od niego. Po chwili słoń, najwyraźniej zirytowany trzaskaniem fleszy i ogólnie naszym towarzystwem, postanowił się oddalić. Kłopot w tym, że staliśmy dokładnie tam którędy chciał przejść. Kierowca zareagował błyskawicznie. Gaz do dechy i w nogi. Zryw był tak gwałtowny, że my, wyglądający przez dach, straciliśmy równowagę i skłębiliśmy się leżąc na tylnym siedzeniu Land Rover’a. Słoń przemaszerował obok nas dosłownie ocierając się o samochód.
Następne go dnia ruszyliśmy w kierunku Serengeti. Aby tam dotrzeć, trzeba jechać drogą, która biegnie na krawędzi krateru Ngorongoro. Do krateru mieliśmy wjechać ostatniego dnia safari Niemniej, byłem bardzo ciekaw jak wygląda krater, o którym tak wiele słyszałem. Widok przeszedł moje wyobrażenia. To jeden z najwspanialszych widoków jakie w życiu widziałem. Fotografowałem jak szalony, ale zdjęcia i tak nie oddają tej panoramy, która się nam ukazała. Zastanawiam się, dlaczego krater robi tak wielkie wrażenie. W tym miejscu napisałem kilka zdań próbując opisać to, co zobaczyłem. Skasowałem ten tekst, bo ilekroć go poprawiłem i przeczytałem, byłem niezadowolony. Cóż, ja tego opisać nie potrafię. Życzyć tylko mogę wszystkim aby mieli okazję zobaczyć krater na własne oczy.
Srerengeti zachwyca ilością zwierzyny. Stada antylop i zebr są naprawdę ogromne, chociaż o tej porze roku znaczna część migruje do Masaj Mara. Na początku szczególnie wypatrywaliśmy lwa. Jak się okazało, nie jest to takie trudne zobaczyć króla zwierząt. Nigdy bym nie przypuszczał, że następnego dnia będę mówić do kierowcy: „Nie zatrzymujmy się, to tylko lwy”. Jednak z lwami wiążą się dwa ciekawe wydarzenia. Po Serengeti jeździliśmy prawie dwa dni i mieliśmy dwa noclegi na terenie parku. Spaliśmy w namiotach, teren nie był ogrodzony. Ponieważ jednak jadąc w stronę obozowiska nie widziałem w jej pobliżu żadnej zwierzyny, sądziłem że celowo wybrano takie odludzie aby unikać kontaktu ze zwierzyną. Noc była spokojna. Owszem słychać było jakieś odgłosy nocnego życia ale nie czuliśmy się zagrożeni. Rano obóz zaczął budzić się do życia. Byłem akurat w namiocie, gdy usłyszałem podekscytowane głosy reszty ekipy. „Patrz! Patrz! Lew!” – usłyszałem. Pomyślałem, że żartują lub wręcz podpuszczają mnie. Spojrzałem na nich z głębi namiotu i zauważyłem, że spoglądają wszyscy w tę samą stronę. To nie mógł być przypadek. Chwytając aparat fotograficzny wyskoczyłem z namiotu. Jakieś 20-30m od naszego obozu przechodziła sobie lwica. To było niesamowite. Przez moment pomyślałem, co tu się będzie działo, jeśli za chwilę się nami „zainteresuje”. Ale nie zainteresowała się. Poszła sobie i tyle. Jeszcze długo ekscytowaliśmy się tym zdarzeniem.
Następna noc była bardzo miły, siedzieliśmy do późna w nocy. W pewnym momencie ktoś wskazał ręką miejsce na skraju obozu, jakieś 10m od nas i powiedział: „Popatrzcie! Lew!” Na nasze szczęście to nie był lew tylko hiena. Przestraszyliśmy się, ale bez powodu. Hiena okazała się bardzo płochliwa i zwiała w krzaki. Przez pół nocy bawiliśmy się z hienami w podchody usiłując je sfotografować. Buszowały po całym obozowisku, grzebiąc w odpadkach i resztkach pozostawionych po kolacji. Noce na safari były bardzo ciekawe.
Inna historia związana z lwami to polowanie. Jechaliśmy sobie rozglądając się za jakimiś ciekawymi okazami i w pewnym momencie dotarliśmy do miejsca w pobliżu rzeki. Stały tam już samochody innych grup. Stanęliśmy „w ogonku”. Sytuacja wyglądała następująco. Po lewej stronie stado zebr z antylopami podchodzi do wodopoju. Po prawej stronie stado lwic czai się na stado zebr. Po środku my, zasłona za którą kryją się lwy. Były bardzo, bardzo blisko. Jeden leżał tuż przy przednim kole ciężarówki która stała przed nami. Myślałem że już bliżej być nie mogą. Myliłem się. Gdy patrzyłem na tą lwicę przy kole, moją uwagę zwróciło coś „fruwającego” w pobliżu jej głowy. To był ogon. Ale nie jej ogon. Po ogonie „doszedłem” do reszty. Druga lwica leżała pod samochodem. Czekaliśmy na atak. Zebry albo wyczuwały albo wiedziały o lwicach. Co raz spoglądały w ich stronę. Widziałem jak lwice podciągają tylne nogi pod siebie. Już na nic nie zwracały uwagi, najwyraźniej szykowały się do skoku. Zebry uprzedziły atak. Przy wodopoju zakotłowało się. Antylopy i zebry rzuciły się do ucieczki. Lwice dopiero wtedy ruszyły Krótki sprint bez szans powodzenia. Ruben stwierdził: „To bystre stado, popatrz jak rozstawiły się po ataku. Co kilkanaście metrów przed wodopojem. Dzisiaj coś upolują”. Widowisko skończyło się. Pojechaliśmy dalej.
Udało nam się zobaczyć całą „wielką piątkę” – słonia, lwa, bawoła, lamparta i nosorożca. O nosorożca i lamparta było najtrudniej. W ostatnią którą spędziliśmy na krawędzi krateru Ngorongoro nasz obóz nawiedziło stado zebr. I tyle o safari. Ostatnie dwa dni w Nairobi to zakupy. Pamiątki , pamiątki. Jedyna ciekawa rzecz którą widziałem w Nairobi to wystawa World Press Photo. Zdjęcia były niesamowite. Szczególnie byliśmy dumni widząc zdjęcie naszego rodaka p.Guzowatego który dostał jedną z głównych nagród za zdjęcie dwóch małych gepardów trzymających łaby na małej antylopie. I to tyle. Było miło , ale się skończyło.
Jacek Strojny.
październik 1999r.